Reklama

"Ponoć jesteśmy 'tacy normalni'"

Już 28 kwietnia niemiecki duet Digitalism wystąpi na gdańskim festiwalu Electronic Beats. Z okazji wizyty pochodzącej z Hamburga formacji w Polsce, rozmawialiśmy z Jensem 'Jence' Moellem na temat najlepszych i najgorszych koncertów Digitalism, występach na festiwalach i zawartości lodówki w garderobie zespołu. Z Jencem rozmawiał Artur Wróblewski.

Przyjeżdżacie po raz kolejny raz do Polski, gdzie zagracie koncert. Porozmawiajmy zatem o waszych występach na żywo. Najlepszy koncert w historii Digitalism?

Jens 'Jence' Moelle: - To trudne pytanie (śmiech). Nie wiem! Może nasz pierwszy występ na żywo na festiwalu w Strasburgu w 2005 roku? Tak naprawdę to byliśmy DJ-ami i producentami, a tu nagle załatwiono nam występ na żywo. Co tu zrobić (śmiech)? Kiedy przyjechaliśmy na miejsce koncertu, mieliśmy dla siebie godzinę na próbę dźwięku i stawienie sprzętu na scenie. A wcześniej przez tydzień mieliśmy próby z kolegą, który grał na gitarze. Nie udało nam się odpowiednio ustawić sprzętu na scenie, choć nie było go zbyt wiele, nie wykorzystaliśmy czasu na próbę... Dlaczego? Byliśmy w takich nerwach, że zajęliśmy się lodówką z alkoholem (śmiech). Poza tym na bis zagraliśmy utwór, którym rozpoczęliśmy koncert, bo mieliśmy przygotowanych tylko kilka utworów. To było interesujące doświadczenie, którego na pewno nie zapomnę (śmiech).

Reklama

- Poza tym jako Digitalism mieliśmy wiele bardzo interesujących i przyjemnych koncertów. Jednym z nich był występ na festiwalu w Sydney w 2011 roku. Przyjechaliśmy tam z pełnym zespołem, nawet z perkusistą. W sumie było nas chyba z 10 osób, w tym technicy przygotowujący oświetlenie i scenografię. Pogoda była naprawdę okropna, ale kiedy zaczęliśmy grać, wyszło słońce. To bardzo ucieszyło 30 tysięcy osób, które przyszły nas oglądać. To było szaleństwo. Jeden z najważniejszych momentów w naszej karierze.

A pamiętasz najgorszy koncert Digitalism?

- (po dłuższej chwili zastanowienia) Wydaje mi się, że w przypadku Digitalism nie ma czegoś takiego, jak zły czy najgorszy koncert. Z każdego występu można wyciągnąć jakąś naukę. Kilka tygodni po koncercie w Strasburgu, o którym przed momentem opowiadałem, mieliśmy wystąpić w Paryżu na zamkniętej imprezie dla dziennikarzy i osób z branży muzycznej. Nasz menedżer postanowił, że na rozgrzewkę zagramy kilka dni wcześniej w małej mieścinie, która leży niedaleko Lille, a której nazwy już nie pamiętam. W każdym bądź razie zagraliśmy tam dla dosłownie trzech osób! To byli goście, którzy przez cały dzień palili skręty i słuchali reggae. Zupełnie nie nasza bajka (śmiech). Nie nazwałbym jednak tego koncertu naszym najgorszym. Postanowiliśmy, że damy z siebie wszystko i w tych trudnych warunkach postaramy się dobrze bawić.

- Zawsze, gdy wydarzy się coś złego, uczysz się na swoich błędach. W 2011 roku graliśmy w Portland, gdzie mieliśmy problem z gitarą, później zepsuł się mój mikrofon, słychać było głównie perkusję... Ale nie załamujemy się takimi sytuacjami. Szczerze mówiąc, bawi nas to.

Opowiadałeś o występie na festiwalu dla 30-tysięcznego tłumu i koncercie dla 3 osób... Jakie są wady i zalety występów na festiwalach i w małych, kameralnych klubach?

- Oczywiście lubimy występować i na festiwalach, i w klubach. Latem nie ma nic przyjemniejszego, jak zagrać koncert przed dużą publiczności, na potężnej scenie z potężnym nagłośnieniem... To są magiczne momenty.

- Z drugiej strony koncerty w małych klubach to jest to! Są naprawdę ekscytujące, bo jesteś bardzo blisko publiczności, a nie 30 metrów od ludzi i do tego ponad ich głowami. Jest duszno, z sufitu kapie woda, ludzie tańczą pogo. Takie koncerty są o wiele bardziej intensywne, a to z powodu energii, jaka wytwarza się w sali. Bywa wspaniale. Z drugiej strony na małych scenach klubowych nie możemy sobie pozwolić na rozłożenie całego naszego sprzętu i scenografii. W tej materii festiwale mają przewagę nad koncertami klubowymi.

- Poza tym na festiwalach możesz pooglądać sobie inne zespoły. Niektóre z nich to są nasi znajomi, więc dobrze jest spotkać ich w trasie i pogadać na backstage'u. Siedzisz, pijesz zimne piwo, słuchasz muzyki. Jakbyś był na wakacjach!

Wspomniałeś o zimnym piwie w garderobie. Czy Digitalism ma jakieś szokujące wymagania w tzw. riderach koncertowych?

- Raczej nie. Jak usłyszeliśmy od naszego promotora koncertowego, w porównaniu z innymi zespołami jesteśmy "tacy normalni" (śmiech). Oczywiście, mamy kilka swoich wymagań. Na przykład ostre sosy i chili. Poza tym alkohol i tego typu rzeczy, ale to nie jest nic nadzwyczajnego. Jakieś słodycze... Nic szalonego. A nie, czekaj! Mam! Jeżeli jest to możliwe, to prosimy o stół do gry w piłkarzyki (śmiech). Najlepszy w zespole w piłkarzyki jest nasz oświetleniowiec. Pochodzi z Berlina i wychował się w pubie. To wszystko tłumaczy (śmiech).

Wyobraź sobie, że sam organizujesz festiwal i możesz zaprosić kogokolwiek. Kto zagrałby na twoim festiwalu?

- To będzie długa lista wykonawców! Oczywiście zaprosiłbym naszych znajomych artystów. Poza tym na pewno Daft Pank, The Strokes... Może New Order, ale nieskłócony [muzycy New Order występują obecnie bez basisty Petera Hooka - przyp. AW]. Może Wu-Tang Clan, najlepiej z Ol' Dirty Bastardem, co już niestety nie jest możliwe [raper zmarł w 2004 roku - przyp. AW]... Jest tak wiele zespołów, które chciałbym zaprosić. Mój festiwal trwałby co najmniej pięć dni.

A twój najlepszy koncert jako fana, a nie jako artysty?

- Nich pomyślę... Otwieraliśmy kilka koncertów Daft Pank i mogliśmy ich oglądać każdego wieczoru. Byli niesamowici. Spore wrażenie zrobili na mnie The Hives, których widziałem w 2004 roku. Oni mają niespożytą energię!

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama