Mariusz Szczygieł: Kora była moją fascynacją i miłością [WYWIAD]

Mariusz Szczygieł opowiedział o swoich muzycznych fascynacjach /Damian Maliszewski /materiał zewnętrzny

Jeśli opowiadać o muzyce, to najlepiej z pasją - tak jak robi to Mariusz Szczygieł. Z reportażystą wspominamy Korę, rozmawiamy o twórczości Tomasza Stańki i pytamy go o twórczość Grzegorza Ciechowskiego. Wywiad zaczynamy jednak od pytania o muzykę współczesną.

Marcin Misztalski: Jak się pan czuje w muzycznym świecie, w którym rządzą Dawid Podsiadło, Sanah czy Mata?

Mariusz Szczygieł: - Czuję się świetnie. Nie miałem okazji wsłuchać się w ich utwory, więc nie rozpoznałbym ich z brzmienia, ale wiem, że dla wielu młodych ludzi znaczą dziś tyle, ile kiedyś znaczyła dla mnie Kora. Słyszałem, że pan Dawid na koncertach ma zapełnione stadiony. Mam jednak nadzieję, że jestem boomerem tylko w połowie, bo znam na pamięć płyty Arka Kłusowskiego, Mai Kleszcz i Mroza. A ostatnio uwiodła mnie Luna.

Reklama

Dobrze, że pan wymienił tych młodych artystów, bo już byłem gotów pomyśleć, że należy pan do osób, które lubią rzucać tekstami w stylu: "Kiedyś to była dobra muzyka. Nie to, co teraz - sama słabizna".

- Mimo że, chyba wszystko w muzyce popularnej już było, każdy styl, każdy sposób traktowania głosu (bo nie zawsze chodzi o śpiew), każdy aranż, to wymienieni przeze mnie artyści nie poddają się i poszukują. Tym mi imponują. Poza tym, kiedy jestem na przykład na koncercie Hani Rani - a był to jeden ze wspanialszych koncertów w moim życiu - to nie zastanawiam się, czy ona kogoś naśladuje, czy ktoś podobnie gra na pianinie, czy przypomina mi głosem Kate Bush, czy może kogoś zupełnie innego, tylko poddaję się jej czarowi.

Zresztą powiem panu, że nie chodzę na koncerty często. Wolę CD lub Spotify. Bywam może na trzech koncertach rocznie. Czasem, gdy jadę do jakiegoś miasta, sprawdzam, czy nie gra w nich wtedy ktoś, kogo cenię i chciałbym zobaczyć. Miałem szczęście w Nowym Jorku, bo akurat w Akademii Muzycznej występował Jamie Cullum, poszedłem. Śledzę jego karierę od dwudziestu lat. Pamiętam, jak przeczytałem recenzję - a dość często trafiam na płyty dzięki recenzentom - że wyszły płyty dwóch wokalistów, zbliżających się do jazzu, Michaela BubleJamiego Culluma. I że w swoim wokalu Buble coś zgubił, a Cullum to znalazł. Musiałem posłuchać.

Przeprowadzałem wywiad z Hanią kilka lat temu i odebrałem ją jako niezwykle skromną artystkę. Jej muzykę natomiast (szczególnie debiut) odbieram jako bardzo sentymentalne i melancholijne granie. Dla pana sentyment i wspomnienia są ważne w odbiorze muzyki?

- Że muzyka Hani Rani rzewna i łzawa? Nie odbieram jej tak. No ale każdy czuje inaczej. W każdym razie sentymentalizm trzeba jednak odróżnić od sentymentu. Do wielu utworów czuję sentyment. Na przykład do płyt Maryli Rodowicz z lat 70. - "Wsiąść do pociągu""Cyrk nocą". Kiedy ukazała się ta pierwsza, w roku zdaje się 1979, miałem wtedy trzynaście lat. Słuchałem jej trzy dni bez przerwy na adapterze firmy Unitra i... nie chodziłem do szkoły. Podrobiłem usprawiedliwienie od rodziców i non stop zdzierałem ten longplay. Do dziś uwielbiam aranżacje z lat 70., funkowo-symfoniczne krótko mówiąc. Prońko - "Specjalne okazje", Sośnicka - "Nie wiedziałam nic o sobie", Łobaszewska - "Gdybyś" albo "Lubię smutek pustych plaż"... Cierpię, panie Marcinie, bo ani na Spotify, ani na CD nie ma rewelacyjnej płyty Grażyny Łobaszewskiej i Piotra Schulza "Solo i w duecie" z 1984 roku. To ich wspólne nagrania z lat 70., zbliżone do amerykańskiej grupy Earth, Wind & Fire.

Przy tej okazji mógłbym panu zdradzić, jakie jedno nagranie na świecie zostawiłbym, gdyby jakiś okrutny Bóg Ciszy powiedział: "Szczygle, skasuję wszystkie nagrania świata, a ponieważ nie znosisz hałasu (a nie znoszę hałasu, to znaczy ujadania psów, dźwięku rozpędzonych motocykli, drących się dzieci itp.), to masz prawo zostawić światu jedno nagranie, jeden utwór". I wie pan, co bym zostawił, gdyby ode mnie to zależało?

Wolałbym nie zgadywać.

- Nagraniem, które zostanie na zawsze, byłaby piosenka, której mogę ciągle słuchać od 43 lat. Pobudza mnie do życia swoim funkowym rytmem, ale tekstem przestrzega przed urojeniami. To standard amerykańskiej grupy Earth Wind & Fire pt. "Fantasy", lecz w polskiej wersji, którą napisał Jacek Cygan, a zaśpiewali Grażyna Łobaszewska i Piotr Schulz. Tytuł "Autostradą do słońca". Powstała w 1979 roku. Miałem trzynaście lat, kiedy ją usłyszałem w I programie Polskiego Radia. Najpierw pociągała mnie melodią i głosami wokalistów, ale szybko zrozumiałem, co ma do przekazania. "Pewien pan z miasta X/ Każdy chciałby tam żyć/ Wszystko miał, gładki trawnik, duży dom/ Wczoraj wstał, jak co dnia/ Nie jadł nic, zabrał psa/ Opon krzyk, i pomknęli jak wiatr/ Po szosie spokojnej jak morze/ Przez świat, z wiatrem do ramion/ Widzieli go ludzie, jak jechał, jak gnał/ Gdy rozeszła się wieść/ Autostradą dwóch rzek/ Wyruszali mieszkańcy wielkich miast...". 

Podmiotka liryczna tego dnia też rzuca swoje życie. Zabiera okulary, szminkę, tak jak wszyscy wsiada do samochodu i pędzi autostradą do słońca. "Niebo ma oczu blask/ Autostradę przytula las...". Razem z nią pędzą ciężarówki i szczęśliwe konie... Kiedy już dojeżdżają do celu, okazuje się, że tam nie ma słońca, zamiast niego jest tylko neon z reklamą Marlboro... "Czasem nam zdaje się/ Że tu chodzi o życia sens/ A to tylko jest ładny film/ Jeszcze jedna reklama Marlboro". Można zinterpretować ten tekst jako antykapitalistyczny w czasach realnego socjalizmu, jednak dla mnie jest podstawową prawdą o naszym życiu. O tym, że zawiodą nas wszystkie idee i religie. To Jacek Cygan zaczął oduczać mnie mrzonek, kiedy byłem małym chłopcem. Zapewniam: świat jest znacznie przyjemniejszy, jeśli nie masz co do niego złudzeń.

Myślałem, że tym jedynym nagraniem byłby któryś z dyskografii Kory.

- Kora była moją fascynacją i miłością. Wysyłałem do czasopism listy, że nie działa na mnie Mickiewicz, Słowacki i Norwid, tylko ona! To jest moja poetka. Ona pisze o tym, co mnie - ucznia Liceum Ekonomicznego w Legnicy - porusza. Jeśli śpiewa, że "czeka na wiatr, co rozgoni ciemne skłębione zasłony", to śpiewa o tym, że poprawię pałę z matematyki na pierwszy semestr. Ale z płyty "Nocny patrol" największe wrażenie robiła na mnie najmniej popularna piosenka "Miłość jest jak opium". "Jeszcze mnie życie/ Życiem nie rozgrzało/ A już ciało chłodniejsze/ W cień się usuwa/ Coraz rzadziej się śmieję/ Tęsknię za czymś ogromnie/ Coś w oddali jaśnieje/ Kusi, wabi jak sen" - no przecież to było o mnie - szesnastoletnim geju z małego miasteczka, który marzy o miłości, ale już wie, że jego miłość, jeśli się zdarzy, to w cieniu, w ukryciu.

Opowie pan o niezapowiedzianej wizycie, którą kiedyś jej złożyliście?

- Pojechaliśmy z kolegami z fanklubu Maanamu do jej domu. Otworzył nam Marek Jackowski i oznajmił, że niestety Kory nie zastaliśmy, a on nie wie, gdzie jest. Ale i tak byłem zadowolony, że siedzę w domu wielkiego muzyka, w pokoju mojej idolki. Piliśmy herbatę, a na koniec otrzymaliśmy plakaty Maanamu. To było przeżycie! Niestety, trzeba było wrócić do Złotoryi, a na plakacie nie było autografu Kory. Poprosiłem kolegę Sławka Karpetę, szefa fanklubu, żeby ten podpis podrobił. I zrobił to doskonale. Mogłem szczycić się, że widziałem swoją idolkę. Gdybym powiedział prawdę, straciłbym w oczach koleżanek i kolegów. Plakat, który zawisł na ścianie mojego pokoju, obejrzały wycieczki z całego miasta. Żeby było śmiesznie, po pięciu latach poznałem Korę. Gdy wróciłem do niej do domu już jako dziennikarz, to ugotowała mi zupę pomidorową.

A dzisiaj co pan myśli o jej twórczości?

- Obok Grzegorza Ciechowskiego to największa osobowość polskiego rocka. Nawet jeśli niektóre teksty Kory dziś brzmią dla mnie pretensjonalnie, to ona je tak interpretowała, że brzmiały jak najlepsza poezja. Lata osiemdziesiąte były latami mojego dojrzewania, maturę zdałem w 1985 roku. Znam na pamięć chyba wszystkie polskie piosenki, które wtedy grała Trójka. A wie pan, że mimo to dziś do nich w ogóle nie wracam. Wracam do brzmień lat 70. Teraz katuję ścieżkę dźwiękową serialu "07 zgłoś się", skomponowaną przez Włodzimierza Korcza. "Przed nocą i mgłą osłoń mnie...".

Jak pan dowiedział się o śmierci Kory?

- Widziałem się chwilkę z Korą, kiedy już mocno chorowała. Niesamowicie serdecznie się przywitała i przytuliła. Jakby chciała się pożegnać albo wyrazić serdeczność, gdybyśmy się już nie zobaczyli. A może to moja nadinterpretacja. Kiedy umarła, byłem w Pradze i intensywnie pracowałem nad książką "Nie ma". Już miałem napisany wstęp, że od czasu, kiedy osiem lat wcześniej zacząłem zbierać materiał do tej książki, zmarło wiele bliskich mi osób. Większości z nich opowiadałem o pracy nad nią. Niektórym o tym nie mówiłem, ale wszystkim chciałem książkę sprezentować po jej wydaniu. Dedykuję "Nie ma" im właśnie... - i niżej miałem całą listę znajomych i przyjaciół. Dopisałem więc Korę. W tym wstępie zastanawiam się, czy świadomość zmarłych gdzieś krąży? Obawiam się jednak, że gaśnie, jeśli już nie może jej ożywiać chemia mózgu. Mogą tylko żyć w naszej pamięci - i będą. Zamieszkają w nas. A my zamieszkamy w innych i tak dalej. Następnego dnia dopisałem do listy Tomasza Stańkę.

Nim porozmawiamy o panu Tomaszu, chciałem jeszcze podpytać o Korę, a właściwie o sytuację, która miała miejsce w dniu jej pogrzebu.

- W dniu pogrzebu wszedłem do kwiaciarni na Dworcu Centralnym po białe róże. Był tam już inny klient w czarnym T-shircie z białą twarzą Kory i postawionymi na sztorc włosami. Kupował czerwoną różę. Pomyślałem, że też tak wyglądałem w latach 80. Zobaczył mnie i zaskoczony spytał, czy wiem, jak dojechać na Powązki. Zaproponowałem, że go zabiorę. Po drodze opowiadał, że Kora to chyba najważniejsza osoba w jego życiu, a po koncertach zawsze wręczał jej bukiet czerwonych róż. Przez większość życia prowadził razem z mamą kwiaciarnię w Sopocie. Dużo czyta, ma - jak mówił - przedyskutowane wszystkie moje książki. Miły gość. Na cmentarzu straciłem go z oczu.

Co wydarzyło się później?

- Rok późnej dostałem wiadomość od jakiejś pani. Pytała, czy przypominam sobie pogodnego, szczupłego szatyna o wesołym spojrzeniu, z którym jechałem na pogrzeb Kory. Tak! "Proszę pana, on umiera na raka. Wie, że umiera. Zostało mu może kilka dni. Czy mógłby mu pan napisać coś przed śmiercią? Lila". Oniemiałem. "Moja prośba jest na pozór łatwa do spełnienia. Poproszę o dedykację dla Damiana na te ostatnie dni... lub te kolejne, ale już w innym wymiarze. Odczytam mu je, póki jeszcze jest przytomny". "Ale dlaczego ja? - spytałem przerażony. "Wiem, że to szantaż emocjonalny. Nie zgłaszałabym się, jednak gdyby nie napisał pan ostatniej książki. Przeczytałam i czuję, że mogę o to poprosić". Nie wiem, co nagle stało się z moją głową. Przerażenie znikło. Spytałem, czy przyjaciel jest wierzący. "Pogrzeb będzie świecki" - odparła. Napisałem więc: "Damian, cieszę się, że Jaśniepan Przypadek zetknął nas w kwiaciarni na Dworcu Centralnym choć przez chwilę. A może na imię mu Kora? Wiem, że stoisz przed Tajemnicą. Zresztą jak wszyscy. Tyle że Ty chyba szybciej będziesz miał z nią do czynienia. Jak wszyscy nic o niej nie wiem. W tej sytuacji niczego nie mogę obiecać poza jednym: na pewno zamieszkasz u mnie. W mojej głowie, bo tam daję miejsce tym, których znałem, ale wcześniej przede mną do Tajemnicy poszybowali".

Odpisała, że odczytała mu te słowa. Umarł dokładnie tego dnia, którego chciał. A wie pan, dlaczego chciał właśnie wtedy? "Bo dziś są urodziny Kory" - wyjaśniła. Ta ostatnia książka, o której wspomniała to właśnie "Nie ma". I to był chyba najpoważniejszy jej skutek, jaki mnie dopadł. A może ta dedykacja - to w ogóle najpoważniejsze zadanie w moim zawodowym życiu...

Są osoby, które twierdzą, że w momencie, gdy pan Tomasz Stańko oczyścił się z narkotyków, to nie było to już to, co kiedyś.

- Może na początek zastrzeżenie: choćby geniusz sztuki stał się po rzuceniu narkotyków ostatnim przeciętniakiem, to największym jego zwycięstwem jest rzucenie narkotyków. Czystość jest ważniejsza od twórczości. Wiem, że wyglądam na faceta typu francuski piesek i rzeczywiście sam narkotyków nigdy nie zażyłem, ale mimo to nie są mi obce. Miały wpływ też na moje życie, bo był to problem trzech bliskich mi osób. Dwie są wciąż w terapii. Dlatego też nie chcę odpowiadać na to pytanie. Czy nie wydaje się panu, że gdybym powiedział: "Słyszałem różnicę i po narkotykach grał lepiej", byłaby to ich promocja?

Wolałbym, by to pan odpowiedział na to pytanie.

- Dzięki Bogu żadnej różnicy nie słyszałem. Tomasz Stańko dał mi muzykę - oczywiście nie dał osobiście, mówię o tym, co nagrał dla wszystkich, ale ja ją odbieram bardzo intymnie - a więc dał mi muzykę, która przylega do mnie, wnika i przykleja się do wewnętrznych ścian komórek. Taka muzyka nie pozwoli człowieka zniszczyć. Bo przylega, wnika i okleja od środka. Miałem w życiu okropny czas ciemności i ta moja ciemność chwytała się jego dźwięków. Żywiła się nimi i mną już nie musiała. Nawet mu powiedziałem: "Pan mi załatwia chyba przykre sprawy, panie Tomaszu". Ucieszył się.

Istnieje muzyka, w której można się tylko chlapać. Nie zaleje cię całego, raczej zanurzysz stopy. Ale istnieje też muzyka, w której można utonąć, a nawet się rozpłynąć. To taka muzyka, która słuchana z winem sprawia, że czuję się, jakbym rozpuszczał się w czyichś ustach. "Drugi koncert fortepianowy" Brahmsa w wykonaniu Światosława Richtera i Chicago Symphony Orchestra, soundtrack do "Nagiego lunchu" Shore'aColemana w wykonaniu London Philharmonic Orchestra, utwory Philipa Glassa, grane przez Bruce'a Brubakera. I wreszcie płyty Stańki. Kiedy byłem w ciemności, tonąłem w tej muzyce i to najlepsze co mogłem zrobić.

Jeśli już wspominamy artystów, którzy nie żyją. Co dała panu muzyka, którą tworzył Grzegorz Ciechowski?

- Jest 1982 r. Mam 15 lat, zdałem do liceum. Spóźniam się na pierwszą lekcję fizyki 30 sekund i nauczyciel uweźmie się na mnie tak, że skończę z niedostatecznym na pierwszy semestr. Mój oprawca ma z siedemdziesiąt lat, obraża mnie i prowadzi lekcję w białym fartuchu. Koleżanka, która spóźniła się ze mną i na którą uweźmie się tak samo, zardzewiałą żyletką podetnie sobie żyły i nie wróci już do naszej klasy. (Szkoda, że zardzewiałą - mówimy w klasie. Ale w drogerii obok szkoły sprzedają tylko ocet i doniczki. Skąd jej ojciec miał mieć nowe żyletki?). Moje pierwsze miesiące w liceum - cały czas ktoś trzyma mi dłonie na gardle. I właśnie wtedy słyszę "Kombinat": "...nie wyrwę się teraz już wiem...". Piosenkę mam nagraną z radia. Światło musi być zgaszone. Gdzieś po 20 "Kombinatach" ręce na mojej szyi rozluźniają się.

Fascynowaliśmy się Republiką i Ciechowskim z moim kolegą z bloku w Złotoryi - Jackiem Jóźwiakiem. Kolega dziś po pięćdziesiątce ma nadal nieprawdopodobne archiwum wydawnictw i artefaktów, związanych z Grzegorzem. A kiedy Ciechowski zaczął mówić w wywiadach, że czyta Orwella i Vonneguta, to cierpieliśmy, że nie możemy tych książek nigdzie w Złotoryi ani Legnicy dostać.

Kiedy miałem 22 lata, pracowałem już w redakcji "Na przełaj" w Warszawie i oczywiście wpadłem na pomysł, że skoro jestem już dziennikarzem, to poznam moich idoli - umówiłem się na wywiad z Korą w Krakowie i oczywiście z Ciechowskim. Grzegorz z Małgorzatą Potocką, z którą potem się zaprzyjaźniłem, wynajmowali mieszkanie na Górnym Mokotowie. To była rozmowa z intelektualnym guru. Czy ktoś w Polsce łączył muzykę, literaturę i intelekt? Małgosia mówi, że stada ludzi wysłał na polonistykę. Przekaz Ciechowskiego dla fanów, który wziąłem sobie do serca, był taki: "Rozwijaj się intelektualnie!". Pamiętam, jak zabrałem jego płyty do przyjaciół we Włoszech. Byli zaskoczeni, że przywożę piosenki kogoś, kto nie ma głosu i tak "brzydko" śpiewa. Ja tego w ogóle nie słyszałem! Jego osobowość przesłaniała wokal... A 22 grudnia 2001 roku prowadziłem w I programie Polskiego Radia audycję na żywo "Zagram to jeszcze raz". W trakcie piosenki wydawca poprosił, żebym powiedział na antenie, że właśnie umarł Grzegorz Ciechowski.

Mam wrażenie, że dopasowaliśmy się do aury, którą mamy obecnie za oknem, bo nasza rozmowa maluje się w dość ciemnych kolorach. Rozjaśni ją pan na koniec?

- To może zdradzę, że jako szesnastolatek sam zacząłem pisać teksty piosenek. Kora, Ciechowski, Kozidrak sami sobie pisali teksty, więc zacząłem je wysyłać do tych wokalistek, które korzystały z tekstów cudzych. Wysłałem do Urszuli, Wandy Kwietniewskiej, Gaygi... niestety, nie trafiły na podatny grunt. Dostałem od nich bardzo ładne, ale odmowne listy. Nie dziwię się im, bo mój sztandarowy tekst brzmiał tak:

Ekstaza miłosna ekstaza
poprzez mózg mi się wsadza
do serca do jelit do oka
widzę nagle smoka
w kształcie breloka
Zaraza punkowa zaraza
poprzez usta mi się wsadza
do głowy do rąk do kolanka
widzę nagle panka
łysego z ranka.

Brak sukcesu z tego typu tekstami sprawił, że przerzuciłem się na reportaż. Z pożytkiem, mam nadzieję, dla moich czytelniczek i czytelników.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mariusz Szczygieł
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy