Reklama

"Polski rynek muzyczny? Trzeba być gotowym na wszystko"

O trudnościach z wydaniem albumu "Nothing Serious", kondycji polskiego rynku fonograficznego oraz specyfice krakowskiej sceny muzycznej opowiedzieli Michał Smolicki i Łukasz Lembas z zespołu Bad Light District. Z muzykami rozmawiał Artur Wróblewski.

Jak to jest mieć gotowy album i nie móc go wydać?

Michał Smolicki: Sytuacja wielce niekomfortowa. Dla nas było to o tyle trudne, że płytę "Nothing Serious", traktujemy właściwie jak debiut, na który długo czekaliśmy. Chcieliśmy ją mieć gotową jesienią ubiegłego roku, i wszystkie nasze ówczesne plany życiowe modyfikowaliśmy właśnie pod tym kątem. Samą płytę udało się nagrać i wyprodukować w terminie. Schody zaczęły się w momencie ciągłych opóźnień premiery płyty, wynikających z beznadziejnej sytuacji na polskim rynku fonograficznym. Ostatecznie dostaliśmy od wydawcy wolną rękę do wydania płyty własnym nakładem, gdy skończyła się już nasza cierpliwość. Dogadaliśmy się z krakowską Radiofonią, która wsparła nas medialnie i we wrześniu 2012 roku mogliśmy przedstawić w końcu nasz nowy materiał w formie fizycznej.

Reklama

- Druga sprawa, której nie wszyscy są świadomi, to dyskomfort samego zespołu. Źle się promuje koncertowo muzykę, która z racji upływu czasu nie jest już dla nas do końca aktualna. Wiesz, chodzi o pomysły, które nieco się zdewaluowały. Chcielibyśmy wziąć się już za nowe kompozycje, ale ciągle musimy być przygotowani z "Nothing Serious" pod kątem koncertów. Ale dalecy jesteśmy od narzekania. Siedząc już parę lat realiach polskiego rynku muzycznego, byliśmy przygotowani na wszystko. Obecnie cieszymy się, że udało się płytę wydać i celebrujemy nasz mały sukces.

Czy ta akcja nie jest w pewnym sensie symboliczna dla polskiego rynku muzycznego?

Michał Smolicki: Zacznijmy od tego, że coś takiego jak polski rynek muzyczny w zasadzie nie istnieje. Czy są jeszcze sklepy muzyczne w naszym kraju? Czy mamy jakąś opiniotwórczą prasę w tej tematyce? Działamy w trudnych czasach, gdy ludzie oszczędzają w pierwszej kolejności właśnie na kulturze, a z drugiej strony dokonuje się kolejna rewolucja w podejściu do dystrybucji muzyki. Znikają płyty, a internet otwiera zupełnie nowe możliwości. Można nad tym ubolewać, ale przystosować się jednak trzeba. Przede wszystkim swoje własne oczekiwania.

- A jakie wnioski my wyciągnęliśmy? Postawiliśmy na muzykę na żywo. Gramy jak najwięcej koncertów, czyli robimy to, co nas najbardziej cieszy, przy okazji docierając z żywym dźwiękiem do ludzi. Płyta jest dziś fanaberią, pamiątką z koncertu - i tak właśnie ją traktujemy. Zresztą już przed premierą umieściliśmy ją w sieci do odsłuchu. Do dziś można jej posłuchać w całości na naszym profilu Bandcamp. Stara zasada: jak ktoś muzykę pozna, może i na koncert przyjdzie.

Zmieńmy temat. Bad Light District to był stricte solowy projekt Michała, który nagle przeistoczył się w regularny zespół. Czy Michał ma prawo przykładnego karcenia was na próbach i w studio, czy może mu się stawiacie i mając przewagę liczebną zamykacie za karę w szafie?

Łukasz Lembas: Być może Michał zapraszając nas do zespołu zakładał, że będziemy stać obok i robić tylko dobre wrażenie. Rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. To że Bad Light District jest czteroosobowym składem znaczy ni mniej, ni więcej tyle, że każdy może swoje zdanie wyrazić. Naturalną koleją rzeczy pojawiają się spory i napięcia, bo tutaj każdy chce być tak samo odpowiedzialny za zespół. Żeby było ciekawiej, każdy z osobna ma swoje dziwne fiksacje, które również generują spory mocno kuriozalne. W takich przypadkach przemoc fizyczna co prawda nie wchodzi w grę, ale gnojenie werbalne już jak najbardziej. Wszystko oczywiście w dobrej wierze, przynajmniej tak nam się wydaje. Nie jest też jednak tak, że "siła złego na Smolickiego". Raczej wolna amerykanka.

Zagraliście niedawno trasę koncertową. Czterech młodych przystojnych facetów z gitarami, tudzież pałeczkami perkusyjnymi, rock'n'roll i tak dalej... Jak się mają mity na temat "szalonych" tras koncertowych do różowej rzeczywistości tournée Bad Light District?

Łukasz Lembas: Są takie miejsca na mapie Polski jak np. Ostrzeszów czy Nowa Sól, gdzie kultura imprezowania "do bólu" jest wysoce rozwinięta, więc po koncercie zwyczajnie nie da się spakować sprzętu i grzecznie iść do łózia. Nie oszukujmy się jednak, "afterki" i dekadencja to coś, co wciąż naprawdę nas wzrusza. Inna sprawa, że nie da się zagrać trzech-czterech dobrych koncertów pod rząd, jadąc przysłowiowo po bandzie co wieczór. Więc nasze szaleństwa na trasie to prędzej mandat za zbyt szybką jazdę, sikanie po krzakach czy łażenie po drzewach. Raczej nietypowo. Wszystko dlatego, że dziewuchy już nie lecą na chłopaków z gitarami, wybierając tych z "ajfonami" czy dobrymi laptopami. A szkoda, bo mamy naprawdę fajne gitary.

Michał Smolicki: Dodam jeszcze, że muzyka jest dla nas wszystkich odskocznią od codziennych obowiązków i pracy, więc niemal zawsze po powrocie z krótkiej trasy każdy musi być w pełni sił do działania na pozostałych frontach. Tak więc "szaleństwo" musimy sobie zostawić chyba na emeryturę.

Jesteście mocno związani z krakowską sceną muzyczną, poza Bad Light District gracie w kilku grupach. Jak od wewnątrz oceniacie krakowską scenę i jak waszym zdaniem jest ona postrzegana w mediach. Bo kiedyś to wiadomo, były Świetliki i Maleńczuk... A teraz dla uśrednionego zjadacza chleba Kraków muzycznie to...?

Michał Smolicki: Krakowska scena podzielona jest na mniejsze podgrupy, działające w swoich małych wszechświatach, często nieświadome istnienia pobliskich cywilizacji. Mówię tu o tzw. scenie niemainstreamowej, która poza Krakowem nie jest za bardzo znana. Potwierdzają to rozmowy z ludźmi w całym kraju, przy okazji naszych koncertów. Kojarzą New York Crasnals, znają Don't Ask Smingus, Kaseciarza i Bubble Pie, czyli te projekty, które wychylają nos spod Wawelu. Jak więc widać, nie jest znów tak strasznie źle, ale trudno tu mówić o jakiejś prężnej scenie muzycznej.

Łukasz Lembas: Co by nie mówić, krakowska spuścizna muzyczna jest dość wybiedzona, i nawet jeśli w ostatnim czasie faktycznie coś drgnęło, to i tak wydaje się to zbyt mizerne, by zmienić ten obraz. Kraków chce być postrzegany jako miasto festiwali, kompletnie też nie dostrzegając tego, co się dzieje pod nosem. Podejrzewam więc, że dla tych uśrednionych chlebożerców muzyczny Kraków to Selector, Sacrum Profanum, hejnał z Wieży Mariackiej i autochtoni z ulic Siennej czy Szewskiej wyposażeni w akustyczne gitary i mający dziwne przeświadczenie, że piosenki zespołu Dżem są OK. To co robi m.in. Bad Light District traktowane jest bardziej jako odchylenie od reguły, choć jest to oczywiście moja interpretacja.

Zbliża się koniec roku 2012. Czy macie już może swoje ulubione płyty ostatnich 12 miesięcy? Jeżeli tak, to które i dlaczego właśnie te?

Michał Smolicki: Muzycznie ten rok był po prostu słaby. Większość płyt, na które czekałem, zawiodła mnie. Albo po prostu nie miałem czasu w tym roku bardziej zagłębić w świat premier. Wyjątkami na pewno są Tame Impala, choć do albumu "Lonerism" musiałem się trochę przyzwyczaić, oraz nowa płyta Cat Power "Sun". Cieszy powrót do formy panów z Trail Of Dead. Z polskich rzeczy podobają mi się ostatnie płyty Hotel Kosmos, Plum, Turnip Farm i nasz lokalny Bubble Pie.

Łukasz Lembas: BEAK, Flying Lotus, Clark. A dlaczego akurat te? Zwyczajnie nic lepszego się nie ukazało.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bad Light District | light | muzyczne | rynek muzyczny | polski rynek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama