Reklama

"Motocykliści i transwestyci"

Jak życie na trasie? Nie kłócicie się?

Jane's Addiction to teraz czterech mężczyzn, którzy potrafią się dogadać. Nie jest źle. Mieliśmy krótką przerwę, trwającą tydzień z okładem, więc fajnie było dzisiaj znów wszystkich zobaczyć.

Pytam o nastroje, bo Jane's Addiction wydaje się zespołem, którego członkowie nie potrafią z sobą wytrzymać, ale i żyć bez siebie nie mogą.

(śmiech) Dobrze powiedziane. Tak rzeczywiście było, aż do teraz. Wszyscy dojrzewamy i z wiekiem stajemy się coraz mądrzejsi. Taką przynajmniej mam nadzieję... Nie jesteśmy już tak głupi jak kiedyś, patrzymy na świat z perspektywy ludzi dorosłych.

Reklama

Czy to znaczy, że dawne spory przestały mieć znaczenie?

Większość problemów mamy już za sobą. Dzisiaj liczy się dla mnie przede wszystkim to, że możemy wyjść na scenę i zagrać dobry koncert. Kiedy trzymamy się razem, jesteśmy prawdziwą potęgą. Staram się więc skupić przede wszystkim na tym i nie rozpamiętywać tego, co było.

Mam nadzieję, że niedługo nagramy nową płytę i będziemy grać regularne koncerty na całym świecie. Chciałbym co roku poświęcać Jane's Addiction kilka miesięcy, dawać czadu na scenie, a pozostały czas przeznaczyć na muzykę taneczną. Jak pewnie wiesz, jestem jej wielkim entuzjastą. Do tego dochodzi jeszcze organizacja Lolapaloozy - dzieląc swój rok na te trzy rzeczy czuję się całkowicie spełniony.

Jedni cieszą się z powrotu Jane's Addiction, inni wyglądają reaktywacji Porno For Pyros, a jeszcze innym marzy się drugi album Satellite Party. Wszystkim nie możesz dogodzić.

(śmiech) To prawda. Niestety, sporo czasu minęło, zanim to zrozumiałem. Rozmawialiśmy o tym niedawno z Etty, moją żoną i doszliśmy do wniosku, że tworząc muzykę zyskujesz nie tylko fanów, ale i wrogów.

Wielbiciele Jane's Addiction mówią mi bowiem, że nie podoba im się muzyka taneczna i nie chcą, żebym się nią zajmował. Z kolei fani Porno For Pyros domagają się, żebym zrezygnował z Jane's Addiction i Satellite Party... Jak mam spełnić te wszystkie oczekiwania? To niemożliwe. Muszę więc podążać za głosem serca, ono zawsze prowadzi mnie w dobrym kierunku.

Gdybym nie mógł grać ludziom do tańca, nie miałbym też pewnie ochoty na Jane's Addiction. Żaden z tych projektów nie pozwala mi się spełnić w stu procentach, ale pięknie się uzupełniają. Malkontenci mogą sobie narzekać do woli, ale ja tak naprawdę nie mam wyboru. Robię to, co czuję.

Dlaczego niektórym tak trudno zaakceptować twoje artystyczne wybory?

Zauważyłem, że ludzie, którzy spode łba patrzą na to, jak się zmieniamy, mają problemy z zaprowadzeniem zmian we własnym życiu... Ci, którzy są tak bardzo nieprzejednani w sprawie Jane's Addiction, bronią jakiegoś ważnego etapu własnego życia. Ich problemy nie powinny jednak spędzać mi snu z powiek. Jeśli ktoś chce żyć przeszłością, proszę bardzo, ale mnie w to nie mieszajcie.

Może jakimś rozwiązaniem byłaby próba pogodzenia publiczności wszystkich twoich projektów? Wiesz, ciężkie riffy Jane's Addiction połączone z tanecznymi rytmami...

Nie, tylko nie to! Już raz próbowałem, ale okazało się, że muzycy Jane's Addiction nie tylko nie chcą grać do tańca, ale też niezbyt dobrze im to wychodzi. (śmiech) Gramy więc razem fantastyczną, mocną muzykę i niech tak zostanie. A nad dźwiękami do tańca pracuję z producentami, którzy się w tym specjalizują. Z ludźmi, którzy niewiele wiedzą o rocku, nie potrafią go nagrywać, za to doskonale czują, co sprawdza się na parkiecie.

Zapewne masz rację. Ostatnia płyta Chrisa Cornella najlepiej świadczy o tym, że nie wszystko warto mieszać.

Doskonały przykład. Można to też porównać z kuchnią? Kocham ser, ale nie jestem pewien, czy powinno się go łączyć z rybą. Za to szczypta sera do spaghetti - palce lizać! (śmiech)

Porozmawiajmy o nowej płycie Jane's Addiction. Tuż przed trasą spotkaliście się w studiu, by nagrać nowe wersje "Whores" i "Chip Away". Może przy okazji pojawiły się jakieś świeże pomysły?

To było dość trudne doświadczenie... Uwielbiam te numery, ale wiesz, nie dość, że dopiero się zeszliśmy, to jeszcze produkcję powierzyliśmy Trentowi Reznorowi. Wszyscy więc popisywali się, napinali jak tylko mogli, by udowodnić, jak bardzo są ważni i kreatywni, i wyszło jak wyszło. Dość to sztywne. Stać nas na więcej.

W obu przypadkach zabrakło dwóch nut, by z dobrych utworów uczynić wspaniałe... Często zdarza się, że godzinę przed zakończeniem sesji przychodzi ci do głowy najlepsza partia instrumentalna, najlepsza nuta, najważniejsza linijka tekstu. Tym razem jednak byliśmy zbyt spięci, zbyt porządni. Nie ma w tych utworach żadnych niespodzianek, nie ma niczego porywającego. Dostaliśmy do ręki puzzle, ale nie potrafiliśmy ich ułożyć, bo podeszliśmy do tego zbyt emocjonalnie... Rozeszliśmy się więc do domów, mamy czas na przemyślenie tego, co się stało i wierzę, że kiedy ponownie spotkamy się w studiu, będzie lepiej.

Jak mniemam, nie zaprosicie już do współpracy Trenta Reznora?

Na pewno nie... Nie wiem jeszcze, kto będzie produkował nową płytę, jestem otwarty na wszystkie opcje. Wiem za to, że kiedy następnym razem wejdziemy do studia, nie będziemy mieli dwóch piosenek, ale 32. Wtedy każdy dostanie pole do popisu, każdy będzie się mógł wykazać, dołożyć swoje trzy grosze. Nie będzie niepotrzebnej rywalizacji, tylko twórcza energia.

Kiedy zespół rozpadał się po raz pierwszy, mieliście na koncie zaledwie dwa albumy studyjne. Mimo to, wciąż uważa się Jane's Addiction za jeden z najważniejszych zespołów rockowych lat 90. Co takiego wyjątkowego było w waszej muzyce?

Musisz pamiętać, że to był bardzo niezwykły czas... Wiele zespołów poszerzało granice muzyki, scena pełna była nietuzinkowych osobowości. Najwięcej z nich zrodził punk rock. Przy czym punk sam w sobie, choć cudowny, muzycznie był bardzo prosty. Wiesz, młodzi ludzie z wielkimi sercami - gram jak potrafię i dobrze się przy tym bawię...

Uważnie to obserwowaliśmy i wzięliśmy z punka to, co najlepsze, czyli energię i etos, dodając wirtuozerię. Stąd wzięło się szalone podejście Jane's Addiction do muzyki, u nas zawsze wszystko było możliwe. Śpiewałem o czym chciałem, byliśmy wrogami muzyki pop, nawet nagrywając dla dużej wytwórni pozostaliśmy zespołem w stu procentach undergroundowym. Bo tylko w undergroundzie jest miejsce na wyzwania, na mrok i dobrą zabawę. Z niego wywodzi się moc i legenda Jane's Addiction.

Moim zdaniem waszą największą siłą jest to, że nigdy nie daliście się określić, zamknąć w ramach jednego gatunku.

Kiedy zaczynaliśmy, muzyczna scena w Los Angeles była podzielona na ściśle określone obozy. Wytwórnie płytowe gustowały głównie w pudel metalu, co uważałem za niezmiernie krępujące. Organizowałem wtedy dzikie imprezy, które były uwerturą dla Lolapaloozy...

Znajdowałem opuszczony loft, robiliśmy zrzutę wśród znajomych i gdy tylko udało się zebrać 500 dolarów, organizowałem koncert na który zapraszałem bardzo różnych ludzi. Zderzałem ze sobą skrajne środowiska, które nigdy nie spotkałyby się na imprezie w klubie, na przykład motocyklistów z transwestytami. Przychodzili, rozglądali się ze zdziwieniem, ale szybko docierało do nich, że dzieje się coś niezwykłego, w czym warto uczestniczyć. Z takiego środowiska wywodzi się Jane's Addiction, oto tajemnica naszej kreatywności i artystycznej wolności.

Kiedyś panowałeś w Jane's Addiction niepodzielnie, teraz ponoć zgodziłeś się na demokrację. Tylko czy demokracja w zespole rockowym ma rację bytu?

Cóż, spróbujemy... Kiedy zaczynaliśmy, pozostali muzycy byli jeszcze nastolatkami, a ja byłem starszy i doświadczony. Dzisiaj wszyscy jesteśmy dorośli i pewnie nie pozwoliliby mi przestawiać się po kątach, jak przed laty. (śmiech)

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy