Mariusz Duda (Riverside): Dostaję od życia tęgie baty

Riverside jako trio: od lewej Michał Łapaj, Mariusz Duda i Piotr Kozieradzki /fot. Oskar Szramka /Oficjalna strona zespołu

- Nie wiem, czy przetrwamy psychicznie te koncerty, bo emocje będą takie, że pewnie wszyscy znajdą się pod ścianą - mówi Interii Mariusz Duda o powrocie Riverside na scenę po niespodziewanej śmierci gitarzysty Piotra Grudzińskiego.

1 kwietnia grupa Riverside miała rozpocząć polską odsłonę trasy promującej płytę "Love, Fear and the Time Machine" z września 2015 r. Niestety, 21 lutego, w wieku niespełna 41 lat, zmarł Piotr Grudziński. Przyczyną śmierci warszawskiego muzyka było nagłe zatrzymanie krążenia.

Pod koniec września żyjący członkowie Riverside (wokalista i basista Mariusz Duda, perkusista Piotr Kozieradzki i klawiszowiec Michał Łapaj) ogłosili, że zespół będzie kontynuował działalność jako trio. 21 października ukazał się dwupłytowy, instrumentalny album "Eye Of The Soundscape", będący kompilacją utworów z lat 2007-2015 oraz nowych, nagranych na początku 2016 roku.

Reklama

Z kolei w połowie listopada do księgarń trafiła pierwsza oficjalna biografia grupy - "Sen w wysokiej rozdzielczości" Maurycego Nowakowskiego.

Michał Boroń, Interia: "Nie mogę się doczekać tej płyty" - takiego sms-a dostałeś od Piotra Grudzińskiego. Niestety, gitarzysta nie doczekał premiery "Eye of the Soundscape". 21 lutego także wasz świat się zawalił... Choć nie poznałem go nigdy osobiście, nie ukrywam, że jego odejście też mocno mną wstrząsnęło. Jak wyglądało wasze ostatnie spotkanie?

Mariusz Duda (Riverside): - Widzieliśmy się ostatni raz w studiu podczas nagrań "Eye of the Soundscape". Potem do siebie dzwoniliśmy i wysyłaliśmy smsy.

Czy brak Piotra wpłynął jakoś na płytę "Eye of the Soundscape"? Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że większość materiału powstała, gdy jeszcze żył?

- "Eye of the Soundscape" to album stworzony przeze mnie, Grudnia i Michała. Komponowaliśmy tutaj wszystko we trzech. Piotr odszedł na sam koniec, w trakcie miksów nowych utworów. Podczas ostatnich dodatków. Niestety nie zdążył nic dograć w "Shine", więc tutaj wszystkie gitary zagrałem sam...

Przy przygotowywaniu tego albumu raczej nie było grzebania na gwałt po szufladach, bo jednak większość to są rzeczy w miarę nowe - z ubiegłego i tego roku. Nie traktujecie "EOTS" jako składanki, ale jako w pełni niezależne wydawnictwo, zgadza się?

- Nie nazwałbym tego składanką, raczej kompilacją. Ta płyta to w sumie taki paradoks, bo z jednej strony to kompilacja starego z nowym, z drugiej całkowicie autonomiczny twór przypominający bardziej premierowy album z nową muzyką. Wymieszaliśmy utwory znane i nieznane, całkowicie premierowego materiału jest ponad 30 minut, dzięki temu płyta ma swój charakter, swój niezależny byt. Ale umówmy się - te stare utwory to też raczej nie do końca rzeczy znane wszystkim, bo do tej pory znajdujące się głównie na drugich płytach w formie bonusów. Więc - to fakt - bliżej jest temu albumowi do w pełni niezależnego wydawnictwa niż "składanki".

Po śmierci Piotrka musiało w końcu paść niełatwe pytanie: co dalej z zespołem? Kiedy zaczęliście o tym rozmawiać, i czy braliście w ogóle pod uwagę inne pomysły, jak rozwiązanie grupy czy przyjęcie na stałe nowego gitarzysty?

- Po śmierci Piotrka odwołaliśmy do końca roku wszystkie koncerty. Obiecaliśmy też sobie, że będziemy kontynuowali nasze plany wydawnicze, ale jeśli będziemy grali dalej, to na próbach spotkamy się dopiero po wakacjach. Od początku widzieliśmy, że jeśli przetrwamy, to bardziej jako trio wspomagane przez osoby, które chciałby z nami współpracować, niż jakieś nowe wcielenie pod wpływem castingu.

Przypuszczam, że to nie była decyzja podjęta spontanicznie, tylko efekt wielu rozmów... Podjęliście ją jednogłośnie?

- Były rozmowy, niejedne. Ale decyzja o trio i kontynuacji w tej formie była raczej jednogłośna.

Mam wrażenie, że "Eye of the Soundscape" jest bliskie projektowi Lunatic Soul, zgodzisz się?

- "Eye of the Soundscape" to nie jest album rockowy. Tak samo jak Lunatic Soul nie jest tworem rockowym. Jeśli mielibyśmy porównywać "EOTS" do jakiejś innej płyty, którą tworzyłem czy współtworzyłem, to zapewne padłoby na Lunatic Soul. Nic w tym dziwnego - gram tu na wszystkich "lunatycznych" przeszkadzajkach, komponuję i współkomponuję tu utwory, stosuję swoje patenty, ale "Eye of the Soundscape" to przede wszystkim album połączenia mojego świata ze światem Michała i Grudnia. To album nas trzech - tworzony pod wpływem wspólnych interakcji w studiu. Muzyka jedyna w swoim rodzaju. Tak samo elektroniczna jak i organiczna. Pełna kolorów. Lunatic jest bardziej mroczny i smutny. A przynajmniej to, co do tej pory pod tym szyldem wydałem.

Dla mnie sporym zaskoczeniem było to, co napisałeś we wkładce, że marzeniem Piotra było wydanie właśnie takiej, dość eksperymentalnej przecież płyty. Czy dobrze zatem odczytuję, że wypracowana i dopieszczana formuła Riverside zaczęła go (was?) w pewnym sensie uwierać?

- Po wydaniu czwartej płyty Lunatic Soul "Walking on a Flashlight Beam", Grudzień powiedział mi kiedyś coś takiego: "Wiesz, że bliżej jest mi do tego wszystkiego co robisz w Lunatic Soul niż Riverside"? Wiedziałem o tym. Grudzień chciał tworzyć takie klimaty, takie "dead can dance’y", "klause schultze" tylko w Riverside ciężko było coś takiego przemycać na cały album. A ja nie po to stworzyłem Lunatic Soul żeby jeszcze przerabiać na tę samą modłę Riverside. Riverside miało być mimo wszystko rockowe. Ale Grudzień i Michał też chcieli grać "ambienty". Przymierzali się nawet do jakiegoś wspólnego projektu, ale nie wychodziło. Nadarzała się okazja.

"Eye of the Soundscape" było więc w pewnym sensie stworzeniem czegoś pomiędzy. Trochę dla mnie, bo zawsze chciałem mieć taki album, trochę dla nich, i dla Grudnia, i dla Michała, trochę dla nas wszystkich, żeby znowu zacząć komponować wspólnie, bo ostatni album dosyć mocno zdominowałem muzycznie. "Eye of the Soundscape" być może miało też otworzyć drogę do jakiegoś zupełnie nowego projektu. Niestety lub "stety" stało się wydawnictwem jedynym w swoim rodzaju.

Czy po śmierci Piotra jesteście jakoś dalej wybiec w przyszłość z planami? W lutym szykujecie specjalny koncert - czy przed nim możesz coś ujawnić, czy na razie wszystkie karty trzymacie przy piersi?

- W lutym zagramy z Riverside dwa koncerty. Miał być jeden, ale wyprzedał się w kilka godzin. Zrobiliśmy więc kolejny, dla tych, którzy nie mieli szans na kupienie biletów, i ten też się wyprzedał w kilka godzin. To trochę obłęd. Wiem, że z jednej strony ludzie chcą przyjść na ten koncert żeby jakoś pożegnać Grudnia, z drugiej nam jednak kibicują i chcą żeby Riverside dalej grało. Przepiękna sprawa. Nie wiem czy przetrwamy psychicznie te koncerty, bo emocje będą takie, że pewnie wszyscy znajdą się pod ścianą. Ale czujemy jakąś siłę w sobie, która sprawi, że nasza muzyka zabrzmi piękniej, potężniej i w takiej emocjonalnej dawce jak nigdy do tej pory.

Być może zdecydujemy się na trasę. Zainteresowanie jest duże. Fani chcą nas zobaczyć. Ale najpierw musimy zdać egzamin na tych lutowych koncertach i zostać zaakceptowani w nowym wcieleniu.

Chwilę po premierze "Eye of the Soundscape" ukazuje się książkowa biografia Riverside. Ponoć długo się broniłeś przed tą propozycją, co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?

- To nie ja - to Grudzień. On nie chciał na początku. Zresztą każdy z nas zareagował podobnie, tylko Grudzień przełamał się jako ostatni. Nie jesteśmy jakimiś idiotami - doskonale wiemy, że jest spora grupa ludzi, których reakcje będą takie jak te nasze na początku kiedy Maurycy zaproponował nam, że napisze o nas książkę. Biografia? Teraz? Już? Przecież biografie pisze się na łożu śmierci jak się coś osiągnie, a nie kiedy zespół jest młody i w sumie jeszcze nic się nie wydarzyło! Ale mielibyśmy tupet! Ale po chwili zastanowienia pojawiła się myśl - a jeśli to jedyny moment kiedy ktoś chce coś o nas napisać? Przecież nie wiadomo co będzie za 10 lat? Może właśnie tracimy szansę na jedyną książkę w karierze? Poza tym w sumie trochę już tego się nazbierało. Świat tak przyśpieszył. Początków tego całego zamieszania już w sumie nawet nie pamiętamy.

No i też na koniec - kto tu mówi o biografii? Jakoś owszem trzeba to nazwać, ale to przede wszystkim - umówmy się - byłoby po prostu podsumowanie jakiegoś okresu naszej działalności. Nazwijmy to pierwszej połowy. W końcu więc każdy z nas się zgodził. No i bardzo dobrze zrobił, bo inaczej nigdy nie dowiedzielibyśmy się już tylu rzeczy z ust Grudnia.

Można powiedzieć, że to wydawnictwo zamyka etap Riverside jako kwartetu, że to niejako domknięcie etapu zakończonego śmiercią Piotra?

- Można powiedzieć, że ukazuje się w momencie idealnym. I "Eye of the Soundcape" i "Sen w wysokiej rozdzielczości" ukazują się dokładnie wtedy, kiedy każdy z nas tego potrzebował. Okoliczności ich wydania miały być inne - niestety inaczej się nie dało.

Niezręcznie mi o to pytać, ale ten rok to nie tylko odejście Piotra, ale również śmierć twojego taty. Te doświadczenia, godzenie się z nimi, oswajanie i próby stanięcia z powrotem na nogi, to będzie temat powstającej płyty Lunatic Soul. I z tego co zapowiadasz, będzie ona "bardzo intymna i bardzo potężna". Możesz opowiedzieć o niej coś więcej?

- No tak, w tym roku dostaję od życia tęgie baty, ale skóra twardnieje... Czuję w sobie zmianę. Mniej frustracji, więcej siły, więcej pewności siebie.

Czuję, że tworzę w Lunaticu coś dużego, innego. Cztery pierwsze płyty były bardzo mroczne i orientalne. Przepełnione tematem związanym ze śmiercią. Teraz do Lunatic Soul wkrada się życie i chęć przetrwania. Płyta będzie dynamiczna, będzie na niej więcej elektroniki, transu, groovu. Będzie bardzo dużo melodii. W dwóch utworach pojawi się orkiestra symfoniczna. To zupełnie nowy rozdział. Inna jakość. Zastanawiałem się nawet, czy nie wydać jej pod nazwiskiem, ale chyba nie - muszę kontynuować to w takiej formie. 

Lunatic Soul od samego początku był projektem studyjnym, ale z czasem jakbyś się zaczął wahać, czy nie zaprezentować go na scenie. Może to jest ten czas?

- Może...

Zanim nadejdzie czas nowego Lunatic Soul czeka nas listopadowa premiera zespołu nazwanego po prostu Meller Gołyźniak Duda. Ponoć inna (lepsza?) nazwa nie chciała się wymyślić?

- Nie udało nam się nic wymyślić, więc zaproponowałem po prostu nasze nazwiska. A ponieważ album nosi tytuł "Breaking Habits" to tym samym przełamujemy kolejny schemat.

Jak doszło do tego, że w końcu się udało? Kto kogo zwerbował i zmobilizował do działania?

- Maćki [Meller i Gołyźniak] sobie razem działały i na koniec potrzebowały kompana do kompletu. No to za namową jednego z nich dołączyłem. A potem kazałem im na siebie czekać, czekać i czekać (śmiech). Maciej Meller poprosił mnie chyba pod koniec 2013 roku żebym wziął udział w nagraniu wspólnej EP-ki. EP-kę szybko wybiłem mu z głowy. Jeśli już coś razem robimy, to róbmy płytę - powiedziałem. No i płytę zrobiliśmy. Z obsuwą, spowodowaną moimi zobowiązaniami w stosunku do Riverside i Lunatic Soul. Ale chyba tak po prostu miało być.

Z Maćkiem Mellerem znacie się z Xanadu i Deep River, czyli jego zespołu sprzed Quidam, z którym przez lata był utożsamiany. Czy jego rozstanie z Quidam w jakiś sposób wpłynęło na zawartość albumu?

- Myślę, że tak. Maciek się muzycznie uwolnił. I tę wolność słychać bardziej niż kiedykolwiek.

A jak trafił się wam Maciej Gołyźniak, którego z jednej strony można spotkać u alternatywno-popowych Sorry Boys, Natalii Nykiel czy Brodki, a z drugiej wspierał takie mocno popowe akcje typu Danzel, Why Not? Ccy Emigranci. Człowiek do wynajęcia?

- Tak jak wspomniałem, to bardziej ja im się trafiłem. Maćki już od jakiegoś czasu razem ze sobą egzystowali. Przesyłali sobie pliki, rozmawiali o wspólnym projekcie. Są przyjaciółmi od dawna.

Tytuł płyty to "Breaking Habits", czyli przełamywanie zwyczajów, co na pewno się w jakimś stopniu udało, ale też nie odrzucacie w pełni swoich doświadczeń dotychczasowych. Ciekaw jestem, jak wyglądały wasze ustalenia, bo z czegoś ten dość organiczny rock (mnie kojarzący się nieco z Them Crooked Vultures, który też był projektem ludzi z różnych światów) musiał się pojawić.

- Chciałem nagrać z nimi album jako trio. Wydawało mi się to najlepszym pomysłem. Wiedziałem, że Maciek Meller trochę się bał tego pomysłu, ale Maciek Gołyźniak wręcz przeciwnie - bardziej nawet nakręcił. Jego bębny w końcu mogły pojawić się w takiej wersji i z takim brzmieniem o jakim zawsze marzył. Praktycznie więc całe nasze brzmienie skoncentrowane było na soczystych bębnach i wplatających się w to gitarach.

Maciek Meller mógł dzięki temu polecieć ze swoją wcześniej wspomnianą wolnością. Za tym poszedł pomysł żeby olać edycje w komputerze, gramy po prostu wersje w całości "na setkę", i wybieramy tę, która zagada. Postawiliśmy więc na organiczność, improwizację i własne umiejętności. Na koniec pozamykałem to liniami wokalnymi nagrywanymi już w innym miejscu i czasie. Trochę rozjaśniłem nimi niektóre rockowe mroki, dzięki czemu wszystko stało się lepiej zbalansowane. Każdy z instrumentów jest tutaj ważny.

Stworzyła się jakaś przedziwna symbioza. Duża w tym zasługa Roberta Szydło, który ten album nam miksował. Oczywiście muszę też wspomnieć o Robercie Srzednickim, który pomagał mi ponagrywać wokale. Ale najważniejsze, że każdy z naszego trio pozwolił innemu jakoś się tutaj w tym wszystkim idealnie po swojemu odnaleźć. I to jest w tym wszystkim najbardziej organiczne.

Czy nagrywanie na setkę w pewnym sensie też jakoś uwarunkowało charakter tych kompozycji? Czy mieliście je wcześniej w pełni opracowane, czy też jest tu element pójścia na żywioł, zatracenia się w muzyce?

- Nagrywanie na setkę było niezwykle istotne. Podkreśliło dokładnie to, o co o nam tutaj chodziło - wyjście poza marginesy, pójście na żywioł. I było też niezwykłym powiewem świeżości w naszych dotychczasowych studyjnych doświadczeniach. Większość utworów była skomponowana wcześniej, ale nagrywanie na setkę pomogło nam je trochę pozmieniać w trakcie (śmiech).

Czy "Breaking Habits" także tekstowo opowiada o zrywaniu z dotychczasowymi nawykami, jest takim nowym otwarciem, czy słuchacze odnajdą w słowach raczej często przez ciebie poruszane tematy?

- To kontynuacja zmiany myślenia zapoczątkowanej na riversajdowym "Love, Fear and the Time Machine". Przesłanie jest wymowne -  nigdy nie jest za późno na to, by spróbować czegoś nowego, czegoś innego. Wyłamać się z szeregu. Zrobić to po swojemu. Nowy Lunatic Soul też pójdzie w tę stronę - dosyć płaczu, wstajemy, bierzemy się w garść i idziemy do przodu.

Czy Meller Gołyźniak Duda objawi się również w wersji koncertowej?

- Tak, ale jeszcze nie wiem kiedy. Pierwsza połowa roku na pewno należeć będzie do koncertów Riverside. Ale myślę, że MGD też powinno mieć swoją szansę. To iście koncertowa rzecz.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Riverside | Meller/Gołyźniak/Duda | Lunatic Soul
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy