Reklama

"Uderzenie w twarz"

Wydanej w kwietniu 2005 roku czwartej płyty amerykańskiej grupy Garbage, zatytułowanej "Bleed Like Me", mogło w ogóle nie być. Podobnie zresztą jak samego zespołu. Po dziesięciu latach wspólnej pracy, trzech studyjnych płytach i wielu wyczerpujących trasach koncertowych, członkowie Garbage mieli siebie dość. Napiętej sytuacji "pomogła" także kiepska sprzedaż i negatywne recenzje wydanej w 2001 roku płyty "Beatifulgarbage". Gdy po fatalnym dla zespołu początku XXI wieku Shirley Manson, Butch Vig, Steve Marker i Duke Erikson zebrali się w studiu, okazało się, że dopadła ich twórcza niemoc. Tego już było za wiele. Pierwszy uciekł Vig, zaś Manson wyjechała do rodzimej Szkocji. Ostatecznie, co zakrawa na cud, płyta "Bleed Like Me" jednak powstała. Jak do tego doszło, gdzie znaleziono remedium na wszystkie problemy i ile dla Garbage znaczył udział w sesji nagraniowej Dave'a Grohla (Foo Fighters, kiedyś Nirvana), opowiadają: Shirley Manson, Butch Vig, Steve Marker i Duke Erikson.

Kiedy rozpoczęliście nagrywani płyty "Bleed Like Me"? Sesja początkowo nie przebiegała ponoć w najlepszej atmosferze...

Shirley Manson: Ta płyta była dla mnie naprawdę trudna. Zaczęliśmy ją nagrywać prawie dwa lata temu.

Butch Vig: By zrozumieć ten album, trzeba zobaczyć, co stało się z poprzednią płytą "Beautifulgarbage". Wtedy nastąpiły ataki terrorystyczne na Stany Zjednoczone i po 11 września 2001 roku dziwnie było rozmawiać na temat nowej płyty. Wydajemy nowy album, a tu świat pogrążony jest w smutku i żałobie.

Reklama

Postanowiliśmy jednak pojechać w trasę koncertową, podczas której dwukrotnie się rozchorowałem. Skończyliśmy tournee dopiero w 2002 roku i postanowiliśmy, że wchodzimy od razu do studia.

Steve Marker: Zatem po jej zakończeniu od razu chcieliśmy rejestrować na szybko nowy materiał. Plan był taki, żeby całą energię naszych występów zachować na nowej płycie. To była dobra koncepcja, tylko zostaliśmy zablokowani...

Butch Vig:... brakiem wzajemnej komunikacji i zrozumienia.

Steve Marker: Tak. To wygląda jak w każdym związku. Trzeba to rozwiązać. W pewnym sensie straciliśmy świadomość, że sprawy między nami powinny być rozwiązane i nie powinni dochodzić do konfliktów.

Czy zespół Garbage rzeczywiście był bliski rozpadu?

Duke Erikson: To był najprawdopodobniej najtrudniejszy okres w historii grupy. Nie za bardzo mogliśmy sobie poradzić z ciśnieniem, jakie na nas ciążyło. Dodatkowo były problemy z kierunkiem muzycznym, jakie powinniśmy obrać na nowej płycie. Każdy miał własną wizję i nie udało nam się wypracowanie kompromisu. Lecieliśmy w dół przez kilka miesięcy.

Butch Vig: Dokładnie tak to wyglądało. Spadaliśmy. Ciężko nam było rozmawiać o piosenkach. Zaczęły się kłótnie. Niektórzy przestali pojawiać się w studiu, spóźniali się.

Shirley Manson: Już nie rozumieliśmy się tak dobrze, jak to było wcześniej.

Jak rozwiązaliście ten problem?

Steve Marker: Mieliśmy spotkanie, na którym podjęta została decyzja, że powinniśmy odpocząć od siebie. I zastanowić się nie tylko nad przyszłością nowej płyty, ale także całego zespołu.

Shirley Manson: Przecież byliśmy ze sobą już ponad dziesięć lat. Nadszedł czas, żeby wszystko przemyśleć i zaplanować przyszłe działania. Zadać sobie pytanie, czy wciąż chcemy ze sobą pracować.

Butch, ponoć ty pierwszy opuściłeś sesję nagraniową?

Butch Vig: Powiedziałem im, że już nie mogę tego dłużej robić. Nie znaczyło to, że opuszczam zespół. Po prostu nie byłem w stanie tego wytrzymać i pojechałem do domu. Jedynym wyjściem z tej patowej sytuacji było zrobienie sobie dłuższej przerwy.

Co zatem spowodowało, że postanowiliście ponownie spróbować?

Butch Vig: Pewnego dnia spotkałem kilku fanów Garbage. Zapytali się mnie, jak idą nagrania nowej płyty. Nie byli świadomi sytuacji, ponieważ nikogo nie poinformowaliśmy o tym, że przerwaliśmy nagrania. A oni wciąż pytali mnie o nowe piosenki. Ja natomiast nie myślałem o Garbage od kilku dobrych tygodni.

Zacząłem wymyślać tytuły lub podawać im te, które rozpoczęliśmy nagrywać, a nie skończyliśmy ich. Mówiłem na przykład, że "Bad Boyfriend" jest świetny. Tego typu rzeczy. Ale ich entuzjazm naprawdę mnie zainspirował. I zacząłem ponownie słuchać tych utworów, nad którymi rozpocząłem pracę.

Shirley Manson: Ostatecznie stwierdziliśmy, że zespół to coś, co chcemy dalej rozwijać i czym chcemy się zajmować. I wciąż jesteśmy tym podekscytowani. I znów zaczęliśmy myśleć o wspólnej pracy.

Kiedy przystąpiliście do ponownych nagrań?

Butch Vig: Na początku 2004 roku zaczęły się rozmowy na temat ponownego nagrania płyty. Zaczęliśmy myśleć o nowych piosenkach. Ja wciąż chciałem nagrać stare utwory, zebrać wszystkich w studiu i usłyszeć opinie każdej osoby. Bo każdy miał swój punkt widzenia na dany temat. Zależało mi na innej perspektywie, innej chemii.

Nie mieliśmy wtedy pojęcia, czy to się powiedzie, czy też nie. Po prostu chcieliśmy trochę poeksperymentować. Dlatego kilka numerów postanowiliśmy zrobić z Johnem Kingiem z Dust Brothers.

Shirley Manson: On miał akurat pecha, ponieważ poznał nas, kiedy akurat kłóciliśmy się. To był trudny okres. Ostatecznie stwierdziliśmy, że nie potrzebujemy kolejnego producenta, ale sami musimy się zmobilizować. Przestać rozmawiać o piosenkach i zacząć je nagrywać. Możemy sami decydować o pewnych sprawach, sami produkować.

Nie potrzebujemy kogoś z zewnątrz. Problem tkwił w nas samych - nie potrafiliśmy się porozumieć.

Steve Marker: Od tego momentu wszystko poszło łatwo. Postawiliśmy na żywe brzmienie gitar. Podgłośniliśmy wzmacniacze. Kombinowaliśmy z brzmieniem w studiu.

Właśnie, gitary w nowych utworach brzmią naprawdę ostro.

Shirley Manson: Wiem, jak dobrzy są moi gitarzyści. Są niesamowici. A ja zawsze czułam, że podczas nagrania nowej płyty za bardzo koncentrowali się na szczegółach. Nie bardzo wierzyli w swoje umiejętności, dlatego chcieli poprawiać swoje partie. Siedzieli w studio, grali na gitarach i w kółko coś tam kombinowali.

Bardzo mnie to frustrowało i zaczęłam na nich najeżdżać. Traciliśmy zbyt wiele energii, która naturalnie emanuje z partii gitar. Z fizycznego grania na tym instrumencie. Ostatecznie zgodzili się ze mną. Nastawili na maksa wzmacniacze i zaczęli po prostu grać. Po raz pierwszy od kilku lat. To doskonale słychać w nowych utworach.

Duke Erikson: Wydaje mi się, że przez pewien czas nie mieliśmy pewności co do własnych umiejętności kompozytorskich. Dopiero podczas nagrywania piosenek to minęło. Wróciło zaufanie. Staraliśmy się bardziej wykazać jako autorzy piosnek, a nie producenci czy studyjni magicy.

Jaki był wasz pomysł na brzmienie "Bleed Like Me"?

Shirley Manson: Przestaliśmy tworzyć sztuczne dźwięki, pętle i tego typu rzeczy. Postawiliśmy na prawdziwą energię, która emanował z zespołu. Skończyło się cięcie i wklejanie dźwięków w piosenki. Tym razem muzyka jest bardziej spójna. I to bardzo mi się podoba.

Steve Marker: Ten album brzmi tak, jakbyśmy występowali na żywo. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że graliśmy setki koncertów i jesteśmy głośnym gitarowym zespołem. I jesteśmy w tym naprawdę dobrzy, co jest naszym dużym osiągnięciem. Przecież zaczynaliśmy jako zespół stricte studyjny i nawet nie mieliśmy zamiaru grać koncertów!

Ostatecznie wygląda to zupełnie inaczej, a ja wolę grać na żywo, niż rejestrować piosenki w studio. Poza tym żaden z naszych albumów nie brzmi tak naturalnie, jak "Bleed Like Me". Nareszcie nam się udało.

Duke Erikson: Dobrym przykładem takiego podejścia do nagrań jest utwór "Bad Boyfriend". To prawdopodobnie najprostsza piosenka, jaką kiedykolwiek nagraliśmy. A fakt, że otwiera "Bleed Like Me", to dla nas przełomowy moment. To jak uderzenie w twarz.

W "Bad Boyfriend" na perkusji zagrał Dave Grohl z Foo Fighters.

Butch Vig: Spotkałem go na przyjęciu bożonarodzeniowym. Rozmawialiśmy przez jakieś pół godziny, gdy nagle w mojej głowie zapaliła się lampka. Powiedziałem mu: "Dave, musisz zagrać na bębnach w jednym z utworów Garbage". A on na to: "Pewnie stary, nie ma problemu, to świetny pomysł". I od tego czasu nie odezwał się przez kilka dobrych miesięcy. Dopiero później zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że w studiu czeka na niego przygotowany zestaw perkusyjny i jesteśmy gotowi nagrywać.

Gdy przyszedł, to był jak powiew świeżego powietrza. On ma wspaniałe wyczucie instrumentu. Siadł w kontrolce, posłuchał numeru ze dwa razy i spytał nas, czy mamy jakiś pomysł. Duke i ja powiedzieliśmy, że nie bardzo. A on usiadł za zestawem i zaczął szaleńczo młócić w stylu Keitha Moona z The Who.

To było prawie jak heavy metal. Nigdy nie pomyślałbym, by zagrać to właśnie tak. I jego gra nadała piosence całkowicie inny wymiar i nowe wibracje.

Shirley, powiedz kilka słów o tekstach, które śpiewasz?

Shirley Manson: Staram się nie rozmawiać o tym za dużo. Nie chcę wyjaśniać ich znaczenia. Kiedy powiem, że piosenka traktuje o jednej rzeczy, później okazuję się, że mówi o czymś innym. Słowa powinny być interpretowane na wiele sposobów. W tym właśnie tkwi piękno piosenki.

Nie muszą być precyzyjne. Dzięki nim można podróżować w czasie i przestrzeni. Uwielbiam wolność komponowania i interpretacji.

Na pierwszym singlu ukazał się utwór "Why Do You Love Me".

Steve Marker: To jest numer, który dopieszczaliśmy do samego końca nagrania. Mieliśmy bazę instrumentalną, ale ja tak do końca nie wiedziałem o czym jest ta piosenka. To żywy, ostry kawałek. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy grali go na żywo. I interesuje mnie, jak sobie z nim poradzi Butch. Perkusja jest tam szalona (śmiech).

Butch Vig: Słucham tej piosenki bardzo głośno. Perkusja leci tam 160 uderzeń na sekundę. Obecnie nie jestem w stanie tego zagrać. Ale najprawdopodobniej wybiorę się na obóz przygotowawczy dla komandosów, zanim rozpoczniemy próby przed trasą koncertową (śmiech).

Duke Erikson: To bardzo dziewczęca piosenka. Jest tam melodyjka, a tekst opowiada o tym, że nie jest się ładnym i takich tam dziewczęcych rzeczach. Stworzona wręcz dla jakiejś dziewczęcej grupy na speedzie.

Shirley Manson: Gdy masterowaliśmy "Why Do You Love Me", postanowiliśmy dodać ten ostry gitarowy riff. Wcześniej go nie było. I kiedy piosenkę usłyszała wytwórnia płytowa, od razu stwierdzili, że to będzie pierwszy singel. Powiedzieli, że brzmi fantastycznie. Nam "Why Do You Love Me" bardzo się podobało, ale w życiu nie myśleliśmy o nim jako o singlu. A poza tym piosenka pilotuje płytę, co jest dosyć niespodziewane.

To dziwny numer. W pewnym momencie kompletnie się zmienia i podąża w innym, mrocznym kierunku. Naprawdę jestem zaskoczona, że wytwórnia zdecydowanie postawiła na ten utwór. Zazwyczaj są konserwatywni, stawiają na jakiś "oczywisty przebój".

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: manson | twarzy | problemy | piosenki | nagrania | piosenka | uderzenie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy