Reklama

"Wyrafinowana wersja metalu"

Permanentny stres, praca na najwyższych obrotach, olbrzymie brzemię odpowiedzialności, problemy z producencką samowolą, aż wreszcie załamanie nerwowe i skierowanie do psychiatry. Wszystkie te wydarzenia, które z powodzeniem mogłyby stać się kanwą poczytnego thrillera psychologicznego, towarzyszyły powstawaniu "Emissaries", wydanej 30 października 2006 roku, czwartej płyty międzynarodowej grupy Melechesh, największej i najdroższej produkcji w dziejach francuskiej Osmose Productions. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeszcze przed premierą albumu, z ojcem mezopotamskiego metalu Melecheshem Ashmedim rozmawiał Bartosz Donarski.

Od wydania "Sphinx" trochę czasu minęło. Jego następca jest już na szczęście nagrany. Jak się z tym czujesz?

Dziś bardzo dobrze. Jak na razie reakcje są wspaniałe. Moim przyjaciołom płyta bardzo się podoba. Wytwórnia też jest bardzo zadowolona. Chyba nie mógłbym być szczęśliwszy. Faktycznie zajęło to trochę czasu. Ale jeśli albumy sprawdzają się na dłuższą metę, kilkuletnia przerwa między nimi nie jest wcale zła. Przecież są płyty, o których zapomina się po dwu dniach od przesłuchania.

Czytałem, że cały proces powstawania "Emissaries" był dla ciebie bardzo wyczerpujący. Co było aż tak wymagające i trudne?

Reklama

To był po prostu wielki ciężar emocjonalny. Brzemię odpowiedzialności było spore, bo to najdroższy album, jaki kiedykolwiek wydała Osmose. Wiesz, oni mi zaufali. Dali pieniądze na studio, w którym miałem nagrać dobry album. Nie chciałem ich zawieść. Oczekiwania ludzi były duże.

Ja jednak czułem się dość pewnie, bo przed wejściem do studia miałem wersje demo wszystkich utworów, które przygotowałem. Ale najgorszą sprawą były miksy, które nie poszły tak jak trzeba. I to doprowadziło mnie do załamania nerwowego. Brałem leki, bardzo dobre, ale nie pozostające bez wpływu na mózg. Coś w stylu morfiny z chemicznego punktu widzenia.

To wszystko przyczyniło się do tego, że nie potrafiłem spojrzeć na to obiektywnie, byłem ostro zestresowany. Udałem się do lekarza, żeby coś z tym zrobić, a on wysłał mnie na badania do zakładu psychiatrycznego, żeby sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku. I wszystko było OK. Zaistniał tylko chwilowy problem. Teraz czuje się dobrze.

Wiesz, jestem bardzo odpowiedzialną osobą, a nie typem rock'n'rollowca. W zespole spoczywa na mnie zbyt duża odpowiedzialność. Robię absolutnie wszystko, od początku do końca. W studiu przez miesiąc chodziłem jak robot. Ludzie zastanawiali się, jak ja to wszystko robię. Pierwszy wstawałem i ostatni kładłem się spać.

Co było nie tak z miksem, który wykonał Attie Bauw? Nie byłeś z jego roboty zadowolony, żeby nie powiedzieć więcej. Co dziwniejsze, to nie był twój pierwszy kontakt z tym, wydawałoby się cenionym producentem.

Poprzednio zrobił jedynie mastering "Sphinx". Zmusiłem go, żeby wykonał go kilka razy, i w końcu było dobrze. On jest fanem rocka, kapel w stylu Judas Priest i The Scorpions, a ja to lubię. Powiedział mi, że chce z nami pracować, a ja się zgodziłem. Wiedział, że jedziemy do topowego studia ("Woodhouse" - przyp. red.) na scenie metalowej, i że zrobienie miksów nie będzie dla niego wielką sprawą.

Miał tylko zadbać o to, żeby nagrania były bardzo dobre, a nie produkować tego albumu, bo tym to ja się zajmuję. Żadnych własnych pomysłów. Dałem mu CD. On, na upartego, chciał pracować sam, mówić, że będzie mi podsyłał utwory. Niestety zaczął się bawić w jakieś artystyczne duperele, zmienił brzmienie gitar, używał dziwnych programów. Wykorzystywanie takich rzeczy nie jest może złe, ale to brzmiało jak jakieś podziemne demo. Wysłałem to potem do wytwórni, innych producentów i wszyscy mówili, że to jest okropne. Wytwórnia powiedziała nawet, że bez względu na to ile kasy już w to włożyła, nie ma zamiaru tego w takiej formie wydać. Brzmienie było kiepskie.

Musieliśmy później uderzyć do innego studia, a on całą kasę wyrzucone w błoto przez wytwórnie i tak schował do własnej kieszeni. I wyobraź sobie teraz, że już po tym moim załamaniu nerwowym, wszystko musiałem zaczynać od nowa. Szczęście w tym, że same nagrania były w stu procentach w porządku i pozostał nam jedynie ponowny miks. Ale kosztowało nas wszystkich sporo czasu, emocji, no i pieniędzy.

Dlatego ten album ma w zasadzie dwie wersje, z których ta druga dotrze do sklepów. Jest doskonała i jestem z niej bardzo zadowolony. Jedyna nauka, jak mi z tego pozostała to, żeby nigdy już nie dać się zwieść wielkimi nazwiskami, czy znanymi zespołami, które za nimi stoją. Kiedy on pracował z tymi sławnymi grupami, nie miał nic do powiedzenia. Te kapele są tak duże, że mówią mu po prostu: "siedź tu, słuchaj i zamknij się".

To utalentowany facet, który robi to dobrze. Ale, gdy zaczyna coś działać po swojemu, nie zawsze musi to wyjść, jak należy. I tak było w tym przypadku. To była dla nas smutna historia. Nie byliśmy jednak pierwszą, ani ostatnią grupą, która przez to przeszła. Ale nie ma już co biadolić. Zremiksowaliśmy to i dziś jestem bardzo szczęśliwy.

No właśnie, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Produkcja "Woodhouse" jest super.

Album raz jeszcze zmiksował chłopak (Dennis Koehne), który ma 24 lata i zaledwie od 4 lat pracuje jako inżynier dźwięku w "Woodhouse". Kiedy dowiedział się o naszych problemach, wziął pierwotną wersję płyty i sam zmiksował jeden utwór w domu, poczym przesłał go mnie. Od razu powiedziałem mu, żeby zabrał się za cały album.

I chyba również on miał swój udział w samych nagraniach?

Tak, to waśnie on nas nagrywał. Spędziliśmy wspólnie cały miesiąc, frustrując się, ciesząc, płacząc. Pracowaliśmy wspólnie, codziennie po 10 godzin. Nagrania były naprawdę bardzo intensywne. Oczywiście właściciel "Woodhouse" administrował wszystko, ale to właśnie on nas rejestrował. Jestem pewien, że ma przez sobą świetlaną przyszłość.

Były jakieś szczególne założenia podczas tworzenia "Emissaries"? Położyłeś chyba większy nacisk na różnorodność. Słowem, płyta bardziej przykuwa uwagę.

Wszystko przychodzi mi naturalnie. Podstawą w Melechesh jest to, w jaki sposób gram na gitarze. To mój znak firmowy, który rozwijam, i który chyba tym razem udoskonaliłem. Mniej się też ograniczałem. Może chodziło mi o to, aby połączyć najlepsze elementy "Sphinx" i "Djinn", a także pewne pierwiastki "As Jerusalem Burns...", jak np. blasty. Wzbogaciłem to, co sumeryjskie, blackmetalowe i thrashowe, ogólnie metalowe. Podstawą jest nadal black metal, ale nie zabrakło thrashu czy klasycznego heavy metalu. Każdy utwór jest inny i każdy brzmi, jak Melechesh.

Ten album ma różne oblicza. Ludzie mówią nam, że udało nam się połączyć agresję z atmosferą, bez polegania na klawiszach i blastach. To wyrafinowana, tradycyjna, choć unowocześniona wersja metalu. Podstawą wszystkiego są jednak prawdziwe emocje. Tu żaden gówniany riff nie ma prawa przejść. Ja muszę to czuć. Dla mnie to niemal religia.

I ta metoda się sprawdza. Riffy są doskonałe. Utwory "Leper Jerusalem" czy "Sand Grain Universe" wysadziły mi głowę.

Cieszę się, że doceniasz riffy, bo to podstawa, nad którą spędziłem wiele godzin. Często kosztem wielu innych rzeczy, ale to sporo czasu. Nie ma jednak wspanialszego uczucia niż to, kiedy mam gotowy utwór. Gdy nagram demo, to tak jakbym uwolnił coś, co do tej pory we mnie siedziało.

Może dzięki temu rdzeń muzyki Melechesh wciąż pozostaje takim sam. Bez względu na postęp.

No tak, bo choć poszerzamy jej granice, nie chcemy iść zbyt daleko w eksperyment. Zmieniamy się jednak, nie stoimy w miejscu. Podobają mi się zespołu, które mają pewien styl i nie zmieniają go, tylko rozwijają.

To nie jest stagnacja, ale też nie jest to dążenie do przesadnego, artystycznego udziwniania. Bo to nie ma iść do muzeum. To coś dla fanów metalu na każdą porę, do słuchania z przyjemnością, do odjechania, do machania głową.

Wciąż jest tu też wiele charakterystycznych, starożytnych melodii z Bliskiego Wschodu, które czynią wasz zespół wyjątkowym. To one wprowadzają do muzyki Melechesh tę mistyczną atmosferę. Słuchanie ich to trochę, jak przeniesienie się w dawne dni.

Świetnie, bo to właśnie staramy się uzyskać. Nie wszystkie melodie z Bliskiego Wschodu dają takie efekty, bo niektóre z nich są bardzo wesołe, a inne mroczne. Wszystko zależy od tego, jak się je przedstawi. Wiesz, czasami jak się ktoś za to zabierze, to brzmi to potem, jak kawałek z Disneylandu.

A w naszej świadomości Melechesh to wciąż zespół agresywny, my nie idziemy drogą łagodnej muzyki. To nadal szkoła death-, black-, thrashmetalowa. Nie robimy niczego na pokaz.

Mówi się o was, że gracie mesopotamian metal. Dla kogoś, kto nie siedzi w waszej muzyce, ten termin niewiele mówi. Z drugiej zaś strony, znalezienie odpowiedniego określenia nie jest łatwe.

Dokładnie. Ludzie lubią etykietki. Dlatego używam określenia sumeryjski, thrashujący black metal. Bo zawarte są w nim wszystkie słowa opisujące to, co gramy. Zabawna jest z kolei sprawa z mezopotamskim metalem, nazwą, którą sam wymyśliłem. Dla mnie to cześć black metalu.

A dziś słyszę, że są zespoły, które grają mesopotamian metal, a jakiś fan powiedział im niedawno, że jesteśmy jednym z najlepszych zespołów uprawiających ten styl. To są inne? (śmiech). Przecież ja sam wymyśliłem ten termin. Mam nadzieję, że kiedyś zrobi się z tego styl. To byłoby wspaniałe.

Spore wrażenie robią również twoje wokale. Nie tylko te z jadem, ale wszelkie podniosłe chóry. To wszystko twoja robota?

Tak. Tyko w jednym momencie, blackowym wokalem krzyknął basista, a w jeszcze jednym miejscu śpiewam chwilę wspólnie z Proscriptorem. Poza tym wszystkie czyste wokale to ja, prócz grupowych, gdzie wystąpili inni moi muzycy, plus gość - dzieciak, który był w studiu na praktykach. Chodzi do szkoły i uczy się klasycznego śpiewu. Gdy mi to powiedział, po pięciu minutach nagrywał z nami wokale (śmiech). Był lekko przerażony. Gdy się raz pomylił, przepraszał nas, że marnuje nam czas w studiu (śmiech). Kazaliśmy mu się wyluzować.

Tego grupowego śpiewania jest chyba na "Emissaries" więcej niż wcześniej.

Racja. Na "Sphinx" nie do końca to wyszło, dlatego je wyjęliśmy. Teraz mieliśmy dużo czasu i mogliśmy popróbować. Całość aranżowaliśmy w studiu. I tak, z dnia na dzień, pojawiało się tego więcej.

Na płycie znalazł się utwór "Gyroscope". To przeróbka. Skąd ten pomysł?

Zrobiłem ten cover dla osobistej przyjemności. To kompozycja kanadyjskiego zespołu The Tea Party, który uwielbiam. Znam ich też osobiście. Nie ma to nic wspólnego z metalem, to grupa rockowa, z artystycznym zacięciem.

To bardzo sławny zespół, który sprzedał kilka milionów płyty w Kanadzie i Australii. W Europie są o wiele mniej znani i doceniani. Mają utwory o kabale, dziewczynach, mistycyzmie - to mi się podoba. Grają trochę w stylu nowoorleańskiego bluesa, The Doors, prawdziwą muzykę arabską, bo takie właśnie, wschodnie szkoły muzyczne pokończyli w Kanadzie. Ich basista zrobił nawet muzykę o gry Prince Of Persia. Pozwolili mi przerobić "Gyroscope" po swojemu i wstawiliśmy go w połowie płyty. Nie chciałem przerabiać metalowego kawałka. To miał być inny utwór, zrobiony w stylu Melechesh. To nasza wersja, a dla mnie spore doświadczenie, które otworzyło mi oczy na inne sposoby tworzenia muzyki. Jestem z tej kompozycji bardzo dumny, bo ma dla mnie osobiste znaczenie.

"Emissaries" nagrywaliście już z nowym perkusistą Xulem, który doskonale znalazł się na miejscu Proscriptora, którego umiejętności znają chyba wszyscy. Spore szczęście.

Już od 2004 roku grał z nami koncerty, a wcześniejszy materiał przygotował doskonale. Dlatego wiedziałem, że da radę w studiu. Prawdę mówiąc, w Melechesh sytuacja wygląda bardzo prosto. Ja piszę wszystkie partie bębnów i jeśli jesteś dobry, to z pewnością zabrzmi to, jak Melechesh. To ja przygotowuję całość, on ma to tylko zagrać. Ale charakter każdego perkusisty, jego sposób grania zawsze pozostawia swoje piętno na muzyce.

Zostając przy perkusji. Jej brzmienie to chyba najjaśniejszych element produkcji.

Zawdzięczamy to studiu. Chciałem, żeby brzmienie perkusji było dość głębokie, ciepłe, a nie surowe i płaskie. I tak zrobiliśmy. Pozwoliły nam na to warunki w studiu i umiejętności ludzi tam pracujących. To brzmienie jest bardzo majestatyczne.

Kim są tytułowi Emisariusze?

Po pierwsze nie trzymałem się sztywno historii starożytnej Mezopotamii, tak jak zostały powiedziane, tylko przedstawiłem je z mojego punktu widzenia. Opowiadam m.in. o stworzeniu świata i tym, co stało się później. Jak wiesz, w mezopotamskiej mitologii istnieją bogowie tacy jak Marduk, Absu, Tiamat.

Ale są też starożytni bogowie, którzy nie mają imion, są pewną zbiorowością. To ich nazywam Emisariuszami, bo to oni przybyli do nas z innej planety i ustanowili cywilizację na ziemi, przez rozwinięcie prymitywnych istot ludzkich. Podoba mi się ta teoria i szczerze mówiąc ma dla mnie większy sens niż religia. A w bardziej rock'n'rollowym znaczeniu, to my jesteśmy emisariuszami mezopotamskiego metalu.

A o co chodzi z lwami na okładce czy niektórych zdjęciach zespołu?

Uwielbiam je i pewnego dnia chciałbym mieć zoo (śmiech). To samo ze słoniami. A tak poważniej, ma to swój związek z przekazem. Jednym z symboli boga podziemi, Nergala - swoją drogą macie takiego muzyka u siebie - jest głowa lwa, a niektórzy uważają również, że dwie głowy umieszczone na szczycie kija. Dlatego na płycie pojawia się utwór "Double Helixed Sceptre".

Najprościej mówiąc, głowy lwa odnoszą się do boga świata podziemi w mezopotamskiej mitologii, choć on sam nie jest lwem. Symbol nad nimi to bóg słońca. Ale ja przerobiłem to wszystko w stylu starożytnej technologii, na mechaniczną modłę. Na środku umieściłem żyroskop, mierzący gwiazdy. Wieża Babel to z kolei drabina ku Sumerii, która dla mnie pochodzi z innego wymiaru.

Zmieniając temat. Mam wrażenie, że Melechesh, pomimo tego, że gracie doskonałą muzykę, jest trochę niedoceniany. Zgodzisz się?

Oczywiście, że tak. Może tu chodzi o wielkość wytwórni, o postrzeganie ludzi, którzy uważają, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy. To ten stygmat, o którym rozmawialiśmy. To takie głupie - ludzka ślepota, w której każdy udaje, że doznał olśnienia.

Może "Emissaries" będzie przełomem?

Tu nie chodzi o przełom. Powiem jedno - czasami w ogóle nie chodzi o muzykę. Niestety. Właściwie, niekiedy jest to ostatnia rzecz, o której się mówi. To bardzo smutne, bo dla mnie najważniejsza jest muzyka. Nie jestem żadnym bohaterem, bo jeśli robi się z tego pieniądze - świetnie. To twoja praca i szanuję to.

Np. "As Jerusalem Burns..." ukazał się trochę za późno, bo nie byliśmy zespołem ze Skandynawii i trudno było złapać kontrakt. Nikt nie zwrócił wówczas uwagi, że jest to oryginalny black metal zespołu pochodzącego ze Świętego Miasta. Ku***, przecież to było coś. Zwykły brak wizji. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości się to zmieni i ludzie naprawdę doznają oświecenia.

Sprawa rozbija się o siłę postrzegania, błędne porównania. Nasza tożsamość zawsze wprowadza zamęt, co uważam za kompletny idiotyzm.

Czy brak odpowiedniego wyjścia na świat z Melechesh był powodem twojej przeprowadzki do Holandii?

Powodów było wiele. Po pierwsze nie jestem obywatelem Izraela i to nie mój problem, choć mam szacunek do moich przyjaciół tam mieszkających. To po prostu nie był mój język i chciałem się stamtąd wynieść. Lepiej mówię o angielsku. Poza tym, w tamtym czasie, pod względem muzycznym, ten kraj był ślepą uliczką. Rozwinąłem się dopiero w Europie.

A ja słyszałem, że jedną z przyczyn była nagonka jakiś ortodoksyjnych ruchów religijnych.

Nie do końca. Cała historia wyglądała tak. W 1994 roku, na cztery lata przed moim wyjazdem, jedna gazeta napisała, że jesteśmy blackmetalowym zespołem, czczącym szatana. De facto izraelskie władze są całkiem liberalne, ale jeśli chodzi o hasła w stylu satanistycznego kultu w Jeruzalem, policja się mną zainteresowała. Było to dość uciążliwe, ale po pewnym czasie dali mi spokój.

Również kulturowo, moja rodzina i Moloch (gitara) wywodzą się z chrześcijaństwa. Nie są religijni, ale takie są ich proweniencje. A nasze antychrześcijańskie symbole też tam nie pasowały. Zostaliśmy wyrzutkami tej społeczności. Wschodnie Jeruzalem jest bardzo konserwatywne, zachodnie nie, także nie mieliśmy aż takich nieprzyjemności. Jednak to wszystko narastało.

Zresztą cała ta historia dała nam trochę rozgłosu na kilka miesięcy. Ale ja i tak miałem tego dość. Nie jesteśmy w końcu obywatelami Izraela. Jeruzalem to moje miasto, które kocham, ale kraju już nie, i nie mam z nim nic wspólnego. Dlatego trzeba było iść dalej. Niemniej, nawet do dziś nazywa się nas izraelską grupą. A przecież w tym zespole nie ma ani jednego Izraelczyka. I chyba nic już na to nie poradzimy. Nawet Holendrzy nazywają nas w ten sposób, choć jesteśmy obywatelami Holandii od ośmiu lat. Cóż zrobić, ludzie wiedzą lepiej.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: utwory | studia | szczęście | nagrania | śmiech | metal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy