Reklama

"Trzeba słuchać ludzi"

Ronnie James Dio to żywa legenda hard rocka i heavy metalu. Niewielki człowiek o wielkim głosie, znanym z wydawnictw takich gigantów jak Black Sabbath, Rainbow, DIO i wielu, wielu innych. Przed koncertem Deep Purple w Katowicach, którego gościem specjalnym był Ronnie, z wokalistą rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Jak doszło do tego, że ruszyłeś na trasę z Deep Purple?

Zaczęło się od dwóch koncertów w Royal Albert Hall w ubiegłym roku, nic innego przez długi czas nie wchodziło w rachubę. Zgodziłem się zaśpiewać na prośbę Rogera Glovera. Ideą koncertu w Royal Albert Hall było przedstawienie przez każdego członka Deep Purple dwóch utworów ze swojej solowej kariery i Roger wybrał „The Butterfly Ball”, płytę na której śpiewałem. Potem poprosili mnie, żebym pojechał z nimi na osiem tygodni, na trasę po Ameryce Południowej i Europie... Długo się zastanawiałem, czy to w ogóle ma sens, wyjść na scenę tylko po to, by zaśpiewać cztery utwory, potem czekać za kulisami półtorej godziny i znowu pojawić się na jedną zwrotkę „Smoke On The Water”. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Zwykle śpiewam dwie godziny i wiem, kiedy koncert się rozpoczyna, kiedy ma swój punkt kulminacyjny, a kiedy się kończy. Tymczasem okazało się, że ta trasa była bardzo wyjątkowym wydarzeniem w moim życiu. Cieszę się, że już się kończy, ale jeszcze bardziej cieszę się, że jednak się na nią zdecydowałem. Znowu zbliżyłem się do przyjaciół, z którym nie widziałem się przez całe lata. Od strony muzycznej jestem więc w pełni usatysfakcjonowany, ale od strony osobistej – wręcz zachwycony!

Reklama

Pewnie już nigdy nie będzie okazji do zaśpiewania utworów z „The Butterfly Ball”...

Poza koncertem w Katowicach zaśpiewam je jeszcze tylko jeden, jedyny raz – w Nowym Jorku. Nie myśl jednak, że śpiewam je z niechęcią. Prawda jest taka, że uwielbiam te utwory, chociażby dlatego, że tak bardzo różnią się od muzyki, którą wykonuję na co dzień. Jednak dobra muzyka zawsze będzie dobrą muzyką. I chociaż wygląda na to, że po zakończeniu tej trasy nie będzie już okazji, by je zaśpiewać, nie powiem, że nie zrobię tego nigdy. Nigdy nie mów nigdy!

Na koncercie wykonujesz jeden utwór z nowej płyty DIO „Magica”. Mam nadzieję, że na tym nie skończy się europejska promocja tego wydawnictwa?

Nie, mam nadzieję, że nie. Wczoraj ktoś poznał mnie z polskim organizatorem koncertu Deep Purple i omawialiśmy już ewentualne warunki przyjazdu DIO. Bardzo możliwe, że zjawimy się tutaj w lutym, bowiem gramy wtedy w Rosji i moglibyśmy wpaść po drodze do Polski, Czech, Rumunii, na Węgry...

Słyszałem, że próbowałeś ubrać Paula Manna w strój pszczoły. Zgodził się?

Jasne, że tak. Widziałeś Paula? Wygląda dokładnie jak John Belushi! Pewnego wieczoru na trasie postanowiłem po wejściu na scenę sprezentować mu małą pszczółkę, taką z kiwającymi się czułkami. Następnego dnia dałem mu większą pszczołę, kolejnego jeszcze większą... Wszyscy mieliśmy wielki ubaw z tego powodu, to było naprawdę śmieszne! Ale w końcu zabrakło pszczół, więc kupiłem mu kapelusz i czarne okulary, dzięki czemu wygląda jakby wyskoczył z planu „Blues Brothers”. W takim stroju wykonujemy piosenkę „Soulman”, ale zamiast oryginalnego tekstu śpiewamy „Paul-man”. Jest cudownie! Paul to naprawdę wspaniały człowiek, cieszę się, że miałem okazję go poznać i również dzięki niemu tak dobrze się czuję na tej trasie. Wiesz, że Paul będąc jeszcze bardzo młodym chłopcem był fanem DIO i Deep Purple? Okazało się, że pierwszy autograf w swoim życiu dostał ode mnie. To niesamowite, że trafił nam się człowiek który jest tak wspaniałym muzykiem i tak wspaniałym człowiekiem, o czym świadczy chociażby to, że potrafi śmiać się z samego siebie. Chciałem dzisiejszy koncert również zakończyć jakimś dowcipem, ale pomyślałem sobie, że mogłoby to być niegrzeczne w stosunku do Johna Lorda, bo dzisiaj prawdopodobnie „Concerto For Group And Orchestra” zostanie wykonane po raz ostatni. Ma jednak nadzieję, że Paul ubierze kapelusz. Od razu poczuję się lepiej.

Czy istnieją jakieś różnice techniczne w śpiewaniu z towarzyszeniem zespołu rockowego i orkiestry?

Tak. Najważniejsza polega na tym, że orkiestra gra poza rytmem, gra tak, jak kieruje nimi dyrygent. To jest podstawowy problem i chylę czoła przez Ianem Paicem, że potrafi sobie z tym poradzić i nie pogubi się ani razu. Naprawdę duża jest różnica pomiędzy akompaniamentem rockowym i orkiestrą, ale warto się trochę pomęczyć. Kiedy usłyszysz przepiękny początek „Perfect Strangers” z towarzyszeniem filharmoników, kiedy usłyszysz „Smoke On The Water”, zrozumiesz że warto było na chwilę utrudnić sobie życie.

Nie kusi cię, żeby zagrać kiedyś numery DIO z towarzyszeniem orkiestry?

Prawdę mówiąc nie. W przypadku Deep Purple taka trasa sprawdziła się tylko dlatego, że John skomponował „Concerto For Group And Orchestra”, utwór przeznaczony zarówno dla składu rockowego, jak i orkiestry. Nigdy natomiast nie miałem poczucia, że moje utwory powinny być zaprezentowane w ten sposób. Dobrze się czuję w zespole pięcioosobowym, kiedy te wszystkie dodatkowe orkiestracje bierze na siebie klawiszowiec. To wystarczy. Dlatego nie podoba mi się to, co zrobiła Metallica, ani to co zrobili Scorpions. Nagrali stary materiał dodając partie orkiestry... Dla mnie to wygląda na poważny kryzys twórczy. To co zrobili to po prostu pójście po najmniejszej linii oporu - „Użyjmy orkiestry! Zabrzmi fajnie, a nie trzeba będzie niczego komponować”. Nie mam na to czasu. To tylko wymówka od braku pomysłów na nowe kompozycje. Wyjątkiem jest tylko Deep Purple. Być może przy słuchaniu „Magica” myśli się, że niektóre rzeczy dobrze zabrzmiałyby z orkiestrą, ale zapewniam cię, że klawisze radzą sobie z tym na koncertach doskonale.

Wspomniałeś o nowej płycie. Wydaje mi się, że „Magica” przypadła do gustu szczególnie starszym fanom DIO?

Stało się tak, bo to rzeczywiście jest płyta, która nawiązuje do czasów „Holy Diver” i „The Last In Line”. Nie tylko pod względem muzycznym, ale przede wszystkim dlatego, że jest równie wyjątkowa. „Magica” to album, którego domagali się ode mnie wszyscy fani DIO. Wiesz, dobrze grało mi się z Tracym G., ale przez pięć lat niemal po każdym koncercie przychodzili do mnie ludzie i wciskali mi kasety demo z nagraniami jakichś zaprzyjaźnionych gitarzystów. Pytałem więc dlaczego mi to dają, a oni na to - „Dlatego, że masz słabego gitarzystę!”. To nie była prawda, Tracy G. był wspaniałym gitarzystą, ale rzeczywiście nieodpowiednim gitarzystą dla tego zespołu. Wysłuchiwałem więc przez pięć lat od fanów, że potrzebuję innego wioślarza. W końcu ich posłuchałem i zaprosiłem znów do współpracy Craiga Goldiego. W tym samym czasie do zespołu wrócił również Jimmy Bain i właśnie dlatego „Magica” mogła powstać. Teraz już wiem, że trzeba słuchać tego, co ludzie do ciebie mówią. Daliśmy im album o który prosili i jego sukces świadczy o tym, że było warto.

Czy tytuł płyty ma jakieś szczególne znaczenie?

Nie, nic takiego. Nawet nie wiedziałem, że w większości krajów łacińskich w normalnym języku istnieje słowo „magica”. Mnie przede wszystkim urzekło jego brzmienie, które kojarzy się tak bardzo z baśniowym światem. Podoba mi się jak śpiewnie to słowo się wymawia... Prawdę mówiąc, problem pojawił się, kiedy do gotowego tytułu musiałem dopisać teksty. Na początku myślałem, że będą opowiadać o kamiennych statuach. Pewnego dnia jeden z posągów ożywa i staje się człowiekiem z krwi i kości. Stał u wejścia jakiegoś ważnego budynku przez setki lat i widział te wszystkie mijające wieki, ale nie doświadczył dotąd tego, co dla nas jest powszechne - smaku, dotyku, miłości... Co teraz czuje? Jak postrzega nasz świat? Wydaje mi się, że to mógłby być ciekawy temat. Pewnego dnia jednak, podczas pracy nad tekstami, wymyśliłem prastarą księgę, zatytułowaną „Magica”, pełną pradawnych zaklęć. I to ostatecznie stało się punktem wyjścia tekstów, które trafiły na płytę. Jednak pomysł ze statuami ciągle mi się podoba i na pewno kiedyś do niego wrócę.

Po powrocie do Stanów ruszasz na trasę koncertową u boku Yngwie Malmsteena i Doro. W wywiadach odgrażałeś się, że przygotowujesz naprawdę wyjątkowy show. To prawda?

Bardzo chciałbym to zrobić, marzę o tym, żeby na moich koncertach znów pojawił się smok albo piramidy. Niestety, muzyka hardrockowa i metalowa nie radzi sobie dzisiaj zbyt dobrze, szzcególnie w Ameryce. No, może od roku lub dwóch jest coraz lepiej i możemy grać koncerty w większych salach bez perspektywy pójścia z torbami, ale daleko jeszcze do pozycji, którą miała ta muzyka w latach 80. Największe sale koncertowe są wciąż przed nami zamknięte. W pierwszej połowie lat 80. zarabialiśmy mnóstwo pieniędzy i mogliśmy inwestować je w zespół, we wspaniałą scenografię koncertów. Dzisiaj nie mam już 21 lat i moja kariera nigdy już nie powróci do dawnej świetności. Muszę chyba powoli myśleć o emeryturze i część z zarobionych pieniędzy odkładać sobie na czarną godzinę... Może wciąż Iron Maiden stać na spektakularne koncerty, szczególnie po zainteresowaniu, jakie wzbudził powrót Dickinsona. Może podobne tłumy przyciągnie Judas Priest, kiedy - jeśli w ogóle - powróci do nich Rob Halford. Dla pozostałych zespołów jest to jednak poziom nieosiągalny. Nie ma jednak powodów do rozpaczy. Zamiast szokującej scenografii zabieramy na trasę Yngwie i Doro, a to chyba jest coś!

Wkrótce ukaże się album „The Best of DIO”...

Tytuł będzie brzmiał „The Very Beast Of DIO”, taka gra słów... Prawdę mówiąc, nie był to mój pomysł. Pewnego dnia zadzwonił człowiek z wytwórni i zapytał, co myślę o składance z moimi najlepszymi numerami. „Czy mam jakiś wybór?” - spytałem. Nie miałem, więc pomyślałem, że lepiej będzie współpracować, wtedy może uda się zrobić coś fajnego. Pozwolili nam umieścić we wkładce zdjęcia, których jeszcze nikt nie widział, pozwolili wybrać niektóre utwory. Nie mam nic przeciwko ukazaniu się tej płyty, ale przyznam, że dużo bardziej podoba mi się album hołdzie DIO, który niedawno został nagrany. Nie spodziewałem się, że spotka mnie w życiu coś tak niesamowitego, że pokłonią mi się z szacunkiem tacy ludzie jak Doro, która nagrała wspaniałą wersję utworu „Egypt”, również Hammerfall pokazali co potrafią! Najbardziej podoba mi się jednak wersja „Temple Of The King” w wykonaniu Angel Dust. Słuchanie tej płyty dało mi prawdziwą satysfakcję, kompilacja „Best Of...” nie wzbudza już takich emocji. Już lepiej byłoby gdyby była zrobiona tak, jak robią to Japończycy, żeby widać było, że to naprawdę wyjątkowe wydawnictwo.

I co za tym idzie, żeby znalazły się na niej jakieś rzadkie, interesujące nagrania, bo materiał z „The Very Beast Of DIO” wszyscy twoi fani mają już na płytach.

Prawda jest taka, że DIO nigdy nie miało archiwów z niepublikowanymi nagraniami. Zawsze uważałem, że każdy dobry utwór, który napisaliśmy, powinien znaleźć się na płycie. Nie wierzę muzykom, którzy mówią - „Mam 30 piosenek, z czego 20 odłożę sobie na później!”. Nie mają 30... Mają może dwa lub trzy dobre utwory i całą resztę gówna. Nie można na okrągło komponować samych rewelacyjnych rzeczy. Dlatego nie mamy nic, co można byłoby dołożyć do tej płyty. Jeżeli ktoś jest rozczarowany, proszę winić wytwórnię - to był ich pomysł. Na pocieszenie dodam, że wersja DVD „The Very Beast Of DIO” będzie znacznie bogatsza od płyty. Znajda się na niej m.in. te utwory, które wykonuję na tej trasie z Deep Purple.

Jako że „Heaven & Hell” jest płytą od której zacząłem słuchać heavy metalu, bardzo chciałbym wiedzieć, jak wspominasz tamten czas?

Kiedy ludzie pytają, który moment mojej kariery wspominam najlepiej, jaka jest moja ulubiona płyta, odpowiedź brzmi zawsze - „Heaven & Hell”. Zauważ, że Black Sabbath w pewnym momencie zniknęli ze sceny, a trzy płyty, które nagrali przed „Heaven & Hell” przeszły zupełnie bez echa. Myśleli już o rozwiązaniu zespołu, kiedy zadzwonił do mnie Tony Iommi, który dowiedział się, że nie śpiewam już w Rainbow. Wpadłem więc do Black Sabbath na próbę, poznałem się z chłopakami... i po pięciu minutach utwór „Children Of The Sea” był gotowy. Postanowiliśmy więc pociągnąć Sabbath razem. Bardzo się cieszę, że byłem współautorem ponownego sukcesu Black Sabbath, że mogłem wtedy z nimi współpracować. W końcu to właśnie ten zespół wymyślił heavy metal! „Iron Man”, „Paranoid”, „Symptom Of The Universe” - to były pierwsze heavymetalowe utwory w historii muzyki. Cieszę się więc, ze mogłem im pomóc i chyba Black Sabbath z moim udziałem stał się zespołem bardziej szanowanym w muzycznym światku, szczególnie Tony Iommi zyskał na notowaniach. Stało się tak dlatego, że po prostu jestem lepszym muzykiem niż Ozzy i mogłem służyć chłopakom wieloma wskazówkami, dzięki którym mogli się rozwijać. Ale „Heaven & Hell” jest wyjątkową płytą również dlatego, że podczas jej nagrywania mieliśmy mnóstwo problemów. Nagrywaliśmy ją półtora roku - zaczęliśmy w Los Angeles, potem przenieśliśmy się do studia w Miami, potem do Francji, potem do Jersey... Nie było łatwo, tym bardziej, że ludzie przestali już wierzyć w Black Sabbath. Na szczęście wierzyła w nas wytwórnia i mogliśmy osiągnąć tak wspaniały sukces, tym wspanialszy, że okupiony ciężką pracą.

A jednak po paru latach coś między wami zaczęło się psuć. Rozstałeś się z Black Sabbath w niezbyt przyjaznej atmosferze...

Rozstałem się? (śmiech) To fajnie, że jesteś taki delikatny, ale prawdę mówiąc wywalili mnie z hukiem. Pracowaliśmy wówczas nad płytą „Live Evil” i wydaje mi się, że niektórzy muzycy Black Sabbath wrąbali się wtedy w bardzo niedobre narkotyki. Do tego mieliśmy inżyniera dźwięku, który obowiązkowo codziennie wypijał wielką butlę Jacka Danielsa. Pamiętam, że przez kilka dni do studia przychodziłem tylko ja i Vinny Appice, a reszta zespołu nie pojawiała się w ogóle. Postanowiliśmy więc przesłuchać tego, co nagraliśmy. Nie miksowalismy płyty, czekaliśmy z tym na resztę, ale po prostu uważne słuchaliśmy, jak nagrany jest każdy instrument. Kiedy w końcu Tony i Geezer pojawili się w studiu, nas już tam nie było, a ten pijaczyna inżynier dźwięku opowiedział im, że miksowaliśmy album - ściszyliśmy partie gitary i basu, a wysunęliśmy wokal i perkusję. Oczywiście uwierzyli w te bzdury, chociaż gdyby przesłuchali którąkolwiek z moich płyt, zdaliby sobie sprawę, że ja raczej wolę chować wokal pomiędzy instrumenty, niż zanadto go eksponować. Ale uwierzyli temu dupkowi, bo przez ćpanie jakiegoś świństwa byli wtedy nie mniejszymi dupkami. Vinnie i ja zostaliśmy wydaleni z Black Sabbath. Na ich własne nieszczęście, bo zaraz potem napisaliśmy „Holy Diver” i „The Last In Line”, płyty które mogłyby być płytami Black Sabbath...

Dałeś im później jeszcze jedną szansę.

Dwanaście lat później bardzo przepraszali mnie za to, co zaszło podczas pracy nad „Live Evil” - „Tak bardzo nam przykro, nigdy nie powinniśmy słuchać tego pijanego głupka...” No tak, wiedziałem, że jest im przykro, bo ich kariera znowu znalazła się na równi pochyłej i szybko staczała się w dół. Znowu potrzebowali mojej pomocy. Stwierdzili, że zasługują na to, żebym nagrał z nimi choćby jeszcze jeden album. Tak się też stało - nagraliśmy „Dehumanizer”, który do dziś uważam za jeden najlepszych albumów w dyskografii Black Sabath i wielu ludzi podziela moją opinię. Niestety wkrótce na horyzoncie pojawiły się nowe kłopoty. Black Sabbath to tacy ludzie, którzy jeśli nie ma żadnych problemów, zrobią wszystko, by je stworzyć. Porzuciłem DIO i ruszyłem na trasę z nimi. Zagraliśmy tournee po Europie i byliśmy właśnie w trakcie amerykańskiej trasy, którą miał zakończyć koncert w Los Angeles z Testament lub Prong w roli supportu. Jednak pewnego dnia przychodzi do mnie Tony i mówi: „Nie gramy tego koncertu, zagramy inny, przed Ozzym”. Ja mówię na to: „Powodzenia... bo ja tego nie zrobię! Czy nie pamiętasz już Tony, co ten człowiek ci zrobił? Nie pamiętasz, że publicznie wyzywał cię od pedałów? Nie pamiętasz, że nawał cię debilem? Chcesz otwierać jego solowy koncert z Black Sabbath? Ja tego nie zrobię, bo jestem zbyt dumny z siebie i z tego zespołu, bo o mnie Ozzy też nie wyrażał się zbyt przyjaźnie! Jeżeli zagramy ten koncert, wiem co się stanie - ogłosisz, że będzie powrót Black Sabbath w starym składzie!”. Tony oczywiście zaklinał się na wszystkie świętości, że tak się nie stanie, że chce zagrać przed Ozzym, bo to dobre dla zespołu - co było oczywiście bzdurą. Dokończyliśmy jednak amerykańską trasę w spokoju i dopiero tydzień przed koncertem w Los Angeles Tony przyszedł do mnie ponownie, pytając czy tamto mówiłem poważnie. Oczywiście, że mówiłem poważnie, z takich rzeczy się nie żartuje! Wtedy przestraszyli się i zaczęli szukać szybko innego wokalisty. Znaleźli Roba Halforda. Rob, mój serdeczny przyjaciel, zadzwonił do mnie natychmiast i powiedział, że nie zaśpiewa, jeśli ja będę miał coś przeciwko temu. Oczywiście nie miałem nic przeciwko temu, bo nie chodziło przecież o Roba, tylko o nich... Ostatni koncert przed Los Angeles zagraliśmy w San Francisco. Po koncercie okazało się nagle, że wszyscy zapakowali się w samochody i pojechali nie mówiąc ani słowa, zostawili mnie samego w klubie. Zagrali te dwa koncerty z Robem i kilka dni później ogłosili... powrót Black Sabbath w starym składzie, z Ozzym na wokalu! Znowu miałem rację. Niestety, zawsze mam rację w takich sprawach...

Od tamtego czasu mój kontakt z Tonym jest bardzo sporadyczny, w ogóle nie utrzymuję kontaktów z Geezerem, ale kiedy widzimy się na jakichś imprezach, jesteśmy dla siebie mili. Nie zależy mi na podtrzymywaniu kłótni i tego typu sprawach, a mówię ci to wszystko, bo to po prostu prawda. Zachowali się głupio, ale mam nadzieję, że dla własnego dobra już więcej tak się zachowywać nie będą. Tym bardziej, że prawdopodobnie nie będzie już nigdy powrotu Black Sabbath, bo Tony nie ma już nawet praw do nazwy i nie może po raz kolejny wrócić z Tonym Martinem w składzie. Wierzę natomiast, że Tony jeszcze nie raz zagra z Ozzym, bo pieniądze były zawsze najlepszą motywacją do działania dla tego zespołu i niewiele się w tej materii zmieniło. Chciałbym jednak mimo wszystko myśleć o nich jak o przyjaciołach, szczególnie o Tonym, bo to wspaniały facet i łączą nas również cudowne wspomnienia.

Dłoń zaciśnięta w pięść, poza placem wskazującym i małym, które sterczą niczym różki diabła... Czy to prawda, że ty jesteś autorem tego znaku, którym od lat posługują się metalowcy na całym świecie?

No cóż, nie ja go wymyśliłem. Tak naprawdę gest ten związany jest z bardzo starym włoskim przesądem. Kiedy byłem dzieciakiem i szedłem z babcią ulicą, zawsze pokazywała ten znak, kiedy uznała, że ktoś popatrzył na nas złym wzrokiem. W ten sposób odganiała nieprzychylne moce... Kiedy doszedłem do Black Sabbath, nikt jeszcze tego znaku nie używał. Ozzy pokazywał zawsze „V”, znak zwycięstwa. Może zdawało mu się, że jest prezydentem Nixonem? (śmiech) Ja nigdy nie myślałem, że jestem prezydentem, a skoro Black Sabbath był tak mrocznym zespołem, postanowiłem zrobić coś bardziej kojarzącego się ze złem. Zacząłem więc na fotografiach pokazywać znak mojej babci i wszyscy to kupili. Niestety, teraz w Stanach Zjednoczonych dzieciaki nie kojarzą tego z metalem, ale pokazują ten sam gest nawet na koncertach Britney Spears i Backstreet Boys. Biedactwa, nie wiedzą co robią...

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Black | Katowice | koncerty | Bestia | znak | muzyka | Los Angeles | Black Sabbath | koncert | utwory | słuchać | deep
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy