Reklama

"Żaden Marduk Junior"

Gdy w 2003 roku Erik Hagstedt, szerzej znany jako Legion, opuszczał szeregi Marduk, wielu fanów pukało się w głowę. Jak, po co, dlaczego? To przecież Legion był najbardziej rozpoznawalną twarzą szwedzkiej Pancernej Dywizji Marduk, jednego z najszybszych i najbardziej znanych zespołów na wypełnionej po brzegi scenie blackmetalowej.

Od tamtych chwili minęło niemal 5 lat, aż trudno uwierzyć. Po kilku zmianach nazw i muzycznych kierunków, jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów ekstremalnej sceny metalowej wreszcie powrócił z nowym i zdecydowanie poważnym zespołem. Mimo pewnych oczywistych nawiązań - choćby wokalnych - do Marduk, Devian to zupełnie inna bajka. Grupa znacznie bardziej otwarta stylistycznie, tyleż agresywna, co melodyjna, gwałtowana, ale i bardziej wysublimowana.

W zgiełku wrzasków dwójki dzieci Legiona, Bartosz Donarski przebił się z kilkoma pytaniami dotyczącymi "Ninewinged Serpent", debiutanckiej płyty Devian.

Reklama

"Ninewinged Serpent" zbiera naprawdę dobre recenzje i pochwały fanów. Czy nie jest czasem lepiej niż się tego tak naprawdę spodziewaliście?

W sumie chyba faktycznie na to wychodzi. Inna sprawa, że dość długi czas mnie nie było i do końca nie wiedziałem czego oczekiwać. W pewnym sensie staraliśmy się zrobić coś zupełnie odmiennego i trudno było zgadnąć, czy to się przyjmie. W zespole wszyscy czuliśmy się z tą muzyką bardzo dobrze, zgadzaliśmy się co do kierunku i nawzajem się uzupełnialiśmy, ale reakcje ludzi to już zupełnie inna bajka. Dziś jestem naprawdę szczęśliwy i wręcz przytłoczony, zwłaszcza tak dobrymi recenzjami i tymi wszystkimi mailami, w których ludzie ponownie bardzo ciepło mnie przyjmują.

Płyta jest miksturą wielu różnych elementów, które bardzo dobrze do siebie pasją, tworząc brzmienie, które nie jest jednoznaczne. Zapewne taki był pomysł...

Właśnie z tego powodu ja, B.War i Emil wypisaliśmy się z Marduk. W latach 90. to było wspaniałe, jak punkowa wersja black metalu. Marduk tak naprawdę nigdy nie przerabiał materiału na próbach. Po prostu przychodził nam do głowy jakiś riffy i już, mieliśmy kawałek. Nie pieściliśmy się z tym, to miało być surowe. Nawet jeśli uważam, że "World Funeral" był jakimś tam powrotem do formy, to myślę, że na "Panzer..." ostatecznie zdefiniowaliśmy własny styl i nie bardzo widziałem, gdzie można by pójść z tym dalej.

Skończyło się na tym, że Morgan sam napisał cały materiał na "La Grande Danse Macabre". Formuła Marduk zaczęła mnie wówczas ograniczać. To wtedy zaczęliśmy myśleć nad metalowym projektem, w którym wszelkie inne wpływy są mile widziane. Te rzeczy oczywiście nie bardzo pasowały do Marduk. Dlatego w Devian jest wszystko co nas inspiruje, począwszy od naszych pierwszych idoli z dzieciństwa. Wiele różnych wpływów, które razem dobrze do siebie pasują.

I pewnie dlatego ten album jest też całkiem melodyjny. Czasami bardziej epicki, w innych partiach bardziej klasycznie heavymetalowy, szczególnie jeśli chodzi o solówki. Jak sam mówisz, nie jest to dla ciebie żadna nowość, choć musisz przyznać, że do tej pory wielu fanów nie znało cię z tej strony.

Zgadza się. Było to trochę widoczne w Ophthalamii, ale na pewno nie w Marduk. Oczywiście to, co kiedyś robiliśmy w Marduk było idealne, bo taka była nasza wizja. To była totalna wojna. Czuliśmy dumę z przekraczania kolejnych barier ekstremalności.

Od zawsze jednak byłem fanem takich zespołów, jak Judas Priest, Iron Maiden czy Mercyful Fate, i obecność tych nazw czuć także teraz. Te inspiracje otwierają przed nami znacznie więcej możliwości. Utwory rozwijają się, rosną, to nie jest jeden wymiar.

W Marduk pracowaliśmy w studiu przez kilka dni i było po wszystkim. My tym razem siedzieliśmy w studiu przez trzy miesiące i zajmowaliśmy się wyłącznie nagraniami. To zupełnie nowy sposób pracy z muzyką. Sposób nad wyraz dobry.

Mimo że album jest inny, ma też w sobie mnóstwo agresji. Myślę, że jest to także naturalna kontynuacja tego, co robiliście w Marduk. "Ninewinged Serpent" nie jest przecież całkowitym odcięciem się od przeszłości, w stylu: Teraz robimy to! Uważam, że jest tu sporo rzeczy,z których uciechę mają fani śledzący twoją karierę od połowy lat 90. Rozpoznawalne do dziś wokale, prujące riffy...

Z tego punktu widzenia jest to naturalny sposób, w jaki ja i Emil piszemy muzykę. To ten sam sposób działania, jaki wspólnie wypracowaliśmy na "World Funeral". Powiem ci, że na początku widziałem to w stylu thrash / black, wymyśliłem kilka numerów, ale Emil uświadomił mi, że jest to raczej powtarzanie tych samych patentów. Dlatego znacznie bardziej skoncentrowaliśmy się na dynamice, rezygnując z blastów i wprowadzając znacznie więcej urozmaicenia, można by rzecz chwytliwości i solidnego rytmu.

Właściwie większość agresywnych riffów, które graliśmy z blastami, brzmiało jak Marduk z "World Funeral". Zmiany tempa, różne techniki gry na perkusji wprowadziły do tego zupełnie nową jakość. Jasne, to jest nadal agresywna muzyka, ale teraz brzmi to inaczej. I tak właśnie chcemy też brzmieć w przyszłości; dynamicznie i różnorodnie, ale nie zapominając o skakaniu do gardeł.

Nagrywaliście w studiu "Art Decay", ale znacznie ważniejsze wydaje mi się to, że do miksów zatrudniliście Fredrika Nordströma. To była wasza decyzja?

Bardzo szanuję tego człowieka. Jeszcze w Marduk, kilka razy sugerowałem, żeby się do niego wybrać, no ale Peter (Tägtgren) tyle dla nas zrobił, był naszym przyjacielem, związanym z nami bardzo blisko, że nigdy tak naprawdę nie braliśmy pod uwagę zrezygnowania z jego studia. Prawda jest taka, że gdy zjawiliśmy się pierwszy raz u Petera, to właśnie on pomógł nam ukształtować ten zespół, sam też u nas grał na drugiej gitarze, pojawiła się na albumach.

Ale od dawna, od czasów "Slaughter Of The Soul" [pomnikowej płyty At The Gates - przyp. red.] byłem też wielkim fanem "Fredman". Wiadomo, że album nagraliśmy w "Art Decay", bo tam mogliśmy sobie siedzieć do oporu, niemniej standardy Century Media niejako zobowiązywały nas do znalezienia kogoś do miksów i masteringu. Przedyskutowałem to z Century Media i powiedziałem im, że widziałbym do tego Fredrika Nordströma i Petera in de Betou. No i cóż mogę powiedzieć, Fredrik wykonał swoją robotę. To jest niezwykły talent, który naprawdę ostatecznie ukształtował nasze brzmienie. Po jego miksie ten album nabrał niesamowitej mocy.

Na samym początku w wasz projekt zaangażowany był też B.War. Nie jest już jednak częścią Devian. Chodzi o to, że on został w Stanach, a ty postanowiłeś wrócić?

Najprościej mówiąc, tak właśnie było. Próbowaliśmy różnych sposobów, żeby to wspólnie robić, ale on ma teraz inne sprawy na głowie. Jest kochającym ojcem, poświecił się rodzinie i zdecydował się tego trzymać. Oczywiście szanuję jego decyzję. Żyje teraz pełnią szczęścia na łonie rodziny. A Devian to szwedzki zespół, który ma zamiar jeździć po całym świecie. Nie dało się tego pogodzić z jego obowiązkami.

Nie sądzisz, że cała sprawa z Devian, a może lepiej należałoby powiedzieć, dochodzenia do tego, co teraz znamy jako Devian, była dość zagmatwana dla fanów? Najpierw usłyszeliśmy o Rebelangels, potem Elizium, aż wreszcie stanęło na Devian. Nie za dużo tych zmian?

Zdecydowanie. Kwestia z Rebelangels to była lipa na całej linii (śmiech). Chodziło mi wówczas głownie o to, żeby znów zacząć pisać muzykę, czerpać z tego radość. Byłem wtedy mocno zmęczony ekstremalnym graniem, tym wąskim sposobem myślenia i chciałem grać coś, o czym wcześniej niekiedy nawet nie miałem pojęcia. No i tak to było.

Wiesz, ja nie mam w zwyczaju udawać, ogłupiać fanów, jak inne zespoły, że jestem wielce mistycznym koleżką, ogłupiać ich, że żyję w jakimś mrocznym świecie i śpię w trumnie, nawet jeśli nieraz dostaje za to po głowie. Podchodzę do wszystkiego z pokorą, bo na tym to polega. Kiedy zrobiliśmy demo Rebelangels, dostaliśmy propozycje od mniejszych wytwórni na nagranie albumu, ale stwierdziliśmy: Pieprzyć to, zróbmy coś, co naprawdę chcemy.

Nie ukrywam jednak, że Rebelangels było niezłą zabawą. Odzyskanie chęci do grania czegoś mocniejszego zajęło mi trochę czasu. W końcu postanowiliśmy, że znów zaczniemy robić metalową muzykę.

W tamtym czasie muzyka nie miała jeszcze wyraźnego kształtu, nie chcieliśmy, żeby to był Marduk bez Morgana, żaden Marduk Junior, bo nic dobrego by z tego nie wyszło. Później Emil wpadł na nazwę Elizium i pomyślałem, że to dobre, bo kilka pierwszych utworów było ciężkich, bardziej atmosferycznych. Ale potem sprawy potoczyły się w innym kierunku, plus to, że jest kilka innych zespołów o tej nazwie, z Holandii, Ukrainy, Australii, Ameryki Południowej. Wtedy stwierdziliśmy, że trzeba wymyślić coś oryginalnego, ale to okazało się niemal niemożliwe. Wszystko co wpisywaliśmy w Google było zajęte, dosłownie wszystko.

Następnie zaproponowałem nazwę Ninewinged Serpent, ale jakoś nie przypadła reszcie do gustu, więc ostatecznie wymyśliłem szyld Devian.

O ile pamiętam w połowie 2006 roku miałeś plan zorganizowania własnego festiwalu. Ale ten pomysł zdaje się upadł...

Tak, miałem to zrobić razem z żoną, ale teraz jesteśmy w separacji i będziemy się rozwodzić. No i prawdę mówiąc sprawy finansowe kładą takie pomysły (śmiech). Chciałbym coś takiego kiedyś zorganizować. Planowaliśmy to wspólnie, ale jako że nasze małżeństwo przekroczyło pewne granice, nie było takiej możliwości. Obecnie albo zapewniam byt moim dwóm dzieciom, które ze mną mieszkają, albo siedzę w sali prób. Ale oczywiście, jeśli kiedyś będę miał środki, żeby zorganizować festiwal, na pewno się na to zdecyduję.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: juniorzy | Emil
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy