Seeme: Ja chyba już tak mam, że lubię się rzucać na głęboką wodę

- Chyba jak się już raz zamieszkało nad morzem, to się bez niego nie da żyć - mówi nam Kasia Makowiecka /Klaudia Stolarz /.

- Chyba taka zwyczajna potrzeba powiedzenia czegoś od siebie. Zawsze tak bardzo się wstydziłam swoich myśli i wydawało mi się, że wszystko co mi chodzi po głowie i tak na pewno nikogo nie zainteresuje - mówi nam Kasia Makowiecka, która debiutuje muzycznie jako seeme.

Jest nauczycielką jogi i tancerką, która postanowiła pokazać siebie od innej strony i zaprosić nas do świata swoich myśli. Utalentowana, wrażliwa i uzależniona od podróży. W rozmowie z Interią Kasia Makowiecka opowiada nam o sobie, swoim barwnym życiu, pasjach, planach i marzeniach, a przede wszystkim o muzyce, jaką tworzy. Skupcie się, przeczytajcie wywiad, a później posłuchajcie piosenek seeme, bo ona "woła o waszą uwagę"...

Justyna Grochal, Interia: - Od lat nie tylko praktykujesz jogę, ale i prowadzisz w tym zakresie zajęcia dla innych. Czy ta wiedza i umiejętności pozostają w relacji do twojej twórczości? Te dwa światy łączą się?

Reklama

Seeme: - Wydaję mi się, że wszystko, co robię w życiu, w którymś momencie łączy się ze sobą i za każdym razem, gdy zaczynam nową rzecz, jest ona w zgodzie ze mną. Na jogę trafiłam jako tancerka, miałam ją w stałym planie zajęć w celach wzmacniania i regenerowania ciała po intensywnych treningach i próbach. Ale od samego początku poczułam, że to coś mojego, coś co chcę robić na co dzień i czym chciałabym dzielić się z innymi. Podobnie z melodiami, które mam w głowie, moimi piosenkami. Zawsze śpiewałam, pisałam do szuflady, nie miałam na tyle odwagi, żeby się tym podzielić. I myślę, że do wszystkiego trzeba zwyczajnie dojrzeć, a joga na pewno dała mi taki codzienny spokój i naukę nieśpieszenia się nigdzie, obserwacji samej siebie. Tak, myślę, że te światy się łączą.

Joga pomaga ci też w procesie tworzenia? 

- Nie wiem, czy pomaga mi w procesie tworzenia, chyba jeszcze nie wyrobiłam w sobie takiego procesu. Jak na razie moje krótkie historie napływają do mnie zewsząd, spisuję wszystkie myśli w notesie, a melodie łapię na dyktafon w telefonie. Czasami wracam do niektórych brudnopisów po jakimś czasie i łącze je w całość. Joga daje mi taką stałość, jest higieną dla ciała i duszy. Gdy jestem zmęczona, wchodzę na matę i po praktyce mam energię. Jak mi smutno, płynnie przechodzę między asanami i zapominam o sprawie. A pewnie to, jak się czuję danego dnia, ma jakiś wpływ na mój proces, więc tak, pomaga. 

A czy pomaga okiełznać stres przed występami? 

- Właśnie to testuję na sobie od pierwszych koncertów i śmieję się, że jestem nauczycielką jogi, a nie wiem zupełnie, jak mam się opanować. Stres jest ogromny, to chyba taki strach przed nieznanym. No i to, że otwieram się ze swoimi emocjami i myślami w całości przed innymi. To bardzo intymne, co tam się wydarza. Myślę, że tylko głęboki oddech może mnie uratować. Głęboki wdech. I wydech. Na zajęciach kładę duży nacisk na pracę nad oddechem, tak więc czasami przypominam sobie te swoje słowa i próbuje się inhalować i wyciszać przed wejściem na scenę. Dam ci znać za jakiś czas, czy coś mi to daje... (śmiech)

Taniec i joga dają pewnie dużą świadomość ciała, która również przydaje się na scenie, prawda?

- Tak, świadomość ciała jest na pewno duża, przynajmniej ja to czuję. Jak dochodzą emocje i te lekkie nerwy, to ciało zaczyna pomagać, próbuje dać nam znaki, ręce drżą i serce bije mocniej, to jest niesamowite. Ponieważ granie koncertów to jakaś absolutnie nowa rzecz w moim życiu, mam za każdym razem fascynującą lekcję poznawania samej siebie. Zresztą tak to trochę traktuję, jako jedną z form rozwoju i pracy nad sobą. Na razie na koncertach gram każdą piosenkę na pianinie, ale już wiem, że długo tak nie wysiedzę. Codziennie rano, gdy wstaję - to oprócz swojej praktyki jogi, zaczynam tańczyć. Więc daję sobie jeszcze chwilę i szukam chłopaków, z którymi mogłabym grać koncerty i którzy daliby mi się trochę wyszaleć na scenie. Odkłada mi się w głowie powoli trochę bitów do tańca.

Wystąpiłaś podczas tegorocznej edycji festiwalu Off Camera. Był to, zdaje się, twój pierwszy duży koncert. Jak go wspominasz?

- Wspominam bardzo dobrze, z wielkim spokojem i uśmiechem na twarzy. Wyzwanie było ogromne, ale ja chyba już tak mam, że lubię się rzucać na głęboką wodę. Boję się, a i tak to robię; i tak mam regularnie. Publiczność była wspaniała, miałam wrażenie, że mnie słuchali. Czułam się bezpiecznie. Na nic się nie nastawiałam. Trochę się zauroczyłam w tej nowej sytuacji. Miałam ochotę podnosić wzrok i popatrzeć sobie na tych wszystkich ludzi, ale trochę było ciemno z mojej perspektywy i nie za wiele widziałam. Poza tym byłam też onieśmielona tym tłumem. Było mi dobrze. Na pewno długo tego nie zapomnę.

Wróćmy jeszcze na chwilę do jogi. Specjalizujesz się w jodze, która ma swoje korzenie w kulturze Indii. Dlaczego akurat ta?

- Ashtanga Yoga to dynamiczna forma jogi. Tutaj brak czasu na nudę, pozycje połączone są harmonijnymi przejściami, jest głęboki oddech, można się nieźle zmęczyć i nie ma za bardzo czasu na odpływanie myślami. I chyba to mi się tak bardzo spodobało, że zaczęłam ćwiczyć każdego dnia. Ten rodzaj jogi kojarzy mi się trochę z choreografią i uczy dyscypliny. A ja lubię dyscyplinę i lubię się zmęczyć. Ashtanga wywodzi się z południa Indii, z miasta Mysore. To tam jest jej źródło i tam zjeżdżają się uczniowie z całego świata, żeby pobierać nauki według tradycyjnej metody Sri K. Pattabhi Jois’a. Wygodne jest też to, że na pewnym etapie możemy praktykować sami, a przy moim trybie życia, wiecznym przemieszczaniu się i podróżach, wystarczy, że zwinę matę do plecaka i mogę sobie ćwiczyć o którejkolwiek porze i gdziekolwiek tylko chcę.

Odwiedziłaś ten kraj?

- Tak, byłam w Indiach, jak miałam 16 lat.

Jaka to była podróż?

- Podróżowałam przez ponad miesiąc, przemieszczając się pociągami, autobusami, śpiąc w różnych miejscach w zależności od tego, gdzie akurat się zatrzymywaliśmy. Moja przyjaciółka, która jest obecnie moją menedżerką, mieszkała tam przez kilka lat razem ze swoją mamą. Dzięki nim mogłam tak szybko tam dotrzeć i poznać tę odmienną kulturę, smaki, ludzi, spróbować jogi i utwierdzić się w przekonaniu, że to miejsce niezmiennie mnie fascynuje i chcę tam wracać. Szczególnie zimą, kiedy mam ochotę uciekać w ciepłe kraje, a tam dodatkowo będę mogła rozwijać swoją praktykę i siebie jako nauczycielkę.

Zwiedziłaś kawał świata. Podróże miały duży wpływ na twoją muzykę?

- Myślę, że tak. Podróże dodały mi na pewno odwagi. To chyba moje najlepiej zainwestowane pieniądze, poza tym trochę się uzależniłam i nie wyobrażam sobie nie zwiedzać. Uwielbiam być w ciągłym ruchu, a nawet jak jestem w Polsce, to non stop kursuję między miastami, prowadząc zajęcia i starając się, jak najlepiej dbać o moich jogujących w Trójmieście, mieszkając na co dzień w Warszawie. Podróżowanie mnie trochę pootwierało i ludzie, których spotykam w drodze. Są nieustanną inspiracją i nauką. Już się nie mogę skupić powoli na twoim pytaniu, bo właśnie zaczęłam zachodzić w głowę, gdzie by tu dalej pojechać. (śmiech) Na mojej mapie marzeń jest kilka pozycji, które za moment będę realizować. Marzy mi się road trip po Kalifornii i jeśli tylko wpadnę na kolejnych wariatów, którzy chcieliby tak pięknie ze mną to dzielić - pakuję plecak i mnie nie ma!

A co było dla ciebie impulsem, by swoją muzykę pokazać światu, by wyjść z nią do ludzi?

- Chyba taka zwyczajna potrzeba powiedzenia czegoś od siebie. Zawsze tak bardzo się wstydziłam swoich myśli i wydawało mi się, że wszystko co mi chodzi po głowie i tak na pewno nikogo nie zainteresuje. Jak spotykałam nowe osoby, potrafiłam nie odzywać się ani słowem. Straszny nieśmiałek, ale za to dobry słuchacz. (śmiech) No i w pewnym momencie wpadłam na to, że w sumie to chyba nie ma się czego bać, trochę mi to zajęło, ale jestem. Seeme to ja, to trochę wołanie o uwagę, ale też zaproszenie do świata moich myśli, tego co mam w głowie, poznania mnie od innej strony, nie tylko jako nauczycielki jogi czy tancerki. Chcę się dzielić tym, co mam. Robię to na co dzień, więc nie będę udawać, że nic się nie dzieje, chętnie to z siebie zdejmę i się podzielę. Poza tym lubię ludzi, bardzo. Oni pomagają mi na co dzień swoją obecnością, więc może ja też mogę się komuś na coś przydać ze swoimi piosenkami, może ktoś też czuje podobnie jak ja.

W klipie do pierwszego zaprezentowanego przez ciebie utworu, czyli piosenki "Miracle", pojawia się morze. To ważny dla ciebie żywioł?

- Oj tak. Jestem znad morza, wychowałam się w Gdyni. Mieliśmy zupełnie inny pomysł na klip, ale jak zaczęliśmy go kręcić, to zachciało nam się wszystkim gdzieś wyruszyć, generalnie trochę popłynęliśmy. Chłopaki dawno nie byli na północy, a ja na samą myśl o wycieczce powiedziałam, że zabieram ich na spacer nad morze. Zapakowaliśmy się w samochód no i pojechaliśmy, spędziliśmy super weekend. Bardzo wiało, pogoda nam zupełnie nie dopisywała, ale mieliśmy termosy z herbatą z imbirem i brzuchy bolące od śmiechu. Tu nic nie było planowane. Był to jeden z moich najprzyjemniejszych wypadów nad morze. To dla mnie ważny żywioł, bo co chwila tam wracam. Chyba jak się już raz zamieszkało nad morzem, to się bez niego nie da żyć.

Kompozycje, które do tej pory zaprezentowałaś, są oparte na fortepianie. Cechuje je minimalizm. Właśnie to cenisz sobie w muzyce?

- Lubię prostotę, jakoś do mnie najbardziej dociera taki prosty, ludzki przekaz. Nasłuchałam się różnych rzeczy w życiu, ale jak wsłuchuję się w siebie, to po prostu czuję, że chcę coś opowiedzieć. Kiedyś grałam bardziej, szerzej i więcej. Teraz stawiam proste akordy. Moje historie są krótkie. Są dokładnie takie, jakie chciałam, żeby były. Powoli docieram do tego, co mi w głowie dźwięczy, żeby dopełnić swoje melodie innymi instrumentami. Już wiem co, już wiem jak, ale potrzebuję jeszcze chwili na pobycie samej ze sobą i zmierzenie się z koncertami sama. Uwielbiam akustyczne brzmienia, gitary, mandoliny, instrumenty perkusyjne. Z drugiej strony nosi mnie do tańca, lubię elektronikę. Za moment znajdę na to złoty środek i w minimalny sposób dodam do swoich piosenek kilka nowych dźwięków. A niektóre utwory zostaną w takiej formie, w jakiej są teraz, czyli zupełnie sauté. Poza tym jak już wspominałam, bardzo chciałabym mieć kumpli z zespołu i jeździć z nimi w trasy. To moje wielkie marzenie, więc planuję dzielić z innymi te przyjemności.

Kiedy pojawił się twój pierwszy singel, zdolną siostrą pochwalił się twój brat, Tomek Makowiecki. Jak wygląda wasza relacja? Wspiera cię czy raczej krytykuje? Pomaga w tworzeniu?

- Zdolny brat trochę zamulił i wrzucił klip dopiero niedawno, ale to bardzo miłe z jego strony. Choć moją pierwszą reakcją było: "No nie... nie po to się chowam pod pseudonimem, żeby Makos mi teraz wrzucał takie posty". (śmiech) Uwielbiamy się, tak bym nazwała naszą relację. Wspiera mnie mentalnie, zresztą mamy taką samą wrażliwość. Tomek, jak przyszedł na mój koncert, który grałam w Sopocie, powiedział, że patrzył na mnie, słuchał i wszystko rozumiał. Wcześniej znał może ze dwie piosenki. Myślę, że czuje mnie jak nikt inny i na pewno trzyma za mnie kciuki. Nie pomaga w tworzeniu, bo każdy z nas robi swoje. I chyba bardziej potrzebujemy wypijać ze sobą kawy, gadać o wszystkim i o niczym, bo wtedy sobie najbardziej pomagamy. Dzieleniem razem czasu i poczuciem, że zawsze możemy na siebie liczyć. A muzykę wolimy robić sami, każdy z nas ma swój azyl i swoją historię do opowiedzenia.

Na twojej stronie internetowej znajduje się informacja, że uwielbiasz język francuski. Tworzysz teksty również w tym języku?

- Francuski jest piękny. Zasłuchuję się w starych francuskich piosenkach. Język zafascynował mnie na początku liceum, było to pewnego sierpniowego popołudnia, jak spotkałam na ulicy, na północy Francji w Lille parę, która bardzo się kłóciła. Nic nie rozumiałam, ale nie mogłam się nasłuchać. To było piękne, melodyjne i pełne ekspresji. Wróciłam do Polski i natychmiast zaczęłam uczyć się języka, czytać książki francuskie, uczyć się piosenek i pojedynczych słów ze słownika. Napisałam, jak na razie, jeden tekst po francusku, ale chyba wolałabym skupić się na naszym języku.

A nadal śpiewasz w chórze gospel?

- Nie, to był krótki epizod w moim życiu, ale bardzo przyjemny. Dużo radości, szerokie otwieranie buzi i nieograniczona ilość wydobywanych z siebie dźwięków. Będąc w Nowym Jorku, wpadałam na Harlem na msze gospel i miałam ciary na całym ciele i łzy w oczach. Uwielbiam tę energię, tak samo jak tę, która płynie z tańca afrykańskiego. To jest moja odskocznia od codziennych kontemplacji.

Na razie można posłuchać twojej EP-ki. Zamierzasz wydać cały album?

- Któregoś dnia na pewno. Na razie skupiam się na tym, co mam teraz, na koncertach, które mam przed sobą, na nagrywaniu kolejnych piosenek, aranżowaniu. Nie myślę za wiele. Wszystko w swoim czasie.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy