Ralph Kaminski: Akceptacja, pogodzenie i odnajdowanie nadziei [WYWIAD]

Ralph Kaminski wydał płytę "Bal u Rafała" /ANDRZEJ BANAS/POLSKA PRESS /East News

Skromny chłopak z Jasła, który - na swoich warunkach - wszedł z buta w polską branżę muzyczną, wydał swoją trzecią autorską płytę i udowodnił, że dobry pomysł na siebie ma szansę odniesienia artystycznego i komercyjnego sukcesu nawet na polskim rynku. "Bal u Rafała" opiera się w dużej mierze na trzech filarach, którymi są eklektyzm, uniwersalność i konsekwencja. A jak tworzenie albumu, na którym można odnaleźć punkty odniesienia takie jak wrażliwość Toma Odella czy podróże w stronę polskiej estrady sprzed kilku dekad, wpłynęło na samego Ralpha? Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym autor "Morza", "Młodości" i nagrodzonej niedawno Fryderykiem "Kory" szczerze opowiada zarówno o swoim twórczym dorobku, jak i życiu.

Michał Przechera: "Bal u Rafała" to płyta, która bez wątpienia wpędza słuchacza w stan zamyślenia. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że przez utwory - zwłaszcza w warstwie tekstowej - przebija się podbita smutkiem nostalgia.

Ralph Kaminski: - To w sumie chyba dosyć wesoła płyta, przynajmniej muzycznie... Choć ja już sam nie wiem. Może należałoby powiedzieć, że jest wesoła jak na mnie? Można choćby znaleźć na niej więcej rytmu niż w moich wcześniejszych produkcjach. Tym razem punktem wyjścia była idea, że kompozycja kompozycją, harmonia harmonią, ale wszystko musi mieć w sobie rytm i taniec. Już na drugim albumie miała być muzyka taneczna, ale - jak słychać - nie poszedłem tą drogą. A wracając do "Balu u Rafała", to jestem ogromnie szczęśliwy, wdzięczny i przyjmuję, że tak po prostu jest i cieszę się z tego. Oczywiście jest tam pewnie jakieś pływanie w smutku, jednak gdzieś pojawia się akceptacja tego smutku i pogodzenie z nim. A na końcu można dostrzec cień nadziei i chęci zabrania się za własne życie. Na wcześniejszych solowych płytach trudniej było o to odnajdowanie nadziei, raczej pozostawałem w mroku.

Reklama

Okoliczności pandemiczne wpłynęły jakoś na proces twórczy?

- Bardzo buntowałem się przeciwko robieniu płyty pandemicznej. Zrealizowałem "Bal u Rafała" samodzielnie w domowym salonie - ale nie ze względu na lockdown, tylko na zamysł twórczy. Żeby było zabawniej, "Korę" nagraliśmy w środku pandemii w studiu z muzykami. Tym razem zorganizowałem sobie najgorszą robotę. Miałem w cholerę czasu - pół całkowicie wolnego roku - a jednak nie robiłem wówczas zbyt wiele, a na pewno nie myślałem o kończeniu albumu. Następnie chciałem skupić się na "Korze", do tego jeszcze doszła trasa koncertowa, kiedy już mogliśmy grać. W porównaniu z luzem pierwszej fali pandemii czas się skurczył, ale takie było założenie.

Od czego wyszedłeś tworząc "Balowe" koncepcje?

- Gdy tylko zaczął się lockdown, poleciałem do sklepu muzycznego po gitarę - małego elektroakustycznego Martina. Wiedziałem, że w każdej chwili mogą nas zamknąć i postanowiłem nauczyć się z YouTube'a tajników nowego instrumentu. Już pierwszego dnia, gdy oswajałem się z sześcioma strunami, kiedy ledwo grałem jeden akord, powoli zaczął klarować mi się utwór "Planeta i ja", a wcześniej miałem już koncepcje dwóch piosenek. Ale wcale nie chcę przez to powiedzieć, że patrzę na czas lockdownu z sentymentem.

Stuprocentowo solowa robota z pewnością wiąże się z wieloma problemami, do tej pory nieznanymi - nawet z perspektywy muzyka podpisującego płyty swoim nazwiskiem...

- Było mi znacznie trudniej tworzyć ten materiał w tak bezkompromisowy sposób. Trochę czuję, że musiałem odważyć się na nową drogę. Cały album zrobiłem sam - wszystkie instrumenty nagrałem w mieszkaniu. To było wyraźne wyjście poza strefę komfortu. Nie miałem obok osób, z którymi mógłbym poczuć się raźniej. Zamknąłem się sam ze sobą i skupiłem na robocie. Pamiętam, jak skończyłem pisać pierwszą piosenkę na ten album - "Małe serce". Zrobiłem ją i byłem zadowolony, ale potem zacząłem strasznie się wstydzić, że wymyśliłem ją w takim w stylu i zacząłem zastanawiać się, jak ją odbiorą słuchacze. Wiedziałem, że jej forma mi się podoba, a jednocześnie nie czułem się z nią komfortowo i musiałem trochę ze sobą powalczyć, by pójść w to, czego naprawdę chcę. Bez kompromisów. Żadnych: "a, lepiej by było dać tam orkiestrę, a zamiast syntezatora fortepian". Starałem się tego uniknąć i chyba mi się udało.

Podczas pierwszego, zapoznawczego, odsłuchu w uszy szczególnie rzuciła mi się piosenka "Pies" - pierwotnie wydawało mi się, że zabieg z poszczekiwaniem może wprowadzić nieco rozluźnienia formy, jednak po wsłuchaniu się w ten mroczny tekst uśmiech zszedł mi z twarzy...

- Myślę, że "Pies" jest najsmutniejszą piosenką na płycie. Porównuję w niej samotność do życia niezwykle empatycznego zwierzęcia. To zabieg, który w osobach współodczuwających porusza bardzo dużo emocji - z ludzką samotnością zazwyczaj jesteśmy bardziej oswojeni. W "Ale mi smutno" śpiewam, że "nie będę wciąż uganiał się" i "pójdę tam, gdzie kochają mnie". A w finale "Balu u Rafała" pojawia się wniosek, że teraz nadszedł czas, żeby żyć!

Tematyka balowa w polskich piosenkach to dobrze znany motyw. "Niech żyje bal", "Bal wszystkich świętych", "Za tobą pójdę jak na bal" - chciałeś w jakiś sposób nawiązać do tych evergreenów?

- Miałem ogromny problem, żeby zrobić i wypuścić taką piosenkę. Skręca mnie, że jak jest zbyt wesoło, to wydaje mi się wtedy, że coś tam nie gra (śmiech). Z drugiej strony strasznie podoba mi się wieloznaczeniowość i szerokość interpretacyjna słowa "bal". Ten motyw w różnych polskich piosenkach bardzo często się pojawia. Nasze koncerty zaczynają się fragmentem wiersza Juliana Tuwima "Bal w operze" w interpretacji Piotra Fronczewskiego. Ten tekst doskonale wpisuje się w tę wieloznaczeniowość balu i jednocześnie wprowadza widzów w mój show. Koncert jest - przynajmniej dla mnie, ale mam nadzieję, że również dla ludzi - balem, takim wielkim wydarzeniem na miarę dobrej dyskoteki czy nawet zabawy sylwestrowej. Jak u Tuwima, "u fryzjerów ludzie mdleją, czekający za koleją" - wkoło harmider, a wszyscy biegną na ten bal - czymkolwiek on jest. Dla każdego pewnie czymś innym.

W wywołanym wcześniej "Małym sercu" postanowiłeś unieśmiertelnić artefakt, który dziś wydaje się zabawnym wspomnieniem lat dziewięćdziesiątych - kolorowe karteczki do segregatorów.

- Wydaje mi się, że pewnie nie byliśmy tego w pełni świadomi, ale wtedy zaczął do Polski wkradać się jakiś kolor - nawet dzięki przaśnym reklamom, dziś powodującym odruch wymiotny. Pojawił się McDonald's, weszły hipermarkety. Nie znałem świata przed tymi zmianami, ale w powietrzu czuło się: "wow - zaczynamy być zachodnioeuropejscy". Na maksa chciałem uwiecznić te karteczki ze Spicetkami i odwołać się do dzieciństwa - to był totalny szał, a w domu rodzinnym do dziś mam tę kolekcję w stanie nienaruszonym. Z tyłu segregatora pokracznym pismem napisałem - "oglądanie 50 groszy". Byłem mistrzem biznesu i nigdy nie zapomnę, jak ekscytujące było posiadanie tej kolekcji. Do tego towarzyszył mi pamiętniczek. W "Małym sercu" lata 90. są totalnie obecne. Choć początkowo tego nie zauważałem, bo muzycznie czerpałem z lat 80., a wizerunkowo raczej z 50. i 60..

Wizerunek to jeden z najczęściej powracających elementów w przekazach medialnych dotyczących Ralpha Kaminskiego. Kiedyś zagłębiłem się w historię image'u Beatlesów. Podczas gdy grupa przechodziła fascynującą muzyczną ewolucję, dziennikarze stale wałkowali tematy fryzur, ubiorów czy pierścieni noszonych przez Ringo. Nie obawiasz się, że twój - nierzadko ekscentryczny - wygląd może odciągać uwagę od samej muzyki?

- Nie, nie zauważyłem takiej tendencji. Ostatnio trafiłem za to na komentarz: "kojarzyłam go tylko z fryzury, ale teraz poznałam muzykę - i jest świetna". Niech ludzie chociaż kojarzą fryzurę, to już połowa sukcesu (śmiech). Mój wizerunek i to, co staram się robić w szeroko pojętej warstwie wizualnej, jest rodzajem dopełnienia i jednocześnie pierwszej wiadomości. Dla mnie najważniejsze nie jest malowanie się, przebieranie, dolepianie cekinów, choć to wszystko oczywiście przyjemne kwestie, ale wychodzę od muzyki, która stanowi fundament. Mam nadzieję, że to esencja.

Wspomniałeś o głosie Piotra Fronczewskiego rozpoczynającym twoje koncerty. Ten wybitny aktor otworzył również nową płytę "Uwerturą bal". To pokłosie sympatii do postaci Franka Kimono, o której już kiedyś wspominałeś?

- I do Franka Kimono, i do "Akademii pana Kleksa". Może tego nie słychać, ale od dawna ogromną inspiracją jest dla mnie twórczość Andrzeja Korzyńskiego, jednego z moich ulubionych polskich kompozytorów. To właśnie on w głównej mierze odpowiada za Franka Kimono czy muzykę do "Akademii". Pierwotnie to ja miałem czytać Tuwima na koncertach, ale mniej więcej trzy tygodnie przed premierą spytałem sam siebie, czemu nie zaryzykować? 

Samo znalezienie kontaktu do pana Piotra i przekonanie go, żeby wziął udział w moim projekcie, wyglądało w mojej głowie jak podróż na Marsa. Nie znałem ludzi z jego otoczenia, nie mogłem też znaleźć namiaru na agenta. Na szczęście nasza charakteryzatorka pomogła mi zdobyć numer pana Piotra. W międzyczasie wpadłem na pomysł, że byłoby świetnie, gdyby Piotr Fronczewski też nagrał "Uwerturę" - "będzie trwał u Rafała bal" - a ja zrobię do tego muzykę. Jestem ogromnie dumny z tej kreacji i kolaboracji. W życiu bym nie powiedział, oglądając za dzieciaka ukochaną "Akademię pana Kleksa" dwudziesty raz, że kiedykolwiek poznam pana Piotra, a co dopiero, że zrealizujemy wspólnie jakiś projekt, i to jeszcze podpisany moim nazwiskiem.

Z pewnością mocny ładunek emocjonalny miało też dla ciebie umieszczenie na płycie uwspółcześnionej interpretacji "Już nie ma dzikich plaż" Ireny Santor.

- Już przy końcu trasy promującej płytę "Młodość" puszczaliśmy sobie na rozgrzewkę w busie czy w garderobie dużo takich starych polskich przebojów. Uważam, że to były bardzo komercyjne utwory, ale na niesamowitym poziomie kompozytorskim i tekstowym. W "Już nie ma dzikich plaż" jest bardzo dużo wieloznaczności i poezji. Oczywiście pojawia się tam też fragment, że "wielu przegrało swą młodość"; mój drugi album ma przecież tytuł "Młodość", a na "Balu..." śpiewam o duchach - chłopakach, którzy w młodym wieku odeszli z tego świata. Także w kontekście tego, o czym opowiadam w swojej twórczości, to piosenka o mnie. Przebój Ireny Santor wybrałem również pod kątem dramaturgii koncertu, ponieważ połączyłem go z tytułowym utworem z pierwszej płyty "Morze". Na płycie, w tle widząc plażę i bezmiar wody, śpiewałem o jesiennej nostalgii końcówki sezonu. Gdy przeprowadziłem się na studia nad morze, poruszyło mnie, jak przerażający jest tam brak lata. To wszystko wyjątkowo mi się połączyło tematycznie z tym utworem, a oprócz tego po prostu kocham głos Ireny Santor.

Chyba nie miałbyś nic przeciwko, żeby spozycjonować swoją twórczość bardziej w stronę klasyków polskiej piosenki sprzed kilku dekad niż współczesnych trendów.

- Podziwiam i obserwuję czasem z bliska starą szkołę piosenkarstwa i estrady - czegoś, co odchodzi do historii, bo dziś tak nie uczy się występować na scenie. Mówi się, że to archaiczne - może i w pewnym stopniu takie jest, ale z drugiej strony to coś przepięknego. Grając na koncercie ku pamięci Zbigniewa Wodeckiego w Krakowie pierwszy raz zobaczyłem na żywo Irenę Santor i... żuchwa mi opadła. Tak samo miałem z Alicją Majewską - klasa, klasa, klasa, klasa! Ogromny szacunek za wiele lat pracy. Do tego muszę wyróżnić choćby remiks "Co z tobą mała" Ireny Santor w wykonaniu zespołu Skarby - to jakiś majstersztyk! Klasyczne śpiewanie, piękna fraza i interpretacja w połączeniu z muzyką elektroniczną, coś niesamowitego!

Relacje z koncertów promujących "Bal u Rafała" są niezwykle entuzjastyczne. W relacjach łatwo znaleźć opinie, że twoje ostatnie występy to znacznie więcej niż odegranie płyty na żywo.

- Mam nadzieję, że fama się rozchodzi (śmiech). Płyta jest płytą, ale wspólnie z My Best Band In The World wykonaliśmy bardzo dużo pracy, żeby publiczność dostała coś ekstra, przychodząc na koncerty. Warto zobaczyć to widowisko muzyczne, bo tak je nazywam. Nie jest to koncert, na którym po prostu odgrywamy płytę - stawiamy na performance i grę świateł; wszystko pokazane jest tak, że warto zobaczyć to na własne oczy. Jeździliśmy na festiwale z nadzieją, że jesienią czy zimą ludzie wrócą na naszą trasę jeszcze raz w innej przestrzeni klubowej i może zauważą coś nowego. Tak staraliśmy się to show przygotować. Jestem ogromnie z tego powodu szczęśliwy.

Ostatnio chyba nie masz powodów do obaw, zwłaszcza w kontekście koncertowej frekwencji.

- W tym zawodzie czasami nie jest tak kolorowo - pamiętam czasy, gdy było mega ciężko na każdej trasie i występowaliśmy w małych klubach licząc pięć złotych za bilet. Ale odkąd tylko grałem, zawsze wiedziałem i czułem, że nie chcę grać darmowych, niebiletowanych koncertów. Nawet nie wiem, skąd to przekonanie. Z tego, co się orientuję, w zachodnim show-biznesie w ogóle nie ma czegoś takiego. Ja chcę, żeby na moje koncerty przychodziły osoby, które podejmują świadomą decyzję, że chcą tam być, a nie idą, bo: "coś tam się dzieje, ktoś gra, można zjeść kiełbasę". Jestem za tym, żeby było jak najmniej darmowych koncertów, które zaczęto organizować jeszcze w latach 90.

Skoro jesteśmy w temacie występów, to muszę nawiązać do koncertu, który miałeś dać ostatnio w mojej rodzinnej Legnicy i który z powodu choroby przełożyłeś na przyszły rok. Wszystkie bilety rozeszły się na miesiąc przed wydarzeniem, a mimo tego ludzie wciąż poszukiwali wejściówek. Lubisz pojawiać się w mniej oczywistych miastach? Koncerty są tam inne niż choćby w stolicy?

- W Warszawie czy innych miejscach, z którymi jesteśmy związani, zawsze na koncertach spotykamy więcej znajomych czy przyjaciół. Zawsze dobrze mieć w polu widzenia kogoś, kogo znasz, nawet jeśli na sali miałaby być tylko jedna bliska osoba. W takiej sytuacji i dla takich ludzi występuje się nieco inaczej, choć wcale nie prościej. Ale "Korę" graliśmy w miasteczkach, w których nigdy wcześniej nie byłem i to czasami tam właśnie tam wychodziły nam najlepsze koncerty. Zdarzało mi się nawet pomyśleć coś w stylu: "ojej, szkoda, że nie wyszło tak w Warszawie". To bardzo ważne - nie ma miejsca, gdzie nie zagramy, jeśli tylko pozwolą na to warunki. Gościna i radość z tego, że przyjeżdżamy, czasami jest większa i fajniejsza w małych miejscowościach. Oczywiście bywa różnie, ale zupełnie tego nie kategoryzuję. Tym bardziej, że do mojego miasta rodzinnego nie przyjeżdżało zbyt wielu ciekawych artystów. To zawsze był problem.

Ludzie nie wykazywali zainteresowania aktywnościami okołokulturalnymi?

- Myślę, że to w dużej mierze kwestia braku organizacji i koncepcji, no i kosztów. Istotne jest nauczenie odbiorcy, że przyjeżdżają artyści i chodzi się na koncerty. W mniejszych ośrodkach kultury spotkałem wielu prężnie działających organizatorów i dyrektorów, którzy ściągają duże nazwiska i uczą publikę uczestnictwa w kulturze. Ale wiele osób w ogóle się tym nie interesuje, bo stereotypowo często powtarza się, że "nie ma koncertów". 

To jest trochę jak z hotelami - odwiedzając je kilka razy do roku nie zauważa się wielu rzeczy. Jest łóżko, telewizor, prysznic - wszystko wydaje się w porządku. Ale jeśli spędza się czterdzieści nocy w różnych miejscach, to widzi się już niuanse związane z czystością czy wykończeniem pokoju. Podobnie jest z graniem. Czasami nie ma znaczenia, gdzie się jest, ale uwagę zwraca co innego - odmienna mentalność, ale i temperament publiczności w różnych częściach Polski.. Czasami jest bardziej zachowawcza i nie okazuje swoich emocji tak chętnie. A czasami, na przykład odbiorcy w dużych miastach, choć genialnie, zdarzają się być bardziej rozleniwieni.

Chwilę wcześniej nawiązałeś do festiwali. W tym roku zadebiutowałeś na Jarocinie. To już całkowicie inna impreza niż dekady temu, jednak chyba cały czas nie do końca zbieżna z twoją estetyką. Było trudno?

- Bardzo się bałem Jarocina - tym bardziej, że doskonale znam historię o słynnym występie Republiki i obawiałem się, że nas również czymś obrzucą. Nie wiedziałem, czego się spodziewać - nie znałem tej publiczności, choć wiedziałem, że docelowo raczej nie wybiera takiego koncertu jak nasz. Zaprezentowałem autorski projekt pasujący wszędzie i zarazem nigdzie. To trochę jak musical czy spektakl ze swoją historią, językiem i tematyką. Moim celem było przekonać ludzi, że warto było przyjść i chyba mi się to udało i większość publiczności zrozumiała, co i jak. Nie spodziewałem się aż tak pozytywnego odbioru.

Klimat Open'era był ci z pewnością znacznie bliższy i bardziej "domowy"...

- Open'er to festiwal znany mi w takim sensie, że debiutowałem tam już pięć lat temu i spotkałem się ze wspaniałym odbiorem. Pierwszy raz widziałem taką reakcję na swoją twórczość i to parę miesięcy po premierze "Morza". Byłem tym zszokowany. "Really?" - retorycznie pytałem sam siebie. Moim ogromnym marzeniem było tam wrócić - pandemia uniemożliwiła mi występ z "Młodością", ale "Bal u Rafała" już mogliśmy w Gdyni zaprezentować. Cieszę się też, że tym razem zagrałem na Main Stage - zobaczyłem, jak wygląda ten słynny gwiazdorski backstage headlinerów. Powiem jedno - mega! To było niesamowite doświadczenie, ponieważ zawsze interesują mnie muzyczne kulisy.

Poczułeś się trochę jak występujący na głównej scenie fan?

- Nie jestem wielkim fanem A$AP Rocky'ego, ale od razu zwróciłem uwagę, gdy przechadzał się za sceną. Potem na obiedzie pojawił się mój ukochany zespół Inhaler, na który natknąłem się już w hotelu, ale w szoku byłem dopiero, jak zjawiła się ekipa z Måneskin i chodziła sobie po backstage'u. To mnie totalnie jarało! Open'er mimo tych przyjemności był bardzo stresujący: na wielkiej scenie mieliśmy premierę z nowym składem. Ale odbieram ten koncert jako sukces oraz wielkie spełnienie marzeń, którego nigdy nie zapomnę.

A propos muzycznych kulisów - nie tak dawno temu pochwaliłeś się biografią Sinead O'Connor. Sam chciałbyś opowiedzieć o swoim życiu w jakiejś książce?

- Mam w sobie coś takiego, że na razie - oczywiście na własną skalę - tak osobiście piszę w swojej twórczości, że mam ochotę nie wpuszczać widza bliżej. Sensem pisania biografii czy wywiadu-rzeki jest odsłonięcie wszystkich kart, także tych mrocznych. Przed sześćdziesiątką nie ma co! A biografią Sinead O'Connor jestem zachwycony, ponieważ zmieniła moje myślenie o niej. Kojarzyłem ją głównie z piosenką "Nothing Compares 2 U" i plotkarskimi artykułami o tym, że rzekomo zwariowała. Okazuje się jednak, że wcale tak nie jest - było jej ciężko, ale jakoś ją rozumiem. I rozumiem, że nie chciała robić wielkiej kariery. To książka, którą niedawno kupił jeden z muzyków z mojego bandu, poprosiłem go o pokazanie dosłownie kilku stron, ale oczywiście nie poprzestałem na tym. To rewelacyjna książka, którą czyta się w sekundę.

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii wizerunkowych. Dorabianie gęby polskiego Davida Bowie, zwłaszcza w wersji Ziggy'ego Stardusta, jest miłe?

- Nie wiem, czy to komplement. David Bowie by się pewnie obraził (śmiech). Nie przepadam za porównaniami do zagranicznych twórców - wolę, żeby mnie zestawić z którymś ze starych polskich wykonawców. Kiedyś na przykład usłyszałem nawiązanie do Niemena - to dla mnie ogromny komplement. Nigdy nie chciałem być jak zagraniczni twórcy. Gdy słyszę takie słowa, zapala mi się czerwona lampka i myślę: "oj nie, coś tu trzeba zmienić". Nie lubię określeń typu polska Madonna, polska Britney Spears, polski David Bowie - co to w ogóle znaczy? Gdy półtora roku temu kręciliśmy z Natalią Szroeder teledysk zażartowałem, że ona jest kaszubską Beyoncé, a ja podkarpackim Princem (śmiech). Tyle mam do powiedzenia na ten temat.

Ale sam przyznałeś, że w kwestii scenicznej prezencji mógłbyś być jak Nick Cave - w nienagannym trzyczęściowym garniturze i z niezmienną, klasyczną zaczeską do tyłu.

- Ooo! Byłem ostatnio w Trójmieście na koncercie Cave'a, jednym z najlepszych, jakie w życiu widziałem. Nie znałem dobrze jego twórczości - najlepiej kojarzę całkiem jeszcze niestare "Ghosteen", która mnie zaintrygowało już samą okładką, ale po koncercie już bardziej wkręciłem w jego twórczość. Niedawno z jedną z moich przyjaciółek, która zajmuje się stylem i modą, gadaliśmy o tym, jak ludzie w latach 40. czy 50. nawet na wykopki szli elegancko ubrani. Chodzenie tak na co dzień daje pewną zbroję i chciałbym tego spróbować. Mam nadzieję, że się uda.

Stylówka to jedno, ale nieco ponad rok temu media plotkarskie niezwykle rozgrzał pewien pocałunek. Nie miałeś wrażenia, że tegoroczny Fryderyk za "Korę" zrobił dla twojej rozpoznawalności znacznie mniej niż buziak od Krzysztofa Zalewskiego?

- Myślę, że tak było! Śpiewałem z Natalią jej piosenkę i przy okazji okazało się, że mam wręczać nagrodę. Zrobiłem sobie trzy kreacje - w tym jedną szaloną, opartą na mocniejszym, nieco kampowym, wizerunku z drugiej płyty. Miałem inny outfit na czerwony dywan, inny na odczytanie werdyktu - postanowiłem zrobić z tego performance. W ogóle się nie stresowałem, bo nie byłem nominowany, więc nie mogłem przegrać ani wygrać. To, co się wydarzyło z Krzysztofem, nie było zaplanowane - to jego spontaniczny pomysł. W sumie nigdy nie rozmawiałem z nim na ten temat. Nie wiedziałem, że coś takiego się stanie i już w drugiej sekundzie pomyślałem, że właśnie zrobiliśmy coś totalnie legendarnego (śmiech). Ledwo zeszliśmy ze sceny i już wszystkie media o tym huczały. Co więcej, to była pierwsza informacja po wpisaniu w wyszukiwarkę "Fryderyki 2021". I bardzo dobrze! Skoro ktoś przeczyta taki artykuł, może z ciekawości sięgnie po muzykę. O to chodzi w tym twórczym zamieszaniu, w którym fundament cały czas stanowią piosenki. Już trochę zapomniałem, że taka akcja się wydarzyła, ale wtedy faktycznie dla niektórych to była mocna rzecz.

A jak wspominasz przygodę medialną z programem "Dwa światy" prowadzonym wspólnie z Arturem Rawiczem?

- To był bardzo ciekawy epizod - choć tak naprawdę nie do końca epizod, bo nakręciliśmy dwa sezony. Marzyłem o takiej przygodnie i mi się to podobało, ale myślę, że jeśli do tego wrócę, to raczej w bardziej autorskiej formie. Niekoniecznie będą to rozmowy i wywiady, które czasami budzą kontrowersje. Nie jestem dziennikarzem ani dyplomatą i zwyczajnie rozmawiam - przez takie wywiady ktoś może za blisko mnie poznać, czasami mówię za dużo. Wiem, że są fani i antyfani tych rozmów, ale wiele osób dzięki temu dowiedziało się, kim jestem. To dobre doświadczenie, ale raczej tylko dwusezonowe.

Inną z twoich pasji jest film - i to niekoniecznie z perspektywy widza. Marzysz o jakiejś konkretnej roli? Może mordercy albo księdza?

- Chciałbym zagrać kogoś całkowicie innego niż jestem naprawdę. Mam nadzieję, że takie wyzwanie się przede mną pojawi. To odmienna i stresująca perspektywa, a ja niestety co jakiś czas muszę sobie coś takiego serwować, żeby czuć, że się rozwijam i przełamuję. Bardzo o tym marzę i coś tam się pojawia na horyzoncie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ralph Kaminski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy