Reklama

"Niedostrojony"

Obecnie jeden z najlepszych tekściarzy w Polsce. Posługuje się mocną metaforą i lubi abstrakcję. Razem z zespołem nieustannie eksperymentuje i wciąż poszukuje nowych rozwiązań. O piątej płycie Lao Che "Soundtrack" opowiada Hubert "Spięty" Dobaczewski.

Rok temu podczas wizyty w Krakowie z "Antyszantami" nie chciałeś jeszcze opowiadać o płycie "Soundtrack", ale mówiłeś, że zespół cały czas poszukuje, że bawicie się elektroniką, co słychać na waszej poprzedniej płycie "Prąd stały / Prąd zmienny". Skąd pomysł na taki rodzaj ścieżki dźwiękowej?

- Dwa lata temu wymyśliliśmy sobie naszą kolejną płytę, która będzie taką wizją soundtracku do filmu, którego nie ma. Oglądając filmy Tarantino zwracaliśmy uwagę - chyba jak wszyscy - na to, że ścieżka dźwiękowa i soundtrack filmu jest ciekawie i umiejętnie dobrany. Kompozycje, choć mocno różnią się treścią i stylem, gdy się je wszystkie zbierze - tak jak powiedzmy "Pulp Fiction" - dają pewną całość.

Reklama

- Stworzyła się taka kultura soundtracku, słucha się płyt i muzyki do filmu, a obraz idzie swoją drogą. Oczywiście słuchając tych soundtracków przypominamy sobie te filmy i sceny, natomiast żyje to swoim życiem. I myśmy sobie wymyślili, że zrobimy też taki soundtrack. Nie ma obrazu, ale to nie jest istotne, jesteśmy muzykami, więc robimy to właśnie muzycznie.

Powiedz jak to się stało, że płyta ma taki dźwięk i brzmienie? Czy od początku tak kombinowaliście z zespołem? Czy ostatecznie współpraca ze Eddiem Stevensem dała ten efekt?

- Wymyśliliśmy sobie, żeby zrobić kompozycje w różnych stylach, a skoro jest to już piąta płyta, to wymarzyliśmy sobie osobę, która zaangażowałaby się maksymalnie w ten nasz pomysł i zaczęliśmy szukać. Trudno było znaleźć kogoś w Polsce i to nie było tak, że za wszelką cenę chcieliśmy pozyskać kogoś z zagranicy, żeby to jakoś szumnie zabrzmiało. Tylko okazało się, że w Polsce tych nazwisk, które potrafią zrobić coś na takim poziomie, który by nas satysfakcjonował jest niewiele. Jest kilka nazwisk, które są oblegane.

- Ktoś rzucił pomysł, a może ktoś z zagranicy? Nagle okazało się, że to jest w zasięgu ręki finansowo i tak w ogóle ułożyło się sprawczo, że Eddie Stevens bywa w Polsce, robił jakieś produkcje dla Paristetris, to dlaczego nie miałby zrobić płyty z Lao Che? Zwracaliśmy na niego uwagę, wiedzieliśmy, że współprodukuje Moloko, że to jest świetny, wyraźny muzyk i ma osobowość. Wysłaliśmy mu szczegóły odnośnie naszej nowej płyty, mieliśmy wówczas dobrze nagrane nasze demo, były teksty i było to zaśpiewane. Zainteresował się na wejściu i to nas ujęło. To był pierwszy ruch jaki wykonaliśmy i stwierdziliśmy, że dalej nie szukamy, bo jego zaangażowanie przeświadczyło o tym, że to się może powieść.

I jak wam się razem pracowało?

- Bardzo fajnie, tak dżentelmeńsko i luźno. On nas ujmował na każdym kroku, ludzkim i zawodowym. To genialny muzyk, utalentowany człowiek z ogromną wiedzą - mój rówieśnik na marginesie, ale na scenie spędził wiele więcej czasu - skoncentrowany, zaangażowany a jednocześnie wariat, no i gentleman. Na początku zastanawialiśmy się i byliśmy ciekawi, że jeśli miałby to być ktoś z zagranicy, to jak się te różne nurty kulturowe zetkną, że my jesteśmy z jednego gara, a on z innego. On jest z kraju, w którym się produkuje płyty od kilkudziesięciu lat, to jest inne know - how. Wszystko się jednak tak ładnie ułożyło.

Płyta ma dla mnie taką zamkniętą całość. Ma swój początek, swoją piosenkę otwarcia, ma też piosenkę, która ją zamyka. Tworzy jakąś historię, której towarzyszy pewien obraz. Czy możesz powiedzieć, czy można pod tą muzykę podłożyć jakiś konkretny gatunek filmowy?

- Jest to film z problematyką obyczajową, tak to sobie wyobrażaliśmy na etapie, na którym mieliśmy zacząć robić muzykę, a ja miałem zacząć pisać teksty. To jest taka problematyka człowieka, który się zmaga z czymś, nie wiedziałem z czym. Założyliśmy sobie, że to będzie szeroko pojęty jakiś koniec, kres czegoś, jakiś suspens, coś wisi w powietrzu, ma przyjść niewiadome, z reguły to co niewiadome budzi obawy i jakieś napięcie. Chodziło o to, aby oddać to napięcie w tym albumie, a scenariusza nie było w tym żadnego. Myśmy sobie wymyślili soundtrack do filmu, którego nie ma. Potem pojawiły się jakieś takie energie, od osób, które się filmem zajmują, że fajnie by było zrobić do tego obraz.

- Teraz też, przy okazji tego, że jest to soundtrack, środowisko filmowe i ludzie, którzy zajmują się obrazem i ich to stymuluje, wyobrażają sobie różne scenariusze i są zapytania "a może zróbmy z tego jakiś obraz?" Są propozycje i nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. My działamy w materii muzyki, a jeśli ktoś będzie chciał zrobić przekonywującą rzecz, to fajnie - niech robi.

Gdy oddajesz gotowe dzieło, udostępniasz je, czy oczekujesz od słuchacza jakiejś konkretnej interpretacji?

- Wiesz co, to jest też wyjątkowa płyta w warstwie tekstowej. Z płyty na płytę staram się poszukiwać jakiś nowych rozwiązań. Wydaje mi się, że wyrobienie sobie jakiegoś jednego stylu, akurat w moim przypadku nie jest dobre. Robię teksty, które są mocno metaforyczne, bo lubię metafory. Są to też teksty mocno abstrakcyjne bo lubię abstrakcję, więc jeśli w tym przypadku tych metafor jest więcej, niż w stosunku do tego co pisałem na poziomie "Gospel", to też daje, że to jest otwarta karta i jak to ktoś interpretuje na swój sposób to czemu nie. W przypadku tej płyty nic takiego nie narzucałem specjalnie.

I nie masz też szczególnych oczekiwań, co do odbioru i rozumienia?

- Powoli się uczę tego, że te moje oczekiwania tak często się rozmijają z rzeczywistością, że staram się już nie mieć oczekiwań. Chciałbym robić dobre rzeczy i potem wykonując je na żywo, czuć przekonanie do tego i się tym nie męczyć, żeby publiczność, która przychodzi na koncerty to chwytała, bo to daje feedback. Po nich widać, że to ich rusza, przypatrują się temu i identyfikują. To jest trudna płyta, w tym sensie, że nie jest chwytliwa, nie wpada łatwo w ucho i zostaje. Jest wolno wchodząca do głowy. Jeżeli ktoś ma cierpliwość i ochotę wysłuchać jej trzeci raz, to ona wtedy zaczyna jakoś tam działać, co zresztą słyszę i obserwuję.

Wiem o tym, że interesujesz się tradycjami Wschodu, buddyzmem i hinduizmem. To zresztą słychać na tej płycie.

- Teraz mniej, ale był taki okres że chciałem się gdzieś tam w to wpasować. Jest taka piosenka "Govindam", krisznowska mantra - ofiaruję modlitwę Bogu - "Govindam âdi purusham tam aham bhajami". To jest mantra, którą akurat zasugerował Denat, on się interesuje Kriszna i z nimi sympatyzuje. Jest także logo, które jest trochę hinduskie. Jak wymyśliliśmy sobie tę płytę, to myśleliśmy, że to będzie właśnie w takich kategoriach. Chcieliśmy przemycić jakąś duchowość .

Powiedz, czy medytacja, charakterystyczna dla tej tradycji, mogąca być takim poszukiwaniem samego siebie a także Boga - czy zdarza ci się ją uprawiać?

- Nie. Ja jestem zawieszony, na tym etapie ani specjalnie nie pasuję do Kościoła katolickiego, ani ten buddyzm też mnie na tyle nie pochłonął, żeby urzeczywistnić te zamierzenia, żeby praktykować, studiować i poszukiwać. Wiesz tak się z czymś stykam, odbieram jakieś wrażenie, nabieram jakiejś wiedzy na ten temat, a potem tak zjeżdżam na dół i się zastanawiam nad tym po prostu.

Jeżeli już o tym rozmawiamy, jesteś katolikiem?

- Tak, ale do niego w ogóle nie pasuję.

Zmierzam do tego tekstu w "Dymie": "Rzuciłem palenie i kościół też / Do pierwszego czasem wracam, do drugiego - nie (...) Na głowę sypano mi tam popiół / Popiół - a obiecano mi opium!" Wiemy o jaką teorię religii tutaj chodzi. Czy mamy to interpretować dosłownie?

- Trzeba uważać z tym, że będąc w Kościele i patrząc z perspektywy 40-letniego gościa nie oczekuję opium i żebym miał bombę.

Ale Kościół nie daje ci też ukojenia, tak mam to rozumieć?

- Nie, jakoś do dzisiaj nie odnalazłem, ale nie jest to dla mnie zamknięty etap.

A gdzie odnajdujesz?

- Nie wiem. To się czasem wydarza gdzieś tam, w Kościele też odnalazłem - raz, tylko raz. Ale to jak powiedziałem, nie jest zamknięty etap. Uważam się za osobę wierzącą i czuję istnienie Boga i taką energię, która mi sprzyja, dla mnie to jest oczywiste. Z drugiej strony jest ten buddyzm czy Kościół. Ja też nie do końca to utożsamiam z Kościołem katolickim, bo jest to mój wewnętrzny Bóg, prywatny, nie związany z jakąś religią i ruchem, z jakąś taką rzeczą, która jest narzucona i jest na zasadzie pośrednictwa. To jest rzecz, która się dzieje tete-a-tete z Bogiem. W buddyzmie z kolei jest tak, że tego Boga w ogóle nie ma, tam nie ma Bogów, jest tylko człowiek.

To bardziej filozofia i etyka.

- I Bóg nie jest potrzebny. Nie jestem egocentrykiem, nie sądzę żebym nim był. Bóg też takim egocentrykiem nie jest, że jemu zależy na tym aby go czcić, albo w jakiś sposób pielęgnować, to nie jest istotne. Ważne, żeby te rzeczy wydarzały się na poziomie bezpośrednim między ludźmi, a nie -gdzieś tam iść i coś w ramach jakichś rytuałów wykonać. Rytuały niektórym pomagają, są zbawienne i trzymają w takim stanie skoncentrowania, rozwijają, a ja mam trudność z rytuałami, jestem niecierpliwy i też nie do końca mi to pasuje. Wiadomo, że jakoś to muszę sobie wytłumaczyć, to że funkcjonuję, że jestem, powstałem i dokąd zmierzam. Rozglądam się i rozmyślam. Dostawałem jakieś takie znaki, takie jak każdy dostaje, tylko że się ktoś nad tym zastanowi, a czasami nie. To jest kwestia wiary, ja tą wiarę posiadam.

Mówiłeś w trakcie rozmowy o przemijaniu. Słuchając tej płyty można odnieść wrażenie, że ona płynie i kojarzy się z przemijaniem.

- Ten zegar na końcu jest taki charakterystyczny. To przypadkowo było umieszczone, może przypadkowo też daje takie memento. Ten zegar bije, ten czas też płynie no i co?

Masz w sobie spokój dotyczący przemijania?

- Ja w ogóle nie mam spokoju. W takich kategoriach, żebym się czuł spełniony, zrealizowany i jakiś taki ukojony. Raczej jestem niedostrojony, więc szukam takiego miejsca.

Nie masz problemu z tym, że się starzejesz?

- Wiesz, chyba jakoś tak niespecjalnie. Dużo myślę o starości. Wyobrażam sobie siebie, swoją rodzinę, moje córeczki i jak to będzie. Mam tego obraz w głowie, w ramach takiej mojej projekcji. Pewnie będzie tak, że będzie zupełnie inaczej, żeby się nie znudzić. Ale z drugiej strony, byłoby to wielkim zaskoczeniem, gdyby jednak to się spełniło. Dużo myślę o przemijaniu i nie mam z tym problemu, żeby sobie myśleć, czy to jest coś takiego złego. Wydaje mi się, że też często tęsknię za taką świadomością wieku starczego.

A propos ego "Kołysanego". Masz problem ze swoim ego?

- Nie wiem jak inni, a ja na pewno mam. Jakieś ambicje, lęki. Albo to wynika z zachłanności.

Ale zachłanności dotyczącej czego?

- Jak człowiek czegoś zasmakuje, to chce tego więcej, ma na to apetyt. Jest wiele rzeczy, które mi smakują.

Na co masz apetyt? Co sprawia ci teraz największą przyjemność?

- Cokolwiek, sukces szeroko pojęty. Jak się raz zasmakowało jakiegoś sukcesu, powiedzmy jest płyta, ludzie to dostrzegają, odnotowują, chwalą, klepią cię po plecach, przychodzą na koncerty, a potem może gdzieś być tego mniej, nikt nie powiedział, że będzie tego więcej. Człowiek niby to wie, ale potem jest dotkliwe, gdy tego brak. Z kolei jak się pojawia, to chce się tego jeszcze więcej i to jest takie chorobliwe. Takie zaspokajanie właśnie tego swojego ego, więc dobrze niech ono sobie śpi, niech się nigdy do cholery nie obudzi. Niech zaśnie po prostu.

Co cię najbardziej irytuje i w życiu uwiera?

- Ostatnio myślę, że zmaganie się z byciem muzykiem i osobą, która nie jest prywatna. Często muszę się czymś podzielić w postaci tego co robię, moimi tekstami i przemyśleniami. Dzielę się swoją intymnością, a nie zawsze mi to pasuje. Czasami jest tak, że człowiek chce się podzielić, jak ma rozmówcę, ma ten język w gębie i jest druga osoba która to czuje, to właśnie do niej powinno się kierować słowa. Chodzi o to żeby się wyrazić, a ja czasami się chowam do takiej swojej skorupy i niekoniecznie chcę się dzielić, a to też nie jest dobre rozwiązanie. Ciężko znaleźć taki balast, żeby nie być takim ekshibicjonistą, zachować jakąś subtelność tego wyrazu.

A plany twojej kolejnej solowej płyty?

- Zacząłem ją robić. Obrałem kurs, mam pomysł, nie treściowy jeszcze a muzyczny, ale od tego zawsze wychodzę. Najpierw jest muzyka dopiero później tekst. Było kilka miesięcy, że nie robiłem tej swojej płyty, trochę to skręciło w inną stronę, ale jest ten wektor główny, jest wciąż pomysł i będę robił. Chciałbym wiosną nagrywać, a jesienią wydać. Wiesz jakby się udało, to bym to zrobił wcześniej, natomiast nigdy nie potrafię robić dwóch rzeczy na raz i po prostu jak to było na tapecie uznałem, że muszę się w to zaangażować tak bez reszty i odłożyłem wszystko, przestałem grać koncerty solowe i tylko to było w głowie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lao Che | Spięty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy