Reklama

"To nasz teren!"

Choć na amerykańskim rynku finansowym kryzys zżera wszystko i wszystkich niczym ludożercy z Borneo zagubionego turystę, za sprawą "Death Rituals" - albumu wydanego pod koniec 2008 roku - notowania amerykańskiego Six Feet Under niespodziewanie znów zaczęły iść w górę.

W Niemczech, gdzie od zawsze dobrze im się wiedzie, album muzyków z Florydy wylądował na 64. miejscu listy najlepiej sprzedających się płyt. Co więcej, w pierwszym tygodniu po premierze następca "Commandment" (2007) uplasował się na 14. pozycji notowania "Top New Artist Albums" (w kontekście ponad 15-letniej kariery SFU szyld dziwaczny, ale chodzi o tych, którzy nigdy nie pojawili się w pierwszej setce zestawienia "Billboard 200").

- No tak, cieszę się z tego, jak to wyszło - w rozmowie z Bartoszem Donarskim ze znaną sobie flegmą zacharczał do słuchawki Chris Barnes, wokalista i lider Six Feet Under.

Reklama

Swoją drogą wszystkie te zestawienia to doprawdy osobliwa sprawa. Przez lata można przecież nagrywać porządne albumu i nic. Nagle bam! i nie wiedzieć skąd i jak ląduje się na godnym miejscu, lud kupuje, media chwalą, a ty zupełnie ogłupiony zastanawiasz się: Hej, ale ten album nie jest daleko od tego, co robiliśmy przez ostatnie 10 lat? Logika wiernego fana metalu z pewnością nie pomaga w rozwikłaniu tego problemu.

Wiesz, mnie nie bardzo ciekawi to, co myślą inni. Za każdym razem, kiedy złożymy do kupy album, wszyscy w zespole jesteśmy z niego zadowoleni. Po skończeniu płyty właściwie nie zwracam uwagi na to, co sądzą o niej ludzie z zewnątrz.

Czasami jest po prostu tak, że ludziom z przemysłu muzycznego spodoba się twój album, ale nie jestem typem kolesi, który siedzi i czyta recenzje własnych płyt. Jedynie na samym początku, jeszcze w Cannibal (Corpse), interesowałem się tym, co media piszą na temat naszych pierwszych albumów, ale potem przestałem zawracać sobie tym głowę. Pewnie dlatego, że jestem zadowolony z wszystkiego, co zrobiłem, i to mi wystarczy.

Może więc chodzi o pewne różnice dzielące "Death Rituals" od kilku poprzednich płyt Six Feet Under. Album brzmi zdecydowanie bardziej oldskulowo, surowiej i jakby bardziej... analogowo. Jednym słowem naturalniej.

Zależało mi na tym, by uchwycić naturalne brzmienie zespołu. To, co słychać na albumie to właśnie to jak brzmimy. Te utwory brzmią dokładnie tak, jak zostały napisane. Chcieliśmy zachować typowy dla naszej muzyki niski pomruk i mieć pewność, że nie utracimy tego w trakcie całego procesu nagrywania. Myślę tu o tym naturalnym, pierwotnym dźwięku.

Dzisiejsza technologia rujnuje takie rzeczy. Dziś wiele zespołów brzmi przesadnie czysto, sterylnie i bez emocji. My tego nie chcemy. Nie chcemy brzmieć kompletnie bez wigoru, a tak niestety często dzieje się, gdy w grę wchodzi cyfrowe nagrywanie. Moim zdaniem prawdziwym wyzwaniem jest stworzenie albumu, który brzmi w sposób naturalny.

Bodaj wszystkie dotychczasowe albumy SFU komponowano z marszu, tuż po trasach, i co istotnie, dopiero w studiu. Tym razem było jednak inaczej i cały materiał napisaliście przed wejściem do legendarnego studia "Morrisound" (a właściwie powrotu do sadyby Jima Morrisa, po "bardziej cyfrowej" przygodzie w "Mana Recordings", studiu Erika Rutana z Hate Eternal, gdzie powstał poprzednik "Death Rituals").

No tak, choć od razu należy coś zaznaczyć. Materiał na kilka poprzednich albumów faktycznie przygotowywaliśmy w studiu. Nie ma w tym jednak nic nadzwyczajnego. Można by rzecz, że w takich sytuacjach studio zamienia się na jakiś czas w naszą własną salę prób. Ot i cała sprawa. W ten sposób czujemy się bardziej komfortowo, nie musimy dostosowywać się do nowego otoczenia po komponowaniu muzyki w sali prób, choć jest to nieco bardziej kosztowne.

Tym razem jednak napisaliśmy materiał u siebie i w studiu pojawiliśmy się z demówką, na której zawarliśmy tę pierwotną energię. Właściwie było z tym trochę więcej stresu niż zazwyczaj, ale miało to też swoje dobre strony. Uważam, że to nasza najlepsza produkcja od czasów "True Carnage".

Słuchając "Death Rituals" trudno się z tym nie zgodzić, tym bardziej, że w produkcji albumu pomógł wam również Bill Metoyer (mający w swym dorobku współpracę z takimi "cieniasami" jak Slayer czy Dark Angel), z którym nagrywaliście - jak dla mnie do dziś niepokonany - album "Warpath" (1997).

W sumie nie miało to większego znaczenia, bo materiał napisaliśmy mniej więcej w tym samym czasie, jak to miało miejsce z poprzednimi albumami. Po prostu siedzimy razem i piszemy muzykę. Niewiele się to wszystko różniło. Lubimy w ten sposób działać, bo wtedy możemy uzyskać tę surową energię, na której nam najbardziej zależy. My nie analizujemy naszych utworów, nie omawiamy rzeczy w stylu: to brzmi tak, a tamto tak. Ja nie podchodzę do tych spraw w ten sposób. Chodzi nam bardziej o dobry klimat, pewną energię, która się wówczas wytwarza.

Album ma w sobie wszystko z czego znany jest Six Feet Under: wolne, miażdżące numery, szybsze partie i, co chyba najważniejsze, charakterystyczny groove. Słowem, jest bardziej dynamicznie.

Od zawsze staram się to rozwijać w naszej muzyce, podobnie jak reszta zespołu. Six Feet Under to dynamicznie brzmiąca deathmetalowa grupa od początku do końca. I nikt mi chyba nie powie, że brzmimy jednowymiarowo. Nie ma takiej możliwości. W naszych utworach dziele się bardzo wiele. Poszczególne numery sporo różną się od siebie i każdy z nich ma własną tożsamość.

Ten album jest faktycznie dynamiczny, ale inne nasze płyty wcale mu pod tym względem nie ustępują. Każda jest na swój sposób dynamiczna. Spójrz choćby na "Warpath" czy, dajmy na to, "13" czy inny nasze płyty - każdą z nich cechuje dynamizm, każda ma swój klimat.

Z drugiej strony płyta jest bardziej "zwarta", sprawdza się jako całość i w konkretnych utworach. To jej mocna strona. Trudno się nią znudzić.

Ja tam słucham wszystkich naszych płyt i jakoś w ogóle mi się nie nudzą (śmiech). Ale dzięki za miłe słowa.

Album jest też bardziej deathmetalowy, mniej tu hardcore'a czy death'n'rolla.

Tak, ten album ma w sobie pewien mrok, pewien klimat, który obecny jest na całej jego długości. Jak już mówiłem, każda nasza płyta ma swój koloryt. Tym razem jest podobnie. Materiał ma swoje mroczne brzmienie, a w niektórych miejscach jest konkretnie agresywny.

Zauważyłem, że na "Death Rituals" twoje wokale są znacznie szybsze...

Wielu ludzi mylnie interpretuje sobie to, co robię. Zawsze oczekują ode mnie konkretnego rodzaju wokali. Niektórzy chcieliby, żebym bez przerwy śpiewał tak jak na "Butchered At Birth" i "Tomb Of The Mutilated". Ja z kolei za każdym razem staram się dopasować do muzyki, niech to ona mówi w pierwszej kolejności. Wokale czy też pewną ich ekspresję, jak wolisz, próbuję zgrać z danymi riffami, rytmem kompozycji. I to właśnie muzyka, a nie coś innego nakazuje mi śpiewać w taki czy inny sposób.

Muzyka jest dla mnie największą inspiracją. To ona opowiada wszystkie te historie, które zawarte są w moich tekstach. Jakby nie patrzeć, zawsze staram się dopasować do tego, co niesie muzyka. Weźmy choćby utwór "War Is Coming" - nie mógłbym wydobyć z siebie tego samego brzmienia wokali co np. w "Vomit The Soul" (kawałek z "Butchered At Birth" Cannibali - przyp. red), bo nie pasuje ono do tego konkretnego riffu. Ludzie postrzegają to wszystko na zasadzie czerni i bieli, podczas gdy dla mnie jest to naprawdę wielobarwne. To muzyka jest kluczem do moich wokali.

Niejako na drugim biegunie mamy utwór "Crossroads To Armageddon", z zupełnie innej bajki, mocno nawiedzony, że się tak wyrażę...

Utwór jest inny, ale na swój sposób pasuje do mrocznego klimatu całego albumu. Nie jest to jednak normalny utwór, a raczej pewnego rodzaju uzupełnienie płyty czymś odmiennym. Pierwotnie w ogóle nie miał się znaleźć na albumie, myśleliśmy bardziej o jakimś bonusie. Ale wytwórnia była nim tak zachwycona, a raczej zdumiona, że trafił w końcu na płytę.

Dobrze pasuje do całości i, choć w inny sposób, buduje mroczną aurę całości. Ten numer sporo dla mnie znaczy - to jedna z najlepszych rzeczy jakie zrobiłem.

Co do przeróbki "Bastard". Chodziło o sam utwór, czy może tak bardzo lubisz Mötley Crüe?

W sumie to wszystko po trochu. Kiedy szukaliśmy czegoś na cover, ten numer mocno wrył się w nasze głowy. Słuchaliśmy tego kawałka na trasie i w pewnym momencie spojrzeliśmy na siebie i Steve powiedział: "Stary z tym warto by coś zrobić". Odparłem: "Święta racja" (śmiech).

Trochę go zbrutalizowaliśmy i zagraliśmy znacznie ciężej, dzięki czemu doskonale wpasował się w resztę utworów.

Słychać, że ponownie zostawiłeś też nieco więcej miejsca dla solowych popisów Steve'a Swanson (gitara)...

Znów dałem mu wolną rękę. Nie żeby pytał mnie, czy może to nagrać - po prostu robił, co uważał za słuszne. Te solówki naprawdę świecą na tej płycie pełnią blasku. Trudno mi nawet wybrać tę najlepszą.

Na większość okładek materiałów SFU widnieje czaszka. Nie inaczej jest na "Death Rituals".

Jest tak chyba na wszystkich naszych okładkach. Na pewno jest tam zawsze jakaś głowa. Powiem w ten sposób. W moich tekstach niemal zawsze jest coś o kanibalizmie. Kanibale istnieją w różnych częściach świata, zwłaszcza w Azji Południowej, na Borneo. Ludzie ci żyją w plemionach. Tereny, które zajmują oznaczają głowami, czaszkami, kośćmi, by w ten sposób odstraszać konkurujące z nimi szczepy. Czaszki na naszych albumach mają to samo zastosowanie. To nasz teren!

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: notowania | klimat | muzyka | Sześć stóp pod ziemią
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy