Reklama

"Śpiewać każdy może. I to jest dobre"

- Żyjemy w ciekawym kraju. Polska to miejsce, w którym naprawdę przepływa dużo dobrej energii. W naszym kraju jest wielu ciekawych muzyków. Na innych staram się nie oglądać, a już na pewno nie szukać u nich wad. Dlaczego? Bo muzykę uprawiać może każdy - w ten sposób Wojciech Mazolewski dzielił się z INTERIA.PL swoimi spostrzeżeniami na temat krajowego rynku muzycznego. Liderujący formacji Wojtek Mazolewski Quintet artysta wydał właśnie album "Smells Like Tape Spirit", którego tytuł świetnie oddaje charakter sesji nagraniowej. Płytę zarejestrowano bowiem na analogowych taśmach w sposób, w jaki nagrywano muzykę pół wieku temu. Z Wojciechem Mazolewskim rozmawiał Artur Wróblewski.

Powiedziałeś po nagraniu "Smells Like Tape Spirit": "To moja pierwsza poważna wypowiedź w temacie jazzu". Można odnieść wrażenie, że dyskredytujesz tym stwierdzeniem swoje dotychczasowe osiągnięcia.

Wojciech Mazolewski: Nie chciałbym ich dyskredytować. Chciałem przez to powiedzieć, że robiąc płytę "Smells Like Tape Spirit" brzmieniem, kompozycjami, budując zespół i myśląc o tym, jaki on ma być, mocno czerpałem z tradycji jazzowej. Dużo mocniej, niż poprzednio. I że w tym wypadku ma to wielkie znaczenie.

Powiedziałeś też, że długo czułeś się uczenia się i realizacji analogowego mixu i masteringu. Jak wytłumaczyłbyś laikowi różnicę pomiędzy cyfrowym a analogowym miksem i masteringiem?

Reklama

- Sesja cyfrowa to jest przejazd szybkim pociągiem. Pociągiem europejskim, bo w Polsce to się raczej można się przejechać w tempie przedwojennym (śmiech). A nagrywanie analogowe to przejażdżka koniem na tej samej odległości i ze wszystkimi tego konsekwencjami. Możliwości jest dużo mniej, męczysz się o wiele bardziej, zajmie ci to trzy razy więcej czasu, po drodze wydasz dużo więcej pieniędzy, bo trzeba coś jeść i za coś żyć. Ale tak naprawdę satysfakcja będzie dużo większa, bo doświadczenia, które się zdobywa, będą procentować.

- A mówiąc o nagraniu dochodzi jeszcze kwestia tego, co tworzysz i zostawiasz. To miało dla mnie ogromne znaczenie. To koresponduje z koncepcją jazzowości tej płyty, bo jest bezpośrednio zaczerpnięta z muzyki, którą kocham. Z "A Love Supreme" Johna Coltrane'a, najlepszych płyt Milesa Davisa, Erica Dolphy'ego, Charlesa Mingusa i Ornetta Colemana. Album miał zostać zrealizowany w pomieszczeniu, w którym zespół będzie się dobrze czuł. Nagrania zostały zarejestrowane przez mikrofony z epoki, czyli z lat 60., na podobną konsoletę i na taki sam magnetofon, na którym ślady nagrywane są osobno, ale zespół stoi razem w jednym pomieszczeniu.

- To jest moim zdaniem najbardziej naturalne brzmienie dla ludzkiego ucha. Jest one może trochę brudniejsze, nie jest tak oczyszczone i nie da się już nad nim pracować. Jest już takie, jakie jest, ale moim zdaniem w dużo piękniejszy sposób wyraża człowieczeństwo. My też jesteśmy inni. Każdy z nas ma specyficzne zalety, ale i wady. Podobnie jest z taśmą. Ona nie tylko żyje, ale - jak zresztą mówi tytuł płyty - pachnie.

Powiedziałeś, że ten album jest brudny brzmieniowo. Jednocześnie ta płyta to gratka dla audiofila.

- Zgadza się. Tak właśnie miało być, to w jakimś sensie miała być perełka audiofilska. Ja oczywiście nie mogę wypowiadać się za specjalistów, bo nawet nie posiadam w domu sprzętu, który może być uznany za audiofilski z tej wysokiej półki. Mam jednak z takimi sprawami styczność i jest mi bardzo przyjemnie, że ta płyta została w ten sposób doceniona, bo w ten sposób miała zostać zrobiona. Tor nagraniowy jest bardzo krótki i decyduje o tym, że siła natężenia tych dźwięków jest bardzo mocna. Możemy grać bardzo cicho, ale natężenie i nasycenie dźwięku na taśmie jest ogromne. Dlatego ta płyta może się podobać, nie tylko z powodu brzmienia analogowego i sposobu realizacji, ale także z tego powodu, że dzięki takiemu nagraniu mogłem pokazać klasę tego zespołu. Wydaje mi się, że właśnie w takim ciekawym graniu, współczesnej improwizacji i jazzie, kluczowa jest praca z dynamiką zespołu. I to na tej płycie słychać, jak ciekawie w stosunku do danych kompozycji zespół rozwiązuje zagadnienie dynamiczne.

Płyta została nagrana w sposób bardzo tradycyjny, ale ukazała się w sposób bardzo współczesny, czyli w internecie. Ponoć miałeś problemy z wytwórnią.

- Życie przynosi najciekawsze rozwiązania (śmiech). Wydaje mi się, że to była piękna historia, gdy okazało się, że płyta w wyznaczonym przez wytwórnię terminie nie może się ukazać. Po burzy mózgów z udziałem naszych przyjaciół stwierdziliśmy, że powinniśmy dotrzymać wyznaczonej daty wydania materiału, wydając ją w internecie na mojej oficjalnej stronie. Musiałem założyć sobie stronę, przeprowadzić całą tę logistykę, i tak dalej... Bardzo się cieszę, bo to jest jedna z niewielu płyt wydana przedpremierowo wyłącznie w internecie. Manewr wykonywany często przez grupy zachodnie, często rockowe. Tutaj zresztą nałożyło się ciekawe sprzężenie z grupą Radiohead.

- Bardzo się cieszę, że temu albumowi już na samym początku, przy porodzie, przytrafiła się taka ciekawa przygoda. Ona nadaje temu albumowi i zespołowi życie pozamuzyczne, o którym się rozmawia. Bo przecież funkcjonowanie muzyki w internecie jest też interesującym tematem do dyskusji. Ten album został zrealizowany w bardzo tradycyjny sposób, poświęciłem na niego dwa lata mojego życia. A tu w jednej chwili decydujemy, że umieszczamy go w internecie. Tym samym album ukazuje się bardzo nowocześnie, kastrując tym samym fakt, że jest tak dobrze zrealizowany. Nie obawiałem się jednak tego, bo wiedziałem że wszystkim fanom dostarczę lada chwila album na kompakcie, a już wkrótce ukaże się na winylu. Jest wiele osób, które w ten sposób ściąga muzykę. Ja sam, chcąc zresztą kupić płytę, robię tak samo. Kupuję ją w internecie, a później - gdy mi się bardzo podoba - nabywam album, bo chcę mieć go w domu. Idąc tym tropem, jako fan muzyki pomyślałem, że najważniejsze jest to, kiedy ta płyta się miała ukazać. Chciałem dotrzymać tego terminu i cieszę się bardzo, że ludzie to docenili, za co im bardzo dziękuję.

W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że album "Smells Like Tape Spirit" zainspirowały "przyroda, ojcostwo, Edward Dwurnik, a nawet Rage Against The Machine". Rozstrzał imponujący...

- (śmiech) To wszystko prawda. 5 lat temu zostałem tatą, a mój syn Stanisław jest dla mnie inspiracją każdego dnia. Kiedy jestem w trasie koncertowej, bardzo za nim tęsknię i to rzeczywiście jest trudny element mojej pracy. Ale ojcostwo jest dla mnie wspaniałym doświadczeniem, bardzo mnie podnosi na duchu. Na tej płycie jest sporo muzyki i melodii, które skomponowałem będąc pod wpływem radości i szczęścia, jakie przyniosło mi ojcostwo.

- Przyroda zainspirowała mnie w ten sposób, że ostatnie 2-3 lata mojego życia to okres wyciszenia się. Miałem pewne problemy zdrowotne, które spowodowały, że musiałem przystopować z intensywnością pracy, którą uprawiałem do tej pory. To bardzo ciekawie zrekonstruowało i przemeblowało moje życie muzyczne, jednocześnie pozwoliło wyjść na wierzch pewnym melodiom i kompozycjom, które chciałem zrobić, ale z powodu szybkości pracy, jaką miałem, one nie miały szans. Tak teraz się stało. Dochodząc do siebie i do formy fizycznej, i psychicznej, sporo czasu spędzałem na łonie natury. Czy to były Kaszuby, czy Morze Bałtyckie, czy Bory Tucholskie, czy to Mazury, to wszędzie tam czułem przestrzeń i naturę, które oddawały mi siłę. Czułem, jak ta siła do mnie wraca. Czułem, jak natura wraca do życia, budzi się i wiedziałem, że ze mną będzie tak samo. To mnie napawało optymizmem. Dlatego też dużo w tej muzyce jest siły natury.

- A co do Rage Against The Machine i innych zespołów, które potrafią uderzyć, jak Red Hot Chili Peppers, to wiadomo, że jestem fanem takiej muzyki. Wydawałoby się, że tytułowy utwór z płyty "Smells Like Tape Spirit" to parafraza utworu Nirvany "Smells Like Teen Spirit". Tak naprawdę harmonicznie i dźwiękowo to jest bardziej Rage Against The Machine. Zabawne jest to, że nawet jeśli w mojej głowie coś brzmi jak Rage Agianst The Machine, to na zewnątrz nie jest to na szczęście wyczuwalne (śmiech).

- Wreszcie Edward Dwurnik. Jego obraz bezpośrednio zapoczątkował moje myślenie o utworze "Kaczeńce". Bardzo spodobało mi się to słowo, zresztą tak jak jego obraz. Pozytywna energia i kolory jak z Van Gogha, zawsze mi w duszy grały. Kiedy zacząłem pracować nad tym utworem, miałem to mocno w głowie.

Jak jako artysta jazzowy i awangardowy odbierasz mainstreamową muzyczną kulturę w Polsce? Czy w ogóle śledzisz to, co dzieje się w świecie muzyki rozrywkowej?

- Nie zawsze mam na to czas. Muzyką oczywiście interesuje się cały czas. Jestem fanem i kupuję książki, gazety i płyty. Słucham muzyki bardzo dużo. Prowadzę zresztą własną audycję w Radiu Gdańsk w każdą środę o godzinie 22.40. Nazywa się "Mała sobota". Tam się dzielę wszystkim tym, z czym mam muzycznie styczność. Głównie są to rzeczy, które zdobywam podczas moich podróży. W pierwszym lepszym sklepie w Londynie potrafię wydać na płyty po 100 funtów. To jest u mnie całkiem naturalne (śmiech). Ale lubię to robić, bo w ten sposób oddaję muzykom hołd za inspirację i za to, że dają mi siłę do tworzenia własnej muzyki.

- Wydaje mi się, że w Polsce rynek muzyczny jest bardzo duży i szeroki. Żyjemy w ciekawym kraju i w ciekawych dla tego kraju czasach. Polska to miejsce, w którym naprawdę przepływa bardzo dużo dobrej energii. Uczę się z tego korzystać i bardzo się cieszę, że mam możliwość współpracy z polskimi muzykami. Jest ich w naszym kraju wielu ciekawych muzyków, a są to ludzie, z którymi można konie kraść. Na innych staram się nie oglądać, a już na pewno nie szukać w nich wad. Dlaczego? Bo muzykę uprawiać może każdy. Śpiewać każdy może. I to jest dobre. Moim zdaniem najlepszy weryfikatorem jest publiczność. Owszem, wiadomo, że można wypromować intensywną promocją nawet coś bezwartościowego. Ale to nie są sprawy i problemy, którymi ja powinienem się zajmować. Moim zadaniem jest jak najlepiej robić muzykę i dzielić się tym z ludźmi, dając im siłę i energię.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wojciech Mazolewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy