Reklama

"Najlepsze dopiero nadejdzie"

"Zgodziliśmy się z tym, że doszliśmy do końca drogi" - tymi słowami na początku 2010 roku muzycy grupy Scorpions zapowiedzieli zakończenie trwającej 45 lat kariery. Paweł Mąciwoda, polski basista niemieckiej formacji, w rozmowie z Michałem Boroniem zostawia fanom iskierkę nadziei...

Sympatycznego muzyka Scorpionsów odwiedziliśmy w jego domu, w podkrakowskiej Wieliczce, tuż po premierze ostatniej, znakomitej płyty "Sting In The Tail" i w trakcie przygotowań do światowej trasy, która ma potrwać dwa lata i objąć niemal wszystkie kontynenty, w tym po raz pierwszy Australię.

Jak to możliwe, że muzyk zespołu, który ma na koncie ponad 100 milionów sprzedanych płyt na całym świecie, może wyjść rano z domu po bułki bez obaw, że rzuci się na niego setka rozentuzjazmowanych fanek, błagających o autograf? Mąciwoda od sześciu lat występuje oficjalnie w szeregach Scorpionsów, ale chyba wciąż w głębi duszy jest zaskoczony tym, że spełniło się jego muzyczne marzenie, dzięki któremu ma okazję spotykać swoich idoli, występując przy okazji na całym świecie.

Przypomnij proszę, jak do tego doszło, że muzyczny obieżyświat z Wieliczki trafił do Scorpions?

- To wszystko zaczęło się od Oddziału Zamkniętego, Wojtka Pogorzelskiego i Alexa Malka, Polaka pracującego dla Scorpionsów, dla Rudolfa Schenkera. Spotkali się przypadkowo na imprezie w Szczecinie i Alex zwierzył się Wojtkowi, że Scorpionsi szukają basisty. Wojtek, z którym już wtedy nie grałem, z całego serca mnie zarekomendował. Po jakimś czasie otrzymałem telefon z propozycją przyjazdu na przesłuchanie. Udało się przejść casting, zespół mnie zaakceptował, a skończyło się to nagraniem płyty "Unbreakable". Cała ta historia trwa już sześć lat i jest to niesamowita jazda.

- Przez ten czas objechaliśmy kulę ziemską dwa razy, gramy ok. 80 koncertów w ciągu roku, w ponad 20 krajach. Dzieje się to dość szybko. Jest mi ciężko nadążyć za zmianą tych wszystkich miast, miejsc, w których jesteśmy. Kupiłem kamerę wideo, mam nakręcone mnóstwo godzin filmów z tych podróży, kiedyś na pewno to wykorzystam. To spełnienie moich marzeń, ponieważ jak zaczynałem grać, to zawsze moim celem było dotrzeć do zespołu, który gra na całym świecie. A co będzie dalej, zobaczymy.

Na ile wówczas znałeś ten zespół?

- Trudno było Scorpions nie zauważyć. Ich muzyka była wszędzie w radiu. W latach 80. był to jeden z najpopularniejszych zespołów rockowych. Ja akurat nigdy się nie wsłuchiwałem w ich płyty. Wychowałem się raczej na rocku progresywnym, jak Genesis, Yes, King Crimson, Rush... Kiedy zaproszono mnie na przesłuchania, zacząłem uczyć się piosenek Scorpions i sprawiło mi to ogromną przyjemność. To jest bardzo rytmiczne, rockowe, wręcz funkowe, jeśli chodzi o granie riffów. Ja się bardzo szybko w tym odnalazłem, bo też zaczynałem od grania rockowego. Ta muzyka jest mi bardzo bliska i się w tym spełniam.

Czujesz się już pełnoprawnym członkiem zespołu?

- To wynika ze stażu... Chłopcy grają od końca lat 60., a ja dotarłem do zespołu tylko sześć lat temu - to proporcjonalnie tyle, co nic. Niemniej jednak jestem traktowany w zespole na równych prawach z innymi muzykami, w tym sensie, że jestem na zdjęciach, jestem brany pod uwagę w większości działań promocyjnych zespołu itd. Jeśli chodzi o kompozycje, to oczywiście pierwszymi ogniwami są Klaus [Meine - wokalista], Rudolf [Schenker - gitarzysta] i Matthias [Jabs - gitarzysta], którzy mają tyle muzyki, że nawet im nie proponowałem nic swojego. Wiadomo, że to jest naturalna piramida. To są dżentelmeni i traktują mnie bardzo elegancko. To supersytuacja.

Od kiedy wiedziałeś o planach zakończenia działalności przez Scorpions? Konsultowali z tobą tę decyzję czy po prostu cię poinformowali?

- To wyszło jakoś pod koniec zeszłego roku. Często razem chodzimy na kolacje. Taka koncepcja rzeczywiście się wówczas pojawiła. Decyzja należała do menedżera i trójcy w zespole - Klausa, Rudolfa i Matthiasa. Nie był to dla mnie szok, bo wiedziałem, że zespół coś takiego ogłosi. Również Klaus zadzwonił do mnie prywatnie, co się rzadko w sumie zdarza. Jest to bardzo świadoma decyzja i myślę, że na czasie. Zapadła w trakcie nagrywania płyty, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak ten materiał zostanie przyjęty. Klaus bardzo rozsądnie powiedział mi, że najpierw przez te dwa lata dotrzyjmy tam, gdzie mamy zagrać, a potem zobaczymy, jak to naprawdę wygląda.

Jak z twojej perspektywy funkcjonuje ten zespół?

- My się naprawdę przyjaźnimy, to prawie idylla rodzinna. Byłem świadkiem innych sytuacji, w innych zespołach. Po tylu latach koledzy w zespole naprawdę się szanują. To naprawdę wyjątkowe i jest to jeden z wielkich sekretów, dlaczego ten zespół tak długo gra. Większość kapel rozpada się przez nietolerancję, brak zrozumienia wewnętrznego i kłótnie.

Jakie masz uczucia związane z końcem przygody ze Scorpionsami? Zastanawiasz się, co dalej?

- Jest to dla niezwykle emocjonalna sytuacja. Kiedy o tym usłyszałem, nawet mnie to tak nie zmartwiło, ale teraz, jak gramy koncerty, trochę mnie w dołku ściska. Zmobilizowało mnie to zrobienia mojej własnej solowej płyty, której nigdy nie wydałem. Nagrałem dużo muzyki w domu, na komputerze. Wkrótce ujrzy ona światło dzienne. Współpracuję z przyjacielem z Nowego Jorku, wokalistą, z którym robię płytę "Stirwater", co po angielsku znaczy "Mąciwoda". To będzie rockowa płyta.

- Drugi projekt, na który czas przyjdzie później, to płyta ze znakomitą wokalistką Rasm Al-Mashan, pochodzenia arabsko-polskiego, która współpracowała z zespołem Kulture De Natura z Nowego Sącza i Soomood z Krakowa. Solową płytę planuję wydać w tym roku, dlatego ten projekt z Rasm będzie przesunięty na późniejszy termin. Niemniej jednak mam mnóstwo muzyki, która czeka na to, żeby poszła w świat, do ludzi.

- Jeśli chodzi o propozycje od innych zespołów, to nie ma tego dużo, bo wskoczenie do zespołu na poziomie Scorpions nie będzie takie łatwe. Dlatego skupiam się raczej na swoich rzeczach. Chciałbym wypromować swoją muzykę - do tej pory byłem muzykiem sesyjnym, współpracującym z tysiącami różnych zespołów, więc nadszedł już czas, żebym zrobił coś własnego.

Jakiego rodzaju klimaty muzyczne będą na tych solowych projektach?

- Grając w Scorpionsach, zakochałem się w rocku jeszcze bardziej. Muzyka rockowa jest bardzo energetyczna. Masz szansę grać na dużych scenach, dla dużej ilości ludzi... To jest naprawdę ogromna energia i trzeba temu sprostać. Granie w klubach jest fajne, niemniej jednak tyle godzin grałem w klubach, że wolałbym zostać na dużych scenach, zwłaszcza że jest tam więcej powietrza...(śmiech)

- Ta pierwsza płyta będzie bardziej rockowa, jako że jestem w rockowym nastroju. Natomiast ta druga płyta, z Rasm, to będzie world music, która łączy te wszystkie elementy - funkowe, afrykańskie, trochę jazzowe, improwizacje... To będzie w drugiej kolejności. Mam też moją muzykę instrumentalną nagrywaną przez ostatnie 20 lat.

Przez 10 lat grałeś w USA z różnymi składami - rockowymi, metalowymi, bluesowymi, jazzowymi - i miałeś okazję na własnej skórze poczuć, jak działa tamten rynek. Później, na początku lat 90., wróciłeś do tej naszej, nieco siermiężnej wówczas, rzeczywistości. Miałeś poczucie, że tu się nie da przeskoczyć pewnego poziomu?

- Nie da się. Niemniej jednak zauważyłem pewne zmiany w Polsce - stacje radiowe grają coraz lepszą muzykę, jest ich też coraz więcej. Ta muzyka masowa jest raczej słaba. Jednak dzięki internetowi ludzie mają coraz lepszy dostęp do różnej muzyki i to jest dobre. Jeśli chodzi o poziom muzyczny, jest dużo słabszy niż w Anglii czy Stanach Zjednoczonych. Te granice się jednak zmniejszają - mamy całkiem przyzwoite studia nagraniowe, wychodzą coraz lepsze produkcje. Mamy wyśmienitych kompozytorów, muzyków, instrumentalistów. Jestem optymistą jeśli chodzi o polską muzykę, mam nadzieję, że będzie lepiej.

W rozmowach z muzykami Scorpions, szczególnie w polskich mediach, nie może zabraknąć tematu Inwazji Mocy w Krakowie w 2000 roku.

- Absolutnie był to koncert dla największej publiczności, przed jaką kiedykolwiek Scorpionsi zagrali. To zostało bardzo mocno zapamiętane.

Czy miałeś w Scorpionsach momenty, które dla ciebie były taką "Inwazją Mocy"?

- Było kilka takich koncertów. Choćby występ w Gdańsku na rocznicę "Solidarności". To był jeden z większych koncertów, było tam ze 100 tysięcy osób - mocne przeżycie dla mnie. Dobrze wspominam też koncerty w Grecji, bo tamtejsi słuchacze są superfanami, szaleją na naszym punkcie. To samo Brazylia. Dla mnie ilość ludzi, którzy przychodzą na koncerty, nie jest tak bardzo ważna, bo ważniejsze jest, jak my gramy. Na przykład niedawno w Zabrzu graliśmy dla mniejszej publiczności i koncert był wyśmienity.

W ostatnich latach poznałeś pewnie wielu swoich idoli. Jak to wygląda za kulisami? Na tej liście wynotowałem m.in. Lemmy'ego, Joe Cockera, Lenny'ego Kravitza, muzyków Aerosmith czy Judas Priest, ale ponoć szczególnie liczysz na spotkanie z AC/DC?

- To ciekawy temat, bo rzeczywiście poznaję moich idoli. Na przykład gramy w Londynie, a na zaplecze przychodzi sam Jimmy Page... Dwa razy przyszedł do nas, przywitać się. Szok, zatkało mnie, niesamowita sytuacja. Zawsze lubiłem Lenny'ego Kravitza - zaprosił nas do swojej garderoby... Joe Cockera złapałem schodzącego ze sceny w Atenach, bo otwierał koncert przed nami. Stanąłem mu na drodze i powiedziałem: "Poproszę o zdjęcie!", bo wiedziałem, że być może już nigdy się nie spotkamy, bo nie będzie innej okazji.

- To są takie sytuacje trochę dzikie, bo zawsze chciałbym sobie zrobić zdjęcie z tymi ludźmi, a nie zawsze wypada, to zależy od sytuacji. Generalnie jako Scorpions mamy wejście wszędzie i poznajemy mnóstwo gwiazd. Faktycznie nie mogę się doczekać spotkania z AC/DC, ale jakoś się mijamy...

Na tej trasie pożegnalnej odwiedzicie m.in. po raz pierwszy Australię - to chyba jedno z nielicznych miejsc, gdzie was jeszcze nie było.

- Tak, a jeśli chodzi o inne ciekawe miejsca, to były to m.in. Brazylia, Nowa Kaledonia, Meksyk, Wyspy Owcze - przepiękne miejsce. Także Grecja, jestem fanem tego kraju. Jest tego sporo.

Ponoć kiedy byłeś małym chłopcem, jeszcze zanim pojawił się temat grania, marzyłeś o tym, żeby zostać pilotem?

- Tak jest, to prawda. Ciągle marzę. (uśmiech) Mój przyjaciel z Wieliczki jest pilotem i czasem zabiera mnie na loty, czasem daje mi nawet poprowadzić samolot. To niesamowite przeżycie. Jak będę miał chwilę czasu, to zrobię licencję pilota. Trzeba na to poświęcić ze dwa, trzy miesiące, wylatać wymagane godziny.

Mówi się czasem, że basiści w rockowych zespołach pełnią taką rolę jak skrzydłowi na boisku piłkarskim - zawodnicy obdarzeni iskrą szaleństwa, która potrafi zapewnić przewagę zespołowi. Zgadzasz się z tym?

- Jak najbardziej. Mogę zdradzić sekret, który może pomóc wielu młodym basistom: mniej to więcej! To znaczy: im dajesz więcej powietrza innym muzykom w zespole, żeby się pokazali, wygrali, tym lepiej. Trzeba jednak zapanować nad własnym ego. Ja nie mam problemu z graniem jednej nuty, czy bardzo prosto - mnie to cieszy, jak widzę, że cieszy to innych. Tutaj ważną rolę ma perkusista, nawet większą niż basista, bo to on nadaje ten puls, a basista dopełnia całości. Z Jamesem [Kottakiem] gra mi się wyśmienicie, rozumiemy się doskonale, od pierwszego uderzenia. A sekcja rytmiczna jest sercem i żyłami zespołu.

Najlepsze oceny Scorpionsi zbierają za lata 80. Czy właśnie ten okres w rocku uważasz za najciekawszy, czy może później zdarzyło się więcej ciekawego?

- Produkcje z lat 80. bardzo mi się podobają. Te numery, kiedy teraz słyszy się je w radiu, brzmią naprawdę fajnie. Lubię te piosenki, to są zgrabne, rockowe numery. Zawsze podobały mi się ballady Scorpionsów, lubię je grać. Natomiast moimi ulubionymi płytami tego zespołu są pierwsze trzy ["Lonesome Crow" - 1972, "Fly To The Rainbow" - 1974 i "In Trance" - 1975], bo tam był zespół zupełnie szczery, młody. Lata udowodniły, że Scorpions to nie jest zespół jednego przeboju, tylko grupa, która utrzymuje się na rynku przez 40 lat! To jest fenomenalne! Dlatego każda płyta jest jakimś wkładem w rozbudowę tej kariery. Znam całą dyskografię Scorpionsów, oprócz płyty "Eye II Eye" [1999], której jeszcze nie zdążyłem całej przesłuchać.

Na płycie jest utwór "SLY" nawiązujący do przeboju "Still Loving You" z 1984 roku, prawda?

- To historia dziewczyny, która urodziła się właśnie w latach 80., kiedy ta piosenka była odpowiedzialna za przyrost naturalny we Francji! Dowiedziono, że ludzie płodzili więcej dzieci również pod wpływem tej piosenki! Ciągle na koncertach widzę bardzo dużo młodzieży, co mi się podoba. To bardzo budujące, że na nasze występy przychodzą ludzie nie tylko po 40-stce czy 50-tce, ale też młodzi i świetnie się bawią. Widać, że ta muzyka jest żywa, jest ponadczasowa.

Posłuchaj "SLY":

Zobacz teledysk do "Still Loving You":

Jesteście już po pierwszych koncertach pożegnalnej trasy. Co szykujecie dla fanów? Pewnie wybór piosenek nie był łatwy?

- Bardzo długo rozmawialiśmy na ten temat. Setlista w tej chwili zawiera trzy nowe numery, a reszta to najbardziej popularne piosenki, które ludzie kochają, które się sprawdzają. Pewnie będą ze cztery kawałki z nowej płyty plus największe przeboje. Są utwory, które nie zmieniają się w setliście od dobrych już kilkunastu lat.

Jakieś opinie na temat płyty "Sting In The Tail" już do was docierają?

- Słyszymy, że odbiór jest całkiem niezły. To bardzo optymistyczne. Wszystkim nam zależy, żeby ta płyta szła jak najwyżej na listach. Też lubię tę płytę, bardzo dobrze jej się słucha. Scorpionsi tacy są, mam nadzieję, że odchodzimy w bardzo dobrym momencie. Kto wie, może będzie jeszcze jedna płyta? Jeżeli ludzie nie będą nas chcieli puścić, to będziemy grali dalej, zobaczymy. (śmiech) Myślę, że damy radę - płyta jest świetna, jest kilka znakomitych numerów, będziemy też jakoś promowani, już słyszę utwory w radiu. To świetne uczucie.

W kwietniu odsłoniliście swoją gwiazdę w Hollywood RockWalk, gdzie swoje miejsce mają m.in. Eric Clapton, Carlos Santana czy Johnny Cash. To chyba spore wyróżnienie?

- To jest tablica, która jest umieszczona na ścianie sklepu muzycznego Guitar Center. Jest to spektakularna sytuacja, bo będziemy tam w towarzystwie Elvisa Presleya, Johna Lee Hookera, Jamesa Browna, wspaniałych artystów, którzy sprzedali ponad 100 milionów płyt na całym świecie. To jedna z najbardziej przyjemnych sytuacji, jaka mogła mnie spotkać przy okazji tego, że gram w tym zespole - niesamowita sprawa.

Na płycie znalazł się utwór "The Best Is Yet To Come", czyli "Najlepsze dopiero nadejdzie". Pojawia się też zwrot o rock'n'rollu jako ścieżce dźwiękowej waszego życia...

- Ta piosenka to taka fajna zagwozdka i zostawia optymistyczne uczucie, że może jednak... A nawet jeśli nie będziemy już razem grali, to będą inne zespoły, będzie inna muzyka, miejmy nadzieję, że równie ponadczasowa i dobra. Nie wiadomo, co się wydarzy...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paweł | basista | koncert | klaus | koncerty | piosenki | Scorpions | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy