Reklama

"Nie chcę się zestarzeć"

Deep Purple to jeden z tych zespołów, bez których współczesny rock nie byłby tym, czym jest. To grupa, która obok Black Sabbath i Led Zeppelin zdefiniowała hard rocka i postawiła fundamenty na których niedługo potem zbudowano gmach metalu. Ustanowiła kanon rockowej wokalistyki, gry na gitarze, czy... gry na organach Hammonda. A jej twórczość - choćby li tylko pod postacią monumentalnego riffu do "Smoke On The Water" - zna każdy.

Na nowy album Purpli fani musieli czekać aż siedem lat, ale bez wątpienia wart jest tak długiego oczekiwania. "Now What?!" (premiera 26 kwietnia) okazuje się pełen życia, kipiący różnorodnością pomysłów, wciąż jednak purpurowo ciężki i stylowy. Skąd bierze się taka witalność muzyków, których średnia wieku znacząco przekracza sześćdziesiątkę? W jaki sposób stworzyć świetny album w ciągu sześciu tygodni? Dlaczego brzydka okładka to dobra okładka? O tym wszystkim Jordan Babula rozmawiał z perkusistą Ianem Paicem, jedynym aktualnym członkiem Purple który z zespołem gra od samego początku - od 1968 roku.

Reklama

Gratuluję albumu "Now What?!" i pytam od razu: jak to się dzieje, że zespół Deep Purple od lat nagrywa wyłącznie dobre płyty?

- Bardzo dziękuję. I od razu odpowiadam, że ogromne znaczenie ma, kiedy jesteś otoczony świetnymi muzykami - to naprawdę bardzo ułatwia życie. Poza tym jako zespół mamy chyba dużo szczęścia. Przez te wszystkie lata nie utraciliśmy ducha, nigdy nie zwątpiliśmy w to, co robimy - i może dzięki tej wierze udaje nam się nagrywać albumy które są naprawdę dobre. I inne. I takie, które - jak sądzimy - mogą się ludziom spodobać.

Z drugiej strony przygotowanie tej akurat płyty zajęło wam siedem długich lat. Nagraliście ją, żeby ludzie wreszcie przestali was pytać, kiedy ją nagracie?

- (śmiech) Nie, prawdę mówiąc nagranie "Now What?!" zajęło nam jakieś trzy miesiące - od momentu, kiedy zaczęliśmy komponować, aż do chwili, kiedy materiał był nagrany.

Naprawdę tak krótko?

- Naprawdę. Jeszcze dwa lata temu nie byliśmy zainteresowani nagrywaniem nowej płyty, ponieważ zajmowaliśmy się jeżdżeniem po całym świecie i graniem koncertów. Wiesz, w roku jest tylko dwanaście miesięcy, a kiedy koncertujesz przez sześć czy siedem z nich, potrzebujesz też mieć czas dla swojej rodziny, przyjaciół, innych zajęć. I nie masz czasu żeby zastanowić się nad stworzeniem i nagraniem nowego longplaya. Ale to zaczęło się zmieniać pod koniec 2011 roku, kiedy postanowiliśmy, że rok następny będzie bardziej wyciszony w kwestii koncertowania. A kiedy już się zorientowaliśmy, że będziemy mieli w 2012 roku osiem czy dziewięć miesięcy wolnego, natychmiast pojawiła się myśl, żeby tego czasu nie zmarnować. Potrzebowaliśmy odpocząć od podróżowania, ale niekoniecznie od grania muzyki. Zdecydowaliśmy się więc przygotować nowy album - i tak zrobiliśmy.

I nazwaliście płytę "Czego znowu?!"?

- Raczej: i co teraz? Co będzie następne? To tytuł z przymrużeniem oka, z poczuciem humoru.

Wasz basista Rogel Glover twierdzi w wywiadach, że nikt z was nie przynosi na próby swoich utworów, ale że cały materiał powstaje ze wspólnego jamowania. To prawda?

- Ogólnie biorąc tak. Myślę, że osiemdziesiąt procent tego, co znajduje się na płycie narodziło się podczas wspólnych improwizacji i grania sobie w sali prób. Steve [Morse, gitarzysta - przyp. aut.] przynosi okazjonalnie własne pomysły, które nie są dopracowane w stu procentach, ale już nieźle ukształtowane, a my staramy się nadać im odpowiedni, purpurowy kształt. Zwykle jednak jeden zaczyna coś grać, reszta do niego dołącza, nagrywamy to, a wieczorem słuchamy i z co lepszych fragmentów układamy sensowną całość.

I tym systemem pracy udało się wam ukończyć album w trzy miesiące?

- Powiedziałbym, że nawet krócej. Wiesz, pracowaliśmy dwa tygodnie, potem zrobiliśmy sobie wolne, później tydzień zajmowaliśmy się przedprodukcją, znowu przerwa, a potem trzy tygodnie nagrań. W gruncie rzeczy było to więc zaledwie sześć tygodni. Ciężkiej pracy (śmiech). Kluczem jest, żeby mieć dobre pomysły. Jeśli pomysły są, reszta robi się sama. Jeśli jednak nie masz pomysłów i starasz się wymusić na sobie stworzenie czegoś - to nie przyniesie nic dobrego. Wiesz, w tym procesie coś powstaje z niczego. I nie polega to na tym, że przychodzisz w poniedziałek o dziewiątej do pracy: dobra, teraz coś wymyślę. Pomysł musi się pojawić wcześniej. Jeśli się pojawi - jesteśmy w domu. Jeśli nie, będziemy tylko siedzieli gapiąc się na siebie wzajemnie.

A były takie momenty w ciągu zeszłego roku? Wiesz: siedzicie i nie macie co zagrać?

- Nie, nie było. Od początku wiedzieliśmy, czego chcemy - chcemy nagrać płytę. Prawdę mówiąc mieliśmy poza tym tyle innych zajęć, że nie mogliśmy się aż doczekać kiedy zaczniemy tworzyć. Z drugiej strony sądzę, że te siedem lat przerwy pozwoliło różnym pomysłom narodzić się i dojrzeć w naszych głowach. Mieliśmy sporo szkiców - podstawowych rytmów, podstawowych sekwencji akordów, melodii, które mogliśmy wykorzystać. A że mimo wszystko nie było żadnego deadline'u, podeszliśmy do sprawy na luzie. Mamy już utwory? Mamy. No to nagrywamy! I nagrania też przebiegły w zrelaksowanej atmosferze - każdy utwór w dwóch-trzech podejściach. Kiedy uda ci się nagrać utwór za drugim, trzecim razem, zwykle jest naprawdę dobry. Bo kiedy go grasz, jesteś podekscytowany, jest dla ciebie świeży, odkrywasz w nim coś nowego. Jeśli natomiast grasz dwudzieste podejście, może wyjdzie ono perfekcyjnie, ale będzie śmiertelnie nudne - utracisz tą pierwotną ekscytację.

W informacji prasowej na temat tego albumu porównujecie go do płyty "Perfect Strangers". Czy w utworze "Out Of Hand" nie nawiązujecie do tytułowego utworu z tamtej płyty?

- Wiesz, wszystko co robimy nawiązuje w ten czy inny sposób do rzeczy, które robiliśmy wcześniej. Taka to natura grania muzyki w niewielkim, pięcioosobowym zespole. Co prawda tylko trzech z nas jest tych samych, ale duch zespołu jest dokładnie ten sam, co kiedyś. Ja nie zmieniłem swojego sposobu grania, Roger nie zmienił swojego, Ian śpiewa tak, jak kiedyś - dlatego odniesienia do przeszłości są nieuniknione. Słuchając płyty Deep Purple wiesz, że to jest Deep Purple. Wszystko jest ze sobą powiązane - i powinno być. Musi istnieć harmonia między albumami nagranymi w ciągu tych wszystkich lat - musi być łącząca je linia, kontynuacja.

Dobra, dobra - w tym samym newsie twierdzicie także, że przy tworzeniu tej płyty nie respektowaliście żadnych muzycznych reguł.

- Chodziło nam raczej o to, że... Wiesz, w przeszłości próbowaliśmy się dostosować do zasad show-biznesu, chociażby starając się nagrać jakiś utwór, który nadawałby się do radia. Tym razem zupełnie to olaliśmy. Zresztą, nawet gdybyśmy nagrali "radiowy numer", jakie radio grałoby piosenkę Deep Purple (śmiech)? Odpuściliśmy sobie takie myślenie, postanowiliśmy po prostu zmieścić jak najwięcej fajnych kawałków muzyki na jednym kompakcie... i dobrze się bawić. Stres związany z próbą stworzenia przeboju był nam absolutnie zbędny. Graliśmy tak, jak czuliśmy. Jeśli jakiś utwór potrzebował siedmiu minut aby się rozwinąć - tyle dostawał.

Posłuchaj utworu "All The Time In The World":

Ponoć też "dawno nie zbliżyliście się tak bardzo do ducha lat 70.", jak na tym albumie. Co by to mogło oznaczać?

- Akurat nie ja pisałem tę informację prasową, mogę więc tylko zgadywać, co jej autor miał na myśli. Duch lat 70. to dla nas wspomniany już brak ograniczeń. Możliwość wzięcia dowolnego muzycznego stylu - przy zachowaniu purpurowego charakteru - i wykorzystanie go na albumie. Może to być ballada, może być to walczyk, może to być coś bardzo cichego, albo okrutnego - ale zawsze będzie pasować. Tak właśnie działaliśmy w latach 70.

Sądziłem, że ducha lat 70. chcieliście oddać nawiązując w nowych utworach do klasycznych wykonawców z tamtej dekady. Bo odnoszę wrażenie, że sporo tu takich muzycznych odniesień - w "A Simple Song" pobrzmiewa Jethro Tull, "Above And Beyond" zaczyna się jak utwór Emerson Lake & Palmer, a na przykład "Uncommon Man" jak Pink Floyd. A może to tylko moja wyobraźnia?

- Wymieniłeś wspaniałe zespoły i jeżeli w naszej muzyce słychać ich wpływy - nie ma w tym dla mnie nic dziwnego. To dla nas raczej miłe. Natomiast nie zrobiliśmy tego celowo. Kiedy zaczynaliśmy karierę na scenie było wiele grup które wpływały na siebie nawzajem. Mieliśmy te same wzorce, tyle, że zrobiliśmy z nimi coś innego, niż tamci (śmiech). Dziś gramy muzykę, która czyni nas szczęśliwymi i może to być także granie w stylu Jethro Tull. Wiesz, mamy z tą grupą dobre połączenie [aktualny klawiszowiec Deep Purple, Don Airey pod koniec lat 80. współpracował z tym zespołem - przyp. aut.], tak jak z większością wspaniałych, brytyjskich zespołów, które zaczynały równolegle z Deep Purple.

Opowiedz mi o utworze "Vincent Price" - nie jest do końca poważny, prawda?

- Och, zdecydowanie nie jest. Kiedy byliśmy dzieciakami, w Anglii produkowało się mnóstwo naprawdę cudownych, niskobudżetowych horrorów. A gwiazdą w nich za każdym razem był właśnie Vincent Price. Niektóre z tych filmów były prawdę mówiąc całkiem przerażające, wiesz - wampiry, potwory, cały ten gotycki etos horroru. Dla nas, jako nastolatków, było to coś absolutnie fantastycznego - potajemne wypady, żeby oglądać te filmy. I tym utworem chcieliśmy oddać hołd tamtym czasom i naszej młodości.

Czy podobny cel mieliście nagrywając utwór "It'll Be Me" z repertuaru Jerry'ego Lee Lewisa?

- No tak. Postanowiliśmy nagrać przeróbkę jakiegoś rock'n'rollowego standardu, a ten jest taki świetny... Wiesz, na niektórych rynkach trzeba dodawać do albumów bonusy. A skoro tak, czemu nie mielibyśmy w ramach bonusu nagrać czegoś, przy czym świetnie się bawimy.

Bob Ezrin, z którym nagrywaliście "Now What?!" nie jest po prostu producentem - to człowiek który tworzy muzyczne światy. Czego oczekiwaliście biorąc go do współpracy - i co od niego otrzymaliście?

- Kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że Bob jest zainteresowany pracą z nami przy nowej płycie, zaprosiliśmy go na spotkanie. Przyszedł na nasz koncert w Toronto [Purple grali tam 12 lutego 2012 roku - przyp. aut.], a następnego dnia byliśmy umówieni na rozmowę. Chcieliśmy się zorientować, czy nasza wizja tego, co chcieliśmy osiągnąć w studiu, pokrywa się z jego wizją. Chcieliśmy zarejestrować na tej płycie spontaniczność, ekscytację i intensywność grania na żywo, z możliwością kontroli, jaką daje praca studyjna. Chodziło więc nam o płytę "na żywo ale w studio", raczej niż o "studyjny album studyjny". Pragnęliśmy oddać na albumie magię, która rodzi się, kiedy zespół występuje na scenie.

Czyli Bob miał uchwycić ducha zespołu grającego na żywo?

- Nie tylko. Bob jak wspomniałeś, nie jest zwykłym producentem, lecz niezwykle utalentowanym muzycznym umysłem. Rozumie muzykę, umie rozmawiać o teorii muzyki, wyjaśnić, dlaczego coś wymaga zmiany. Bob nie traci czasu - jeśli coś jest nie tak, każe się zatrzymać i mówi, że to jest niewłaściwe. Nie obawia się urażenia czyichś uczuć - mówi po prostu: to nie działa, więc przestań. To oszczędza naprawdę masę czasu.

Jeśli nie masz takiego kontrolera po drugiej stronie szyby, możesz stracić cały dzień pracując nad czymś, co jest po prostu do niczego. Czasem jesteś tak skupiony na poskładaniu do kupy fragmentów muzyki, które jeszcze tego ranka nie istniały, tak bardzo się starasz, że nie zauważasz, że w pewnym momencie popełniłeś błąd - a teraz go pogłębiasz. Dlatego każdy zespół potrzebuje człowieka z zewnątrz, który patrzy obiektywnie i w fachowy sposób potrafi ci wyjaśnić, dlaczego to coś jest nie OK. Ale nie może to być jakiś tam gość, który przyjdzie i powie: to mi się nie podoba. Ale dlaczego? A bo ja wiem... (śmiech). Taki ktoś musi umieć to wyjaśnić - a dzięki temu ty możesz wziąć się za rozwiązywanie problemu. I Bob jest w tym genialny.

Pierwsze słowa z tego albumu brzmią: "czas nie ma znaczenia, droga nie ma końca". Co oznaczają?

- Nie ja jestem ich autorem, mogę tylko zgadywać... No i cóż - czas jest czymś, nad czym nie możesz zapanować, czas po prostu płynie, a ty musisz radzić sobie z tym, co ci przyniesie. Nie masz na niego wpływu, nie zmienisz upływu czasu, więc nie ma się co nim przejmować. W przyszłym roku będziesz o rok starszy - i nic z tym nie zrobisz, taka jest natura rzeczy.

A dlaczego okładka płyty jest taka... brzydka?

- Nie wiem! Ale kiedy decydujesz się oddać jakimś ludziom zadanie stworzenia okładki, stawiasz im jeden warunek: przygotujcie coś, co będzie rozpoznawalne i wymusi wyrobienie sobie jakiejś opinii. Ty mówisz, że jest brzydka - czyli masz opinię na jej temat. Ktoś inny może powiedzieć: jest dziwna. Ale gdybyś wymyślił sobie okładkę ze zdjęciem zespołu - nikt nie zwróciłby na nią najmniejszej uwagi. Przygotowując okładkę starasz się stworzyć obraz, który będzie centralnym punktem płyty, żeby ludzie mieli o czym mówić. Co to będzie - mam to gdzieś. Może to być dziwne zdjęcie, może to być intrygujący tytuł. Ale istotą jest, aby ludzie zwrócili uwagę. A jak to osiągniemy - to mnie już nie interesuje.

Posłuchaj utworu "Hell To Pay":

Powiedz mi, czemu muzycy, którzy osiągnęli wszystko, mają wszystko i mogliby do końca swych dni siedzieć przy basenie robiąc nic, wciąż chcą nagrywać płyty, jeździć w trasy i rozmawiać z dziennikarzami?

- Mamy ogromne szczęście - my, muzycy Deep Purple, ale też inni muzycy grający w znanych zespołach - że jesteśmy w stanie zarabiać na życie uprawiając do dzisiaj nasze hobby z dzieciństwa. Coś, co uszczęśliwiało nas jako dzieci, stało się naszą profesją, ale wciąż czyni nas szczęśliwymi. Pewnego dnia - wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę - będziemy za starzy. Fizycznie nie będziemy w stanie dalej grać. Tyle, że ten dzień jeszcze nie nadszedł. I skoro wciąż możemy się cieszyć tym, co kochamy robić - dlaczego, na Boga, mielibyśmy przerywać? Przecież nie mam innych zajęć. Ja trochę gotuję, lubię pójść na ryby, oglądam sporo telewizji. I jeśli przestanę robić muzykę... rany, chyba natychmiast postarzeję się o dwadzieścia lat. Granie na bębnach sprawia, że wciąż czuję się młodo - o połowę młodszy niż naprawdę. Poza tym wiesz - niezależnie od tego, jak długo występujesz, zawsze wchodząc na scenę odczuwasz wielką radość i dumę. I zawsze masz nadzieję, że robisz to lepiej niż inni - i że ludzie to doceniają.

Czyli nie jest to ostatni album Deep Purple?

- Nie! To znaczy - nie wiem, czy jest ostatni, tak samo jak nie wiem, jak wiele albumów jeszcze nagramy. Na pewno nie planujemy niczego jako "ostatniego". Są tylko dwie rzeczy, które mogą zatrzymać Deep Purple. Pierwsza, to jeśli publiczność nie będzie chciała już nas słuchać ani oglądać, a druga, to jeśli fizycznie nie będziemy w stanie podołać trudom występów i nagrań. Kiedy stracimy możliwość tworzenia muzyki na odpowiednim poziomie. Wtedy przestaniemy. Ale na obecną chwilę granie muzyki jest dla nas najłatwiejszą rzeczą na świecie. Zespół jest w świetnej kondycji i wspaniałym nastroju. Dlaczego więc miałbym odchodzić na emeryturę i robić nic? Znam wielu ludzi, którzy poszli na emeryturę, bo nienawidzili swojej pracy, albo zwyczajnie im się znudziła. I bardzo szybko stali się strasznie starzy. A ja nie chcę się zestarzeć.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Deep Purple | Ian Paice | nowa płyta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy