Reklama

"Riff, refren i gotowe!"

Dzieląc czas między udziałem w macierzystych zespołach, przesiadywaniem w pubach czy występami w reality show, kwintet z Oslo wydał w połowie czerwca 2008 roku drugi, apokaliptycznie rock'n'rollowy album "Booze, Boards & Beelzebub".

Na trzeźwo i bez kobiet, za to w diabelskim humorze w imieniu Chrome Division przemówił basista Björn Luna. Jego opowieści wysłuchał Bartosz Donarski.

Od chwili wydania debiutu mijają właśnie dwa lata. Myślisz, że przez ten czasu udało się wam zaistnieć w świadomości fanów? Z tego, co wiem, nie gracie za dużo koncertów, o ile w ogóle, ale szum wokół Chrome Division jest całkiem spory. Humory chyba dopisują?

Jasne, ale najbardziej cieszymy się z tego, jak wyszedł nam nowy album. Zawodowe brzmienie, muzyka moim zdaniem o wiele lepsza. Nawet przygotowanie tych utworów wymagało od nas znacznie więcej wysiłku. Nie zrobiliśmy tego z marszu, jak to było ostatnio.

Reklama

Co do popularności, to oczywiście bardzo miłe. Zainteresowanie zespołem jest bardzo duże. Wystarczy spojrzeć na naszą stronę MySpace, gdzie pojawia się masa komentarzy z całego świata. To niesamowite, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę fakt, że jesteśmy grupą raczej podziemną. Jest naprawdę super.

Chrome Division wydaje się być raczej projektem studyjnym niż realnym zespołem. Myślisz, że to może się kiedyś zmienić?

Mamy taką nadzieję. Wszyscy palimy się do grania na żywo. Ta muzyka jest wprost stworzona do grana na scenie. Tym razem może uda nam się pograć trochę więcej, ale wiadomo, że szczególnie Shagrath jest mocno zajęty z Dimmu Borgir.

Jest to właściwie główny powód, dla którego nie gramy zbyt dużo na żywo. Teraz widoki są nieco lepsze, ale gdy działania Dimmu Borgir będą kolidować z Chrome Division, niestety, znów będzie musiał wybrać swój macierzysty zespół. Są jednak pewne priorytety.

Jak wspomniałeś, brzmienie "Booze, Boards & Beelzebub" jest lepsze. Zapewne miał na to wpływ wybór innego studia.

Tak. Postawiliśmy na szwedzkie "Fredman", bo wiedzieliśmy, że to bardzo profesjonalne miejsce, w którym wcześniej nagrywał Dimmu Borgir. Wiedzieliśmy, że ci ludzie będą potrafili zapewnić nam potrzebne brzmienie. Poza tym Szwecja to sąsiedni kraj, więc spokojnie mogliśmy tam pojechać i posiedzieć przez dwa tygodnie. Uważam to za bardzo dobre rozwiązanie, gdyż można całkowicie skoncentrować się na nagraniach, nie musieliśmy wracać do domu, załatwiać jakiś swoich spraw i znów uderzać do studia. Było to dla nas kolejne bardzo fajne doświadczenie.

Słuchając waszej muzyki czuć, że grając to musieliście nieźle się bawić. I chyba właśnie o to przede wszystkim chodzi, wziąwszy pod uwagę styl, którym się zajmujecie.

To jest właśnie ta atmosfera. Kilka browarów, dobra zabawa i trochę pracy w towarzystwie kompetentnych ludzi. Tak wyglądał cały proces nagraniowy w studiu.

Jak to się mówi - to wszystko już było. Uważam jednak, że słusznie nie zmieniacie zbyt wiele w sprawdzonej formule znanej z długiej historii rock'n'rolla. Gracie zgodnie z tradycją, bez ekstrawagancji. Podejrzewam, że właśnie w tym tkwi sedno muzyki Chrome Division, bo przecież nie w oryginalności. Nie kombinujecie, tylko karmicie wiecznie głodnego ducha rock'n'rolla.

Bez dwu zdań. To ma być brudne, prawdziwe i bujać. Przede wszystkim staramy się, żeby to brzmiało jak najbardziej naturalnie. Żadnej matematyki i innych tego typu cyrków. Prosto i na temat. Wiadomo, że moglibyśmy zagrać, nie wiadomo jak dziwnie, tylko po jaką cholerę?

Celowo staracie się brzmieć, jak stare zespoły, czy może tak to po prostu wychodzi?

Z pewnością mamy wiele wspólnego z Motörhead. Gramy w podobny sposób. Ludzie często pytają nam, czy celowo chcemy brzmieć tak jak oni. Ale to jest czysty przypadek. Jasne, że bardzo lubimy Motörhead, ale uwielbiamy też masę innych zespołów, na których wszyscy się wychowaliśmy. Jeśli brzmi to w stylu kogoś innego, cóż tak się to po prostu dzieje i nie mam z tym najmniejszego problemu.

Nowa płyta miała być ponoć szybsza, bardziej metalowa. Przyznam, że jak na moje ucho buja w rock'n'rollowym guście tak samo dobrze jak debiut. Podstawy stylu pozostały nietknięte. Gdzie zatem zauważyłbyś większe różnice między tymi dwoma materiałami?

Do pewnego stopnia muszę się z tobą zgodzić, ale w niektórych miejscach płyta jest bardziej heavymetalowa, czystko heavymetalowa, jeśli wiesz, co mam na myśli. Moim zdaniem to wciąż jednak metal zbudowany na solidnym rock'n'rollowym fundamencie. Choć tym razem znacznie bardziej dopracowany i lepiej przemyślany w porównaniu z poprzednią płytą.

Czy łatwiej jest tworzyć muzykę dla Chrome Division, porównując z innymi formacjami, w których niemal każdy z was się udziela?

Tak sądzę. Ktoś po prostu wymyśla fajny riff czy refren i utwór jest już prawie gotowy. Dobra piosenka nie potrzebuje dziesięciu riffów, wystarczy jeden lub dwa. Czasami nie jest łatwo wpaść na ten jeden dobry riff, ale gdy już jest, reszta idzie jak z płatka.

W tej materii chyba każdy przyzna ci rację. Dobra kompozycja nie potrzebuje miliona nut w jednym takcie, potrzebuje za to czasami choćby jednej dobrej solówki. I wy je macie.

(Śmiech) Co prawda, to prawda. Ale muszę ci powiedzieć, że solówki zrobiliśmy niemal na ostatnią chwilę. Ricky Black wymyślił je wszystkie jednego wieczora, gdy nasz techniczny zajmował się ustawieniem brzmienia. Po prostu siedział i wymiatał solówkę za solówką. Byłem oczarowany. Zrobił to wszystko bez żadnych prób, niczego.

Czy tylko Ricky Black odpowiada w Chrome Division za solówki? W końcu Shagrath też gra tu na gitarze.

Tak, tym zajmuje się u nas wyłącznie Ricky Black.

Nie sądzisz, że byłoby wam o wiele trudniej o rozgłos, gdyby w szeregach Chrome Division nie było Shagratha?

Oczywiście, na samym początku to właśnie jego obecność przyciągnęła uwagę mediów. Bez niego byłoby to o wiele trudniejsze, przynajmniej na początku. Od tamtej pory jest trochę inaczej i teraz ludzie zwracają uwagę gównie ma muzykę. Wydaliśmy jeden album i ci, którzy byli tym zainteresowani, wiedzą już, kto tu gra.

Dziś fakt, że naszym gitarzystą jest Shagrath z Dimmu Borgir nie jest żadnym wielkim newsem. Ale rzecz jasna na początku to obecność Shagratha otworzyła przed nami wiele możliwości, jednak teraz uwaga ludzi skupia jest na jakości muzyki, którą staramy się im dać.

Zauważyłeś, że coraz więcej młodych zespołów zabiera się dziś znów za rock'n'rolla? I nie myślę tu o grupach metalowych czy jakimś retro black metalu, ale o formacjach pokroju Volbeat czy ostatnio Airbourne z Australii? Chyba znów coś zaczyna się dziać...

Może faktycznie masz rację, i to oczywiście bardzo mi odpowiada. Wiesz, nawet zespoły takie jak Darkthrone oddają cześć staremu rock'n'rollowi. Nie wiem dokładnie, skąd się to bierze, ale może członkowie zespołów, którzy wychowywali się na takiej właśnie muzyce, wracają teraz do korzeni.

Który z was wpadł na pomysł przerobienia "Sharp Dressed Man" ZZ Top?

To była moja inicjatywa. Już jako mały dzieciak byłem ich fanem. Kiedy słuchałem płyty "Eliminator", wyobraziłem sobie ten utwór zagrany nieco ciężej i szybciej. Szczególnie świetnie wypada tu sam refren, i po zrobieniu całości postanowiliśmy umieścić go na albumie.

Nosisz też wielkie czarne okulary i długą brodę?

(Śmiech) O tak, mam bardzo długą brodę.

To prawda, że wasz wokalista, Eddie Guz, brał ostatnio udział w jakimś telewizyjnym show?

Tak, to taki reality show [chodzi o "Singel i byn", czyli "Singiel w mieście", gdzie trzech kolesi próbuje znaleźć laskę, którą mają poślubić - przyp. red.]. To był tylko jeden epizod, no ale cóż, on robi wiele dziwnych rzeczy (śmiech).

Wreszcie sprawa ostatnia, choć z pewnością nie najmniej ważna - co interesuje cię najbardziej: wino, kobiety czy... Belzebub?

(Śmiech) Cholerne trudny wybór. To wszystko tak do siebie pasuje. Ale gdybym na przykład miał wybierać między seksem, narkotykami i rock'n'rollem, wybrałbym rock'n'rolla.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: reality show | show | śmiech | Google Chrome | rock
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama