Reklama

"Nic nie trwa wiecznie"

Chcecie wiedzieć, jaki będzie najlepszy debiut 2007 roku? Radzimy Wam zatem sięgnąć po "Collision", pierwszą płytę C-187, nowego projektu Patricka Mameli'ego, powracającego na scenę po kilkunastu latach ciszy. Niegdysiejszemu filarowi holenderskich wizjonerów z Pestilence, we współpracy z magikami z Cynic, Death, Atheist czy B-Thong, udało się tu połączyć techniczną niedostępność z porywającą chwytliwością i nowoczesnością. Doprawdy, jak mówi Mameli, trudno przy tym ustać. Patrick Mameli znalazł kilka chwili na rozmowę z Bartoszem Donarskim.

Jak to jest wracać na scenę po tylu latach? Przez tak długo niewiele było o tobie słychać. Nieźle nas wszystkich zaskoczyłeś z tym C-187.

Nad tym przedsięwzięciem pracuję już od mniej więcej pół roku. Album był już nagrany w lutym tego roku, dalej trzeba było zrobić miksy i całą resztę. Jak widzisz jestem dość zajęty, więc dla mnie nie jest to żadna niespodzianka. Ale potrafię zrozumieć, że dla niektórych może to być zaskoczeniem, że po bodaj 13 latach nagle wracam i to z nowym projektem.

No ale chyba nie chcesz mi wmówić, że obudziłeś się pewnego pięknego poranka i stwierdziłeś, że pora na zmianę. Co był tym zapalnikiem?

Reklama

Po nagraniu z Pestilence albumu "Spheres" (1993) i promującej go trasie z Cynic miałem dość całego przemysłu muzycznego. Dlatego zrezygnowałem. Zresztą zniknięcie i zapomnienie o scenie nie stanowiło dla mnie większego problemu. Zacząłem wreszcie normalnie żyć.

Oczywiście porzucenie muzyki jest dla artysty trudne. Po 3-4 latach znów zaczęło mnie nosić i chciałem zacząć jakiś nowy projekt, powrócić do gry na gitarze. Nie mogłem jednak znaleźć odpowiednich ludzi i jeden projekt, który powołałem do życia w 2000 roku nie wypalił, więc raz jeszcze, na dość długo, porzuciłem granie. Teraz wracam ponownie.

Jak zatem udało ci się zmontować skład C-187? Nie mieszkacie przecież rzut beretem od siebie.

Do pewnego stopnia było to dość trudne. Na początku w ogóle nie brałem ich pod uwagę, bo mieszkają w Ameryce. Szczególnie jeśli nie masz w garści kontraktu i gotowych utworów, które mógłbyś przedstawić. Po jakimś czasie napisałem trochę materiału i wysłałem go do mojego kumpla, który pracował kiedyś w Roadrunner, a dziś ma swoją wytwórnię. Był tą muzyką bardzo zainteresowany.

Powiedział mi, że jeśli mam zamiar grać takie rzeczy to powinienem poszukać naprawdę dobrych muzyków. Podrzucił mi pomysł skontaktowania się z ludźmi, z którymi współpracowałem w przeszłości.

Pierwszy przyszedł mi do głowy Tony Choy [bas, eks-Atheist, Cynic], który brał udział w nagraniach "Testimony Of The Ancients" (Pestilence, 1991). Miałem jeszcze gdzieś jego adres, więc wysłałem mu maila. Tak samo było z Seanem Reinertem [perkusja, eks-Death, Cynic], którego namiary dostałem od Tony'ego. Też wysłałem mu trochę muzyki. Wszyscy okazali się podchodzić do tego materiału bardzo entuzjastycznie.

Wtedy dopiero pomyślałem, że coś zaczyna się dziać, jest jakaś podstawa, na której można dalej pracować, są doskonali muzycy, z którymi można stworzyć fajną muzykę. Wiadomo, ludzie kojarzą mnie przede wszystkim z Pestilence, ale ten projekt to zupełnie inna piłka.

Słucham "Collision" od dobrych dwu tygodni i nie mogę wyjść z zachwytu. Ten album nie jest tylko, jak można by było podejrzewać eksperymentalny czy zawiły technicznie, ale, co dla mnie o wiele fajniejsze, można rzecz nawet chwytliwy na swój pokręcony sposób.

Całkowicie się zgadzam. Jesteś pierwszą osobą, która zwróciła na to uwagę. W przeszłości, choć zawsze robiłem coś innego od reszty, począwszy od pierwszego albumu Pestilence do "Spheres", za każdym razem poważnie zmieniałem muzykę. Przy "Spheres" ludzie się pogubili, bo ta płyty, mimo, że sygnowana logiem Pestilence była bardziej techniczna od brutalnego "Testimony Of The Ancients".

Po tych 13 czy 14 latach doszedłem do tego, że warto wymyślić coś świeżego. Zrozumiałem, że trzeba mieć naprawdę dobrą melodię lub riff i powtarzać je, aby stworzyć normalny utwór, z początkiem, środkiem i końcem. Owszem, ta muzyka jest nadal zaawansowana i techniczna, ale bardzo podoba mi się jej budowa i styl. Kiedy słuchasz tej płyty wiesz, o co w niej chodzi.

Po kilku przesłuchaniach odnajdziesz na niej rożne ciekawe patenty, jednak ogólny obraz ten muzyki jest prosty, chwytliwy, oparty na rytmie i taki właśnie miałem zamiar. Bo choć mam tu wspaniałych muzyków, nie chciałem robić z tego albumu w stylu Cynic czy w guście czegoś wyjątkowo technicznego. Chciałem dotrzeć z tą płytą do szerszego grona odbiorców.

Choćby taki utwór "Murda", kiedy wchodzi refren: "Murda, murda, murda", przy tym nikt nie będzie stał w miejscu.

I właśnie to od razu daje się zauważyć. Mimo że jest to wciąż muzyka dość wymagająca dla typowego metalowego łba, jest nowoczesna, ale nie, jak ta często pokręcona muzyka współczesna dla ambitnych, tylko, jakby to powiedzieć... na czasie!

Zdecydowanie tak. Tak do tego podchodziłem. Chciałem, żeby każdy mógł jej posłuchać, a nie jak to było z Pestilence, który cieszył się powodzeniem jedynie na scenie deathmetalowej. To nie miała być techniczna ekwilibrystyka. Ta muzyka pasuje do dzisiejszych czasów. Jedni nazywają ją nu metalem, inni jazzem z piekła, jeszcze inni nowatorskim metalem czy math metalem. Ja sam nie potrafię jej jednoznacznie zdefiniować, bo jest to właśnie owo tytułowe zderzenie rożnych stylów zespolonych w jedną całość.

W studiu tak naprawdę nie wiedziałem do końca, czego mogę po nich oczekiwać. Sean na ten przykład czerpie w swej grze ze wszystkiego w czym brał udział w przeszłości, to samo Tony Choy. Nie przebiegało to tak, jak za czasów Pestilence, kiedy wszystkim dyrygowałem. Teraz siedziałem i tylko patrzyłem, jak oni nagrywają swoje i po prostu nie mogłem powstrzymać emocji.

Wychodziły z tego zupełnie inne rzeczy niż zakładałem. Przebiegało to trochę tak, jak kolektywne improwizowanie znane z free jazzu. Co prawda mówiłem im gdzie ma być solówka czy inne rzeczy, ale poza tym dałem im wolną rękę. Pozwoliłem im poszaleć. Poza tym to zbyt doświadczeni muzycy, żebym mówił im na przykład: "Hej, słuchaj, to jest do dupy". Wszystko, co robili było wspaniałe. "Collision" to dzieło zespołowe.

Jednak z tego co czytałem, kierowałeś się pewnymi konkretnymi inspiracjami ze świata jazzu.

Lubię słuchać każdej muzyki, która jest dobrze zrobiona, i niekoniecznie jest to metal. Właściwie nie słucham dziś za wiele muzyki. Nie chciałem przesiąknąć zanadto czymś obcym. To, co grałem w Pestilence też wymyślałem sam. Lubię słuchać jazzu czy fusion w stylu np. Tribal Tech, którzy są naprawdę ciężcy, czy Allana Holdswortha, który jest zbyt rockowy dla jazzu i zbyt jazzowy dla rocka - od nich nieraz coś zaczerpnę. W solówkach na "Collision" z pewnością słychać Allana Holdswortha, choć nadal gra to Patrick Mameli.

Oczywiście przez lata wiele się nauczyłem i znacznie lepiej rozumiem dziś swój instrument. Nie mógłbym już grać solówek w guście Kerry'ego Kinga. Byłoby to jakieś szaleństwo. Taki Sean Reinert to bóg perkusji, potrafi zagrać bardzo ciężko, ale i technicznie. Ktoś taki był mi potrzebny, i żeby móc współdziałać na jego poziomie sam musiałem dać z siebie wszystko i vice versa. Jeden drugiego wynosił na wyższy poziom.

Musiałem dać z siebie wszystko to, co najlepsze, bo inaczej tylko śmialiby się za mnie mówiąc: "Patrz, 14 lat minęło, a ten facet nic się nie nauczył" (śmiech). Wciąż jednak można w tym usłyszeć trochę Pestilence, bo przecież to ja, ale gram tu też szalone jazzowe akordy. Może tego tak nie słuchać, ale przyjdź tylko na koncert, a zobaczyć, że gram tu takie rzeczy, których nigdy nie byłbym wstanie zagrać w Pestilence.

Słowa uznania należą się też Tony'emu J.J., jak chce się dziś nazywać. To chyba jego najlepsze wokale w karierze.

Znów musze się zgodzić. Mając już Seana i Tony'ego Choya, musiałem znaleźć kogoś, kto potrafiłby dodać do tego coś jeszcze, ale nie typowy deathmetalowy ryk. Kogoś, kto potrafiłby śpiewać różnorodnie. W dawnych czasach słuchałem tej kapeli Ripping Corpse, ich wokalista Scott Ruth był niesamowity, ale nie miał deathmetalowego wokalu tylko bardziej hardcore'owy. Szukałem właśnie kogoś takiego.

Ed, szef naszej wytwórni powiedział mi, że powinienem spróbować z Tonym Jelencovichem. Od dłuższego czasu związany był z Mascot Records, czy to z B-Thong, Transport League, ma też swój projekt M.A.N. Ale powiem ci jedno, to w C-187 pokazał to, co najlepsze. To jego największe dzieło, lepsze od wszystkiego, co zrobił w przeszłości. Jego głos jest jak instrument: szybki, czasami nawet rapowy, są te wszystkie krzyki w stylu Mudvayne.

Potrafi śpiewać bardzo nisko, ale i melodyjnie. A prócz tego wszystko nagrywa niemal za pierwszym razem, prawie w ogóle się nie myli. Idealnie uzupełnił tym wszystkim całość. Doskonały frontman.

C-187 zostanie z nami na dłużej?

Nic nie trwa wiecznie. Wiadomo, zawsze będę musiał czekać, aż reszta chłopaków będzie miała czas. Na trasę pojadę tylko z nimi. To dla mnie wyjątkowa płyta i z nikim innym tego nie zrobię. Nikt inny nie zagra tak jak oni. Jeśli ten album sprawdzi się na rynku, jest możliwość nagrania kolejnego. Nie chcę robić czegoś takiego, jak choćby Sepultura. Może nagram jeszcze jeden, dwa albumy i koniec. Nic nie trwa wiecznie. Ale teraz cieszę się tym jak małe dziecko. I o to chodzi.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: słuchać | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy