Reklama

Variete: "Przeszłość nie ma znaczenia" (wywiad)

Variete to zespół legenda. Współtwórcy polskiej nowej fali, bywalcy Jarocinów, obecni na scenie od 1984 roku, choć oficjalnie pierwszą płytę wydali dopiero w 1993. Materiał z roku '86 został bowiem skradziony i przez lata krążył po Polsce na pirackich kopiach. Z Grzegorzem Kaźmierczakiem i Markiem Maciejewskim zamieniliśmy kilka słów o historii, muzyce i buncie. Z muzykami rozmawiał Bartosz Rumieńczyk.

Jestem z tego samego rocznika, co Variete, dla mnie losy waszego zespołu to kawał fascynującej historii. Ciekawi mnie jak to jest być na scenie od tylu lat?

Grzegorz Kaźmierczak: To pytanie jest zawsze dosyć niewygodne, bo jeśli artysta żyje tym, co było kiedyś to go to utwardza i sprawia, że zaczyna żyć swoim wewnętrznym mitem, mitem tego, czego kiedyś dokonał. Do każdej nowej płyty podchodzimy jakbyśmy po raz pierwszy zaczynali ze sobą grać, po raz pierwszy chwytali za instrumenty. Myślę, że ważne jest życie tu i teraz oraz patrzenie w przyszłość - przepraszam za te banały, ale generalnie przeszłość nie ma znaczenia. Jesteśmy czynnymi artystami i to, co robimy teraz jest dla nas ważniejsze od tego co było kiedyś.

Reklama

Czy właśnie takie podejście pomaga wam w zachowaniu świeżego spojrzenia na muzykę?

Grzegorz Kaźmierczak: Napisałem kiedyś taki tekst: "Ile razy będę jeszcze mógł popatrzeć na to wszystko, tak jakbym widział to pierwszy raz". O to właśnie chodzi, żeby umieć przeżywać każdą chwilę, tak jakby wydarzała się po raz pierwszy.

Zaczynaliście grać punk rock od tzw. zimnej fali jak większość polskich zespołów. Czy to nie paradoksalne, że inspirowaliście się następcami Sex Pistols, np. Joy Division?

Grzegorz Kaźmierczak: Właściwie Sex Pistols i Joy Division to rówieśnicy. Co prawda Joy Division pojawili się nieco później, ale generalnie to był ten sam moment. To są po prostu odmiany buntu, tego samego buntu.

Mówisz o buncie, a wasz bunt? Co was napędzało?

Grzegorz Kaźmierczak: Co nas napędzało? No przede wszystkim bunt przeciw komunie. Różne są teorię na temat tego jaką rolę odegrał Jarocin - czy był wentylem bezpieczeństwa, czy jedną ze szczelin, która ten system rozsadziła - długo można by na ten temat rozmawiać. Generalnie wszyscy w tym czasie mieli serdecznie, po dziurki w nosie komuny i to była ta inspiracja. To negatywna inspiracja, atakująca. Myślę więc, że niezależnie od tego jaki gatunek reprezentował zespół, to potrzeba normalności i wolności była dominująca.

A czy mieliście wówczas wiarę, że coś się może zmienić, że komunę, o której mówisz, pewnego dnia po prostu trafi szlag?

Grzegorz Kaźmierczak: Myślę, że w tym czasie to po prostu wisiało w powietrzu. Kiedy byliśmy po raz pierwszy w Jarocinie, w 1984 roku i zobaczyliśmy te dzikie tłumy wolnych ludzi to wiedzieliśmy, intuicyjnie, bo może nie było to zbyt racjonalne, że ten system ledwo dyszy, że to się musi rozpieprzyć.

Na swój debiut płytowy musieliście poczekać aż 10 lat. Dziś, w większości przypadków płyty nagrywa się i wydaje dużo szybciej...

Grzegorz Kaźmierczak: To na pewno lepsza sytuacja. Wtedy było - nie wiem - jedno, czy dwa prywatne studia w Polsce, Poza tym były studia państwowe przy regionalnych rozgłośniach radiowych i w zasadzie dostanie się do takiego studia graniczyło z cudem. Nie było komputerów, ceny sprzętu do nagrywania były astronomiczne, a innych możliwości nagrywania po prostu nie było. Siłą rzeczy ta droga była bardzo utrudniona. Nagranie płyty udawało się nielicznym, nam się udało, ale jak wiadomo mieliśmy perturbacje i perypetie z tą pierwszą płytą.

- Jeśli założymy, że w każdym z nas jest artysta - to sposób realizacji tego w praktyce jest teraz o wiele prostszy. Każdy może sobie kupić komputer, kartę, mikrofon i w domu coś podłubać, dokupić klawisz, gitarkę, nagrać i zobaczyć, co mu wyszło, albo od razu przekazać tę artystyczną wizję innym.

Marek Maciejewski: Teraz mamy znacznie więcej narzędzi, a to sprzyja różnorodności. Choćby sama możliwość korzystania z cyfrowych urządzeń, które właściwie są instrumentami. Doskonale to słychać na takich festiwalach, jak katowicki OFF. Jest tu połączenie tego co było, takiego analogowego grania, gitarowo-klawiszowego, z elektroniką, eksperymentami, brzmieniami, na które właśnie pozwalają nowe narzędzia. Łatwość rejestracji potęguje ilość tego, co jest obecne na rynku i pozwala na ogromną dowolność. Nie mamy teraz sztywnego szablonu, że dany zespół musi wykorzystywać konkretne elementy - istnieje znacznie więcej wariantów. Tak mi się przynajmniej wydaje.

I pewnie dlatego na OFF Festival zagrali set składający się w głównej mierze z wydanych w zeszłym roku i dobrze przyjętych "Piosenek kolonistów". Choć nie zabrakło ukłonu w stronę historii.

Bartosz Rumieńczyk

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Variete
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy