Reklama

"Metaforą w twarz"

Rozmowa z Piotrem Roguckim, wokalistą grupy Coma. Zespół wydał na początku listopada 2008 roku podwójny album "Hipertrofia".

W 2008 roku Coma obchodzi 10. urodziny. Czego można życzyć dostojnemu jubilatowi?

Tak bardzo poświęciliśmy się temu, co podyktowała nam wyobraźnia, czyli konstrukcji "Hipertrofii", że wszelkie jubileusze poszły w niepamięć. Ale pewnie przypomnimy sobie o tym na początku listopada, kiedy ruszymy w trasę i zdążymy trochę poświętować. A czego można nam życzyć? Przede wszystkim konsekwencji i wyobraźni. Jeśli nie zabraknie nam konsekwencji w dążeniu do celu, który sobie wyobraziliśmy, wszystko będzie dobrze.

Na niedostatek wyobraźni chyba nie możecie narzekać. "Hipertrofia" to aż dwie płyty.

Reklama

Już poprzednim razem zastanawialiśmy się nad wydawnictwem dwupłytowym, ale zabrakło nam sił, czasu i koncepcji. Okroiliśmy więc "Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków" do jednej płyty i byłem przekonany, że taki pomysł, by borykać się z albumem dwupłytowym, więcej nam do głowy nie przyjdzie. "Zaprzepaszczone..." zostały jednak docenione przez wielu ludzi, szczególnie tych, na których nam zależało i zbudowani tym sukcesem postanowiliśmy zmierzyć się z nowym materiałem. Wyjechaliśmy w góry, żeby poimprowizować, pobawić się muzyką, przemyśleć, jak do tego podejść - i w ciągu dwóch tygodni powstało 90 procent "Hipertrofii". Na pierwszą płytę potrzebowaliśmy pięciu, na kolejną trzech lat, a najnowszą zrobiliśmy w dwa tygodnie! Widocznie już od jakiegoś czasu w naszej podświadomości kiełkowała myśl, że fajnie byłoby wysnuć taką opowieść, stworzyć nowy świat, do którego będzie można zaprosić ludzi. Nie zakładaliśmy jednak z góry, że ładujemy dwie godziny muzyki, to wyszło samoistnie. Widocznie ta opowieść potrzebowała tyle czasu, by opowiedzieć się do końca. Nic na siłę.

Jak przebiegała sesja nagraniowa?

Warunki tym razem mieliśmy komfortowe. Tym bardziej, że do współpracy zaprosiliśmy wyłącznie ludzi, którzy są z nami od początku, w szczególności przy koncertach. Ograniczyliśmy się do realizatorów, których nazwiska nie są szczególnie znane w środowisku muzycznym, ale którym możemy zaufać. A więc przede wszystkim Tomasz Zalewski, czyli Zed, nasz realizator dźwięku, który przez ostatnie trzy lata na tyle się sprawdził, że mogliśmy mu powierzyć to zadanie. Poza tym, podobało nam się brzmienie jego domowego studia, gdzie nagrywa inne zespoły rockowe, zwykle grające dość ciężko. Gitary i bas nagrywaliśmy u niego, pod Katowicami i było naprawdę fajnie. Nie siedział nam na głowie nikt z wytwórni fonograficznej i nie mówił, że trzeba przyspieszyć, bo każda godzina kosztuje, albo za chwilę do studia wchodzi Kazik Staszewski czy Edyta Górniak. To studio naszego przyjaciela i mogliśmy pracować, kiedy chcieliśmy, kiedy spływała na nas wena, kiedy solówki gitarowe dojrzały... Część gitar została zarejestrowana w naszej nowej sali prób, przy zajezdni tramwajowej. Co zresztą sprawiło trochę kłopotów, bo na początku, kiedy przejeżdżał tramwaj, gitary dostawały jakiegoś dodatkowego, ale niepożądanego brzmienia (śmiech). Wokal? Równie fantastyczna sytuacja. Nagrywałem w Łodzi, w studiach Toya. Zapewniono nam pełen komfort. Wygrzebali dla mnie jakieś studio do wokali, które nigdy wcześniej nie było używane i właściwie dali nam je na te trzy miesiące na własność. Rewelacyjna sytuacja, nikt się nie wtrącał, mogłem eksperymentować do woli. A kiedy zdarłem wokal do kości, mogłem wziąć parę dni wolnego i spokojnie wypocząć, czekając aż wróci pełna barwa.

Z Tomkiem Zalewskim rozumieliśmy się bez słów i nie mam dziś wątpliwości, że to był trafny wybór. Jesteśmy totalnie zadowoleni. Nauczeni doświadczeniem poprzednich sesji, postanowiliśmy podejść do "Hipertrofii" bardzo higienicznie i przeznaczyliśmy na nagrania pół roku. Dobrze się stało, że sesja ruszyła już w kwietniu, bo los chciał, że parę miesięcy nam wypadło - ze względu na koncerty i inne, niezależne sytuacje. Na szczęście nie było ciśnienia, nie było deadline'ów, mogliśmy sobie spokojnie rzeźbić i poprawiać to, co uznawaliśmy za niedoskonałe. Dzięki temu, o ile pierwsze dwie płyty pokazywały jakieś 70 procent naszych możliwości, tak w przypadku tego albumu możemy mówić o 90 procentach.

W otwierającym płytę utworze śpiewasz "Proszę, by dobrze zrozumiano mnie". Czujesz się artystą niezrozumianym?

Nie (śmiech). Ale są ludzie nie do końca przekonani, czy jestem prawdziwy, albo tacy, dla których to, co mówię jest niezrozumiałe. Czasem spotykam się z totalnie błędną interpretacją tego, co napisałem. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić, że są odbiorcy, którzy czują się obrażeni, kiedy mówisz do nich metaforą, albo nie daj Boże, wymyślisz jakiś neologizm. Podejrzewają, że nie traktuję ich poważnie. Słowa, które zacytowałeś kierowane są właśnie do takich ludzi, przyzwyczajonych do prostego przekazu w muzyce. Ostrzegam ich, że ta płyta będzie wymagała czasu i koncentracji, proszę ich, by próbowali się wsłuchać w to, co mówię, bo to chyba jest warte zrozumienia. Tym bardziej, że nie chcę nikogo urazić, nie chcę nikogo metaforą uderzyć w twarz.

Naprawdę nie chcesz nikogo urazić? Myślisz, że fanki odpuszczą ci tezę, że w kraju pozostały już tylko brzydkie dziewczyny?

Liczę na to, że nasze fanki mają poczucie humoru. "Emigracja" to utwór polityczny, rodzaj prowokacji. Mam nadzieję, że dziewczyny nie będą się obrażały o opinię podmiotu lirycznego...

No dobrze, nawet jeśli dziewczyny ci odpuszczą, to za tekst "chciałbym się stać homoseksualny" dostaniesz baty. Kto to widział, w Polsce takie rzeczy wyśpiewywać? Chcesz, jak Maria Peszek, trafić na celownik "Naszego Dziennika"?

Jeszcze raz powtarzam, że liczę na słuchaczy z poczuciem humoru, z dystansem do rzeczywistości. Zresztą nawet forma tego utworu nie jest zbyt poważna, to konwencja musicalu. Zupełnie nie w naszym dotychczasowym stylu, ale poszerza wachlarz stylistyczny "Hipertrofii". Zresztą, jeśli ktoś będzie chciał znaleźć wytłumaczenie tego tekstu, podobnie jak i pozostałych, znajdzie je w "Dziennikach Michała Dworzanina". Michał to postać, która jest kluczem do zrozumienia "Hipertrofii", to on jest nośnikiem całego konceptu.

Jakich poetów trzeba czytać, by nie mieć kłopotów z rozszyfrowaniem metaforycznego świata Comy? Kto cię inspiruje?

Pierwsza i druga płyta to był mój zachwyt nad poezją Miłosza i T.S. Eliota. Fragmentarycznie również Bursa i Wojaczek oraz Stachura. Chyba każdy za młodu zachwycał się Stachurą. Z "Hipertrofią" jest inaczej, bo w międzyczasie zaprzyjaźniłem się z filozofią. Patronami tej płyty są więc Hegel i Nietzsche. W przypadku tego pierwszego chodzi o głównie o "Wykłady z filozofii religii", natomiast u drugiego szczególnie zainspirowała mnie koncepcja Woli Mocy. Do tego dochodzi jeszcze Stanisław Lem, Witkacy, na pewno Proust i jego filozofia czasu. Z wielką radością odkryłem filozofów, w których pismach jest znacznie więcej poezji, niż w samej poezji jako takiej. To dla mnie nowe źródło natchnienia.

Dyrektorzy programowi polskich stacji radiowych na pewno bardzo się ucieszą, kiedy dostaną singel inspirowany Heglem.

(śmiech) Moje teksty to nie traktaty filozoficzne, ani doktoraty. Większość ludzi nigdy się nie dowie, że Coma ma cokolwiek wspólnego z Heglem, więc nie będzie im to przeszkadzało. Ale tym, którzy bardziej interesują się tekstami, podpowiadam, gdzie powinni szukać odpowiedzi na nurtujące ich pytania, gdzie mogą zagłębić się w to mocno i totalnie. A dla komercyjnych stacji radiowych Coma z innych powodów nie jest interesująca. Nasza muzyka nie mieści się w ich modelu biznesowym, nasza publiczność to nie ich target. Gramy dla ludzi, którzy czegoś szukają, czegoś poważniejszego. Nie mamy poczucia misji, nie chcemy umoralniać czy wychowywać społeczeństwa, ale nie będziemy mówić o prostackich rzeczach i o banałach, skoro wzrusza nas coś bardziej wzniosłego. Nie ma sensu mówić o tym, że ja ją kocham, a ona mnie, bo o tym już wszyscy wiedzą i wszyscy to słyszeli, podane na 50 różnych sposobów.

Do kogo w takim razie kierujecie swój przekaz? Do fanów piosenki poetyckiej, art rocka, metalowców?

Nie myślimy takimi kategoriami, nie definiujemy sobie konkretnych grup odbiorców, bo gramy przede wszystkim dla siebie. Owszem, tworząc teksty mam przed oczami człowieka, do którego piszę, ale nie jest to konkretna postać, ale raczej taki wirtualny odpowiednik mnie samego. Ktoś z otwartym umysłem, kto będzie chciał zrozumieć, co piszę i poddać się zabawie. Nie byłem pewien, czy tacy ludzi naprawdę istnieją, ale już przy "Zaprzepaszczonych..." dowiedziałem się, że są, że nasz przekaz do nich dociera. I mamy od nich informację zwrotną, rozmawiają z nami na te wszystkie tematy. Poznajemy naprawdę szeroką warstwę społeczną - od 12-letnich dzieciaków, które zaskakująco dużo rozumieją, po krytyków muzycznych, naszych mistrzów, którzy przez swoje programy w radiu uczyli nas słuchać dobrej muzyki. Nikt jednak nie szufladkuje się w ten sposób - ja jestem hardrockowcem, ja sklepikarzem, a ja słucham Dody. Ludzie nie lubią być klasyfikowani. Coma jest po prostu dla wszystkich wrażliwych, którzy chcą przeżyć nową przygodę, którzy nie boją się otworzyć na inną rzeczywistość.

Na podstawie materiałów promocyjnych Sony BMG

Sony BMG
Dowiedz się więcej na temat: twarzy | dziewczyny | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy