Reklama

"Nie wiem, jak zrobić to lepiej"

Album "Evangelion" pomorskiej grupy Behemoth był bez wątpienia największym wydarzeniem na polskiej scenie metalowej w 2009 roku, a także jedną z najważniejszych premier ostatnich kilkunastu miesięcy w świecie metalu w ogóle.

Wraz z Nergalem, liderem Behemoth, Bartosz Donarski poddał szczegółowej analizie najgłośniejszą płytę mijającego roku.

Kiedy zrodził się pomysł na tę płytę?

Koncept płyty miałem dość spójny na długo zanim zakończyliśmy nagrania. Chciałem, aby płyta zdecydowanie różniła się od wszystkiego co wyszło spod naszej ręki wcześniej. Zależało mi, żeby album był bardziej monolityczny, dużo bardziej spójny, niż chociażby "The Apostasy", przy jednoczesnym zachowaniu różnorodnego charakteru poszczególnych utworów. "Evangelion" miał być manifestem. Definicją tego, kim jesteśmy jako ludzie, artyści, zespół.

Reklama

"Evangelion" jest materiałem piekielnie monumentalnym...

Ale pamiętaj, że "The Apostasy" też był albumem epickim, też był albumem monumentalnym.... Różnica między najnowszym krążkiem a jego poprzednikiem polega na tym, że osiągnęliśmy ten charakter używając innych narzędzi. Przepych "The Apostasy" mógł się podobać, ale mam wrażenie, że gdzieś zgubiliśmy spójność płyty.

Stylistycznie dryfuje w zbyt rożnych kierunkach, przez co sprawia wrażenie mało ogarniętej, bez jasno zaznaczonego punktu ciężkości. "Evangelion" jest tego dokładnym przeciwieństwem. I to osobiście mi się bardziej podoba.

Odnoszę też wrażenie, że "Evangelion" jest materiałem wymagającym większego zaangażowania, by w pełni docenić wszystkie jego walory. Przez swój potwornie ciężki klimat, płyta wydaje mi się znacznie większym wyzwaniem dla słuchacza. Zgodzisz się?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Osobiście wydaje mi się płytą nieco łatwiejszą, ale opinie które do mnie docierają są naprawdę skrajnie różne. Wiesz, my zawsze robiliśmy dokładnie to, co grało nam w duszy. Niezależnie od oczekiwań, niezależnie od opinii fanów czy na przykład sprzedaży tej czy innej płyty, z każdą kolejną chcieliśmy dogodzić przede wszystkim samym sobie.

Pracując nad "Evangelion" czuliśmy dużo większą swobodę twórczą... Nie było tych ograniczeń, które często sami sobie narzucaliśmy, żeby osiągnąć jakiś cel. Tym razem nie patrzyliśmy się na żaden inny zespół, nie ścigaliśmy się z nikim i niczym. Jednocześnie nie patrzyliśmy się za siebie... Tylko przed siebie i nieco do góry (śmiech).

Chcieliśmy, żeby płyta w jak najbardziej naturalny sposób z nas wypłynęła. Myślisz, że takie utwory jak "Alas, Lord Is Upon Me" czy "Lucifer" mogłyby się znaleźć na "Demigod"? Otóż nie. Wytyczne które w tamtym czasie sobie stawialiśmy, mocno ograniczały naszą kreatywność. Tym razem po prostu graliśmy dźwięki, które "przepływały" przez nas... Nie stawialiśmy sobie żadnych sztucznych barier.

Mówiąc o klimacie czy atmosferze albumu, uważam, że "Evangelion" to bodaj pierwsza płyta Behemoth, na której tak wyraźnie góruje ona nad techniczną stroną czy zwierzęcą brutalnością, choć i tego tu nie brakuje. Wielkość "Evangelion" polega, moim zdaniem, na tym, że w grze bardzo wyrafinowanej i ekstremalnej potrafiliście wydobyć właśnie ten klimat.

Nie mogę się nie zgodzić. Zależało mi, żeby "Evangelion" był albumem pełnym prawdziwych emocji... I żeby te emocje było wreszcie słychać w naszej muzyce. Topowa produkcja, czy bardzo techniczne granie nie spowodowały, że zgubiliśmy gdzieś główną ideę, która nam przyświecała...

Zobacz, z jednej strony zaawansowana technika, a obok pierwotne, prymitywne wręcz rozwiązania. Melodia, a za chwilę jakieś dysharmonie i chore dźwięki. Dużo tu różnego rodzaju kontrastów... Słuchając tej płyty widzisz, jak wiele na niej "gór i dolin" (śmiech). Płyta cały czas płynie, zmieniając raz tempo, raz nastrój. Dzieje się wiele, ale nigdy całość nie traci nic na spójności. To jej mocna strona.

Przyznam szczerze, że na "Evangelion" najbardziej podobają mi przysłowiowe walce, w stylu "Ov Fire And The Void", wspomnianego przez ciebie "Alas, Lord Is Upon Me" czy wreszcie "Lucifer", o którym nieco później. Słuchając choćby takiego "Ov Fire And The Void" poznaję zupełnie nową jakość muzyki Behemoth. Nie sądzisz, że właśnie w takich, znacznie cięższych numerach Behemoth staje się jeszcze bardziej swoisty, nabiera niesamowitego, własnego charakteru?

Nie potrafię tego ocenić. Na tej płycie jest dziewięć utworów, każdy jest dla mnie bardzo ważny, każdy jest moim dzieckiem, i udział i miejsce każdej kompozycji ma swoje uzasadnienie. Owszem, mam swoje ulubione utwory... Miedzy innymi te, które wymieniłeś, ale czy wyróżniałyby się one, gdyby nie tak bezkompromisowe i gwałtowne numery jak "Daimonos" czy "Defiling Morality Ov Black God"? Nie sądzę...

W kontraście do wspomnianych utworów mamy też na "Evangelion" kilka zacnych "petard", że wspomnę choćby o "Shemhamforash", albo właśnie "Defiling Morality Ov Black God". Ta cała ekstrema ma tu naprawdę głęboki sens. Dzięki temu całą płytę można w gruncie rzeczy rozpatrywać na wiele sposobów. Swoją drogą, nie uważasz, że "Evangalion" to również jedna z najbardziej różnorodnych płyt Behemoth?

Od początku tego wywiadu staram się to powiedzieć (śmiech). Album łączy w sobie bardzo skrajne nastroje... Czasem brzmi to wręcz jakby kolejny utwór grał inny zespół, a jednak wciąż wszystko doskonale ze sobą współgra. Zabawa dynamiką jest jednym z kluczowych elementów, które stanowią o atrakcyjności naszej nowej propozycji.

Sporą rolę, może bardziej charakterystyczną niż dawniej, wydają się też odgrywać solówki. Nie myślę tu tylko o ich wybitnym znaczeniu w "Lucifer", ale i duże wrażenie robią w, dajmy na to, "The Seed Ov I", gdzie zdają się stanowić odrębny byt... mutują. Zwróciłem na to uwagę, więc może coś w tym jest?

Widzisz, Behemoth nie jest, nie był i nigdy nie będzie zespołem gitarowych onanistów. Jeśli prześledzisz naszą twórczość, znajdziesz utwory, w których partie solowe są wręcz decydujące dla struktury danej kompozycji, jak na przykład "Conquer All", gdzie cały utwór powstał na bazie przyniesionej przeze mnie na próbę "solówki". Ale jest też mnóstwo utworów, które zwyczajnie są pozbawione tych partii... Bo zwyczajnie utwór tego nie wymaga. Piszemy muzykę wedle zasady: służyć kompozycjom. Używamy wszystkich dostępnych środków, żeby utwór miał sens, był intrygujący i brzmiał kompletnie.

Na kilka słów zasługuje również "He Who Breeds Pestilence" - jak dla mnie jeden z najlepszych numerów na płycie. Pokusiłbym się nawet o postawienie tezy, że ten utwór jest pewną kwintesencją całego albumu. Choć szybki, ma też swoje ciężkie zwolnienia, pojawiają się instrumenty dęte, jest ten wspomniany świetny główny riff, a całość kończy się bardzo "epicko" z tą, że tak powiem, marszową perkusją. Jak znajdujesz tę kompozycję na tle pozostałych?

To jeden z moich zdecydowanych faworytów? Spośród wszystkich dziewięciu, rzecz jasna (śmiech). Szczerze, jest to jeden z najmocniejszych numerów, bardzo złożony ale postawiliśmy w nim na klimat. Z jednej strony niejako nawiązuje do przeszłości, ale też odważnie zaczyna nowe, ekscytujące wątki. Być może jest to jeden z tych kawałków, które wytyczają kierunek, w jakim pójdziemy w przyszłości... Nie zdziwiłbym się, gdyby tak się stało.

Wspomniane dęciaki obecne są także w innych utworach. Przyznam, że zabieg ten znacznie podkreśla podniosłość całość. Czy o taki efekt właśnie chodziło?

Tak, ale nie chcieliśmy z tym przesadzić. Na "The Apostasy" też użyliśmy kwartetu dętego, ale wtedy nie wyszło to tak dobrze... Tym razem potrafiliśmy bawić się dźwiękiem, eksperymentować. Właściwie w każdym utworze ich rola jest inna, mają inne brzmienie, są inaczej wkomponowane w całość. Uwielbiam sposób, w jaki kiedyś wykorzystywał te instrumenty Celtic Frost, albo chociażby nasza rodzima Armia.

Aranżując dęciaki musisz być bardzo ostrożny, łatwo bowiem dodać kilka dźwięków za dużo, a tym samym zwyczajnie przedobrzyć, zabrzmieć zbyt barokowo, albo po prostu śmiesznie (śmiech).

Nie zabrakło też kliku dźwięków z odległych stron świata. W "Shemaforash" to chyba dźwięki sitara, podobny klimat występuje też w "Daimonos". Nie byłeś czasem ostatnio w Indiach?

(Śmiech) Nie. Ale Indie są na liście krajów do podbicia. Decyzja o użyciu sitara była bardzo spontaniczna. Pewnego dnia, kiedy kończyliśmy już kładzenie śladów, odezwał się do mnie Tomek Osiecki. Zaoferował swoja pomoc podczas nagrywania. Po skonsultowaniu tematu z reszta zespołu, zdecydowałem się zaprosić go do studia. Nagrał swoje partie w godzinę, a efekt powalił (śmiech).

Wokale. Cóż powiedzieć - świetna robota. Fajnie, że znów jest jeden mocny wokal, bez tego nakładania, znanego dawniej, co może było w porządku i dawało efekt, ale na dłuższą metę bywało męczące (ale przecież, czy wokal na "Evangelion" jest przez to mniej zabójczy? Nie.) Czy również w tej materii próbowałeś coś zmienić?

Hm... Szczerze mówiąc również na "Evangelion" użyłem wielu śladów podczas nagrywania wokali. Różnica polega przede wszystkim na zmiksowaniu ich ze sobą, zachowaniu odpowiednich proporcji miedzy poszczególnymi "trackami". Zawsze jest jeden dominujący, prowadzący głos, często wspomagany innymi barwami.

Starałem się podejść do każdego utworu bardzo indywidualnie, dlatego materiał wyszedł bardzo różnorodny. Osobiście uważam, że to najlepszy wokalny performance, na jaki mnie było stać... Nie wiem jak to zrobić lepiej (śmiech).

Czy zaśpiewanie po polsku w "Lucifer" było dla ciebie większym wyzwaniem? Moim zdaniem, żeby nie wyszedł z tego banał, najważniejszy jest dobry tekst, a ten ma potworną moc, co w połączeniu z najcięższym chyba numerem Behemoth dało piorunujący efekt.

Tekst stanowi wiersz Tadeusza Micińskiego o takim samym tytule. Pomysł użycia polskiego tekstu zrodził się gdzieś w połowie tworzenia materiału. Kiedy studiowałem tomy poezji Micińskiego, szukając inspiracji do tekstów, urodziła się w głowie idea napisania czegoś po polsku. Chwile później uznałem, że silenie się na czegoś własnego to chybiony pomysł.

Wspomniałem o tym Krzyśkowi Azarewiczowi, współautorowi tekstów Behemoth. W odpowiedzi następnego dnia wysłał mi w mailu tekst właśnie tego wiersza. Wiedziałem, że chcę napisać muzykę do tego tekstu, ale chciałem, żeby była inna, bardziej teatralna i epicka niż wszystko inne. Muzyka do "Lucyfera" napisała się sama. Na dwa tygodnie przed wejściem do studia skomponowałem główny riff... Zamkniecie całego aranżu zajęło nam raptem kilka godzin. Dziś jest to dla mnie jeden z najlepszych numerów Behemoth w ogóle... Uwielbiam go.

Do sadyby braci Wiesławskich na sesję przyjechał też Daniel Bergstrand. Prawdę mówiąc nie pamiętam, żeby Bergstrand pojawiał się wcześniej w Polsce przy okazji nagrań płyty Behemoth. Ale może coś przeoczyłem... To zapewne ułatwiło cały proces, który jeszcze w trakcie prac określałeś jako "niebywale sprawny". Faktycznie nagrywanie tej płyty było bułką z masłem? Jakim cudem?

Nagrywanie każdej płyty Behemoth to duże wyzwanie. Nie inaczej było tym razem, z tą jednak różnicą, że nie spotkały nas w studio żadne przykre niespodzianki. Jeżeli pojawiały się problemy, dawaliśmy sobie z nimi radę... po prostu. Myślę że doświadczenie to jedna rzecz, ale przede wszystkim dystans, odpowiednie podejście do całego projektu zapewniły nam tak bardzo pożądany komfort pracy. To była długa i energochłonna sesja, ale każdy kto opuszczał studio miał na twarzy wielki uśmiech... Poziom samozadowolenia plus 10! Mówię ci (śmiech).

Potężne brzmienie "Evangelion" to również, jak mniemam, zasługa Colina Richardsona. Cóż, to najlepiej brzmiąca płyta w historii Behemoth, a pewnie i polskiego metalu. Chapeau bas, panowie!

Dziękuję (śmiech). Nie wiem co powiedzieć... Ale chyba był to najwyższy czas, żeby zespół zabrzmiał właśnie tak jak na nowej płycie. Potężnie, bezkompromisowo, a jednocześnie bardzo szlachetnie. Nagraliśmy mnóstwo płyt, na których brzmienie szwankowało, nie było kompletne. Tym razem wszystko się zgadza. Jest po prostu k**** cudownie (śmiech).

Richardson to kawał historii muzyki metalowej na świecie, od weteranów z Napalm Death, Carcass, Sepultury, przez Fear Factory, Machine Head, po nowoczesne wynalazki - jaki to człowiek?

Śmieszny (śmiech). Naprawdę. Taki dobry wujek... Spokojny, bardzo skupiony na swojej pracy, ale jednocześnie radosny i pełen entuzjazmu. Ma milion pomysłów i... za mało czasu, żeby je wprowadzić w życie (śmiech).

Spędziłem w studiu w Londynie ponad tydzień. Planowo miałem się pojawić i zostać do zamknięcia sesji, jednak okazało się to niemożliwe. Colin spędzał nad każdym utworem dwa razy więcej czasu niż to było oryginalnie zaplanowane. Z zabookowanych dwóch tygodni zrobiły się ponad trzy. Następnym razem wiem, że musimy zaklepać minimum miesiąc.

Rozmawialiśmy o tym ostatnio, ale wówczas prace nad płytą dopiero ruszały. Komercyjny sukces "The Apostasy" był spory. Po takim sukcesie ciśnienie musi być chyba spore. W końcu oczekiwania były ogromne, i nie myślę tu nawet o zespole, ale i o całej machinie, w którą zaprzęgnięta musi być instytucja pod nazwą Behemoth. Jak sobie z tym radzisz?

Nie myślę o tym. Po prostu działam i robie swoje. Nie mówię, że jest lekko. Czasem czuję, że nie robię niczego innego tylko wywiady, kontakty z wytwórniami, managementem etc., etc. Ale właśnie na tym polega moja praca... Praca, która szczęśliwie jest też moim życiem, moją pasją i miłością. Bywam zmęczony, ale jestem zadowolony. Czuję jak wiele osiągnęliśmy i ani mi się śni zwalniać (tempa) w najbliższym czasie.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: utwory | klimat | Wiem | śmiech | Behemoth | jak zrobić
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy