Reklama

Radykalnie imprezowe dzieciaki

Hadouken! to jedna z bardziej bezczelnych i ciekawszych formacji na brytyjskiej scenie. Młodzi, pyskaci i pomysłowi, debiutanckim krążkiem "Music for an Accelerated Culture" pokazali, jak stary, nieco zakurzony rave może brzmieć, gdy dodamy trochę gitarowych riffów i grime'owy sposób rapowania. Teraz przyjeżdżają do Polski, by na płockim festiwalu Audioriver pokazać, jak rozumieją dobrą zabawę.

Lider grupy, James Smith, opowiada Dominice Węcławek o słuchaniu The Prodigy z kaset, tanecznym szale na koncertach i naturalnych zderzeniach gatunków.

Hadouken! powstał podobno jako żart, tymczasem teraz nagrywacie w profesjonalnym studiu w Holandii i jeździcie w trasy z takimi gwiazdami jak Pendulum. Zrobiło się zupełnie poważnie.

- Rzeczywiście początkowo graliśmy dla zabawy, komponowaliśmy dla żartu, a jedynym kryterium, by dostać się do grupy było to, żeby nie umieć grać na żadnym instrumencie. W pewnym momencie jednak okazało się, że ludzie chcą nas słuchać i to się naprawdę podoba.

Reklama

I to wtedy poczuliście, że chodzi o coś więcej niż amatorskie muzyczne wygłupy?

- Pierwszy raz poczuliśmy, że Hadouken! to coś więcej, gdy stanęliśmy przed wielkim tłumem na jakiejś imprezie festiwalowej i usłyszeliśmy, jak tłum śpiewa nasze teksty.

Jeden z was wystąpił w teledysku w koszulce z napisem "Bono is dead". To z jednej strony nazwa młodzieżowego zespołu, ale z drugiej wyrażenie pewnego stanowiska wobec popularnego artysty. Jak byś zareagował gdyby na wasz koncert przyszedł ktoś w t-shircie "Hadouken is dead"?

- Bardzo bym się wystraszył!

Ale wielu recenzentów już postawiło na was krzyżyk, niezbyt entuzjastycznie przyjmując drugi krążek. Przełknęliście to jakoś?

- Pogodziliśmy się z tym, takie prawa rynku... Decydując się na tytuł "For the Masses" postawiliśmy na ironiczny wydźwięk tego sformułowania, ale mam wrażenie, że nie wszyscy to zrozumieli. Oczywiście, nagrywając nie myślimy o tym, jak krytycy przyjmą ten czy tamten utwór, zależy nam przede wszystkim na dobrej zabawie. A tej nam nie brakuje.

Skoro wspominasz o tytule, to brzmi jakbyście chcieli nawiązać do kultowego już albumu "Music for the Masses" zespołu Depeche Mode. O to chodziło?

- Szanujemy Depeche Mode, wiemy, jak dużo wnieśli do muzyki, ale nie planowaliśmy oddawać im w ten sposób hołdu. Podążamy jednak inną drogą niż oni.

Gracie mieszankę gatunków, od rave'u przez hip-hop po gitarowe brzmienia. Czy któryś z nich jest dla was szczególnie ważny?

- Wszystkie odmiany są nam bardzo bliskie i sami nie mogliśmy się nigdy zdecydować, co bardziej wolimy, stąd takie mieszanie. Poza tym najważniejsza jest magia samej muzyki, jakieś naturalne zderzenia, które wychodzą nam, kiedy po prostu gramy to, co czujemy. Umiem natomiast powiedzieć, co jest najistotniejsze w każdym z tych gatunków - to energia.

W takim razie większy nacisk kładziecie na przekaz, czy na brzmienie?

- Brzmienie. Zdecydowanie! Nad nim najwięcej pracujemy, a teksty piszą się same, muszą być po prostu dobrze zgrane z podkładem, pasować do niego. Tak, żeby ludzie chcieli skakać, tańczyć, krzyczeć.

Wasze nowe utwory są coraz ostrzejsze, a czy wy z wiekiem robicie się bardziej radykalni?

- Radykalnie imprezowi. A nasza muzyka ma być agresywnie taneczna. To nasz plan.

Wiele razy porównywano was do The Prodigy. Podoba się wam to, jak Keith Flint i spółka brzmią teraz?

- Ich powrót był dla nas jednym z ważniejszych wydarzeń. "Invaders Must Die" to bardzo dobra płyta, z jednej strony brzmią tak, jak kiedyś, z drugiej, dorzucają jakieś nowe dźwięki, przemycają odrobinę współczesności i to jest fajne. Gdy zaproponowano nam supportowanie ich występów z tym materiałem, czuliśmy się wyróżnieni. To jest dopiero zaszczyt!

Ale ty nie pamiętasz raczej czasów ich świetności, byłeś za młody, żeby rodzice puszczali cię na imprezy rave'owe, co?

- To prawda, gdy rave był na topie, my byliśmy jeszcze zdecydowanie za młodzi na imprezy. Poza tym dorastaliśmy w sercu Londynu, tymczasem słynne rave-parties organizowano przede wszystkim na odludziu, w polu, daleko od miasta. Nam pozostawało słuchanie "Breathe" czy "Firestartera" z kaset w domu.

Teraz już możecie jeździć na duże imprezy poza Londynem. W Płocku na przykład zagracie na festiwalu Audioriver, gdzie zagra też Noisia, z którymi pracowaliście nad drugim krążkiem?

- Poważnie? To super!

Czy w takim razie możemy się spodziewać, że staniecie wspólnie na scenie?

- Nie wiem, zobaczymy, ale z pewnością będziemy skakać pod sceną w czasie ich występu.

Czego powinniśmy spodziewać się po waszym koncercie - zamierzacie odgrywać album dźwięk po dźwięku, czy wprowadzicie nieco urozmaicenia?

- Zrobimy tak, żeby nikt nie chciał stać spokojnie. Zagramy trochę nowych piosenek, trochę starych, wpleciemy w to nieco gitarowo-elektronicznego szaleństwa. Powinno wyjść dobrze.

Wiem, że pracujecie już nad trzecim krążkiem, jest szansa usłyszeć także coś z najnowszych nagrań?

- Obawiam się, że na to jeszcze za wcześnie, chociaż? Jak ogarnie nas szał, kto wie?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dzieciaki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy