Maciej Orłoś: Nie wszystkich artystów można kupić [WYWIAD]

Maciej Orłoś jest znanym polskim dziennikarzem /Piętka Mieszko /AKPA

O wywiadzie z Céline Dion, fascynacjach grupą The Beatles oraz o spotkaniu z... Billem Gatesem. My pytamy, Maciej Orłoś opowiada o swoich muzycznych przygodach.

Marcin Misztalski, Interia: Uważał się pan kiedyś za dziennikarza muzycznego?

Maciej Orłoś: - Nie. Podobnie, jak nigdy nie uważałem się za dziennikarza sportowego czy politycznego, mimo że zdarzało mi się robić wywiady ze sportowcami i politykami. Nie jestem dziennikarzem muzycznym, bo dziennikarz muzyczny wie o muzyce prawie wszystko. Ja nie wiem. Nie uważam się za eksperta. Znam natomiast osoby, które poświęciły swoje całe zawodowe życie muzyce, na przykład Wojciech Mann czy Marek Niedźwiecki. Ich wiedza i pasja jest ogromna.

Reklama

Nie uważa się pan nawet za eksperta od grupy The Beatles?

- Wiem o nich więcej niż o innych muzykach. Są tacy artyści, których słucham przez prawie całe życie. Interesuję się ich muzyczną drogą, mam ich płyty, sporo o nich wiem, ale nadal nie jestem autorem książki o Beatlesach. Niestety nigdy nie miałem z nimi kontaktu. Moim marzeniem jest zrobienie wywiadu z Paulem McCartneyem. Chociaż chętnie pogadałbym też z Ringo Starrem. Na maksa przygotowałbym się do tych wywiadów. Wiem, że byłyby to interesujące rozmowy, również dla drugiej strony. Znam ten ból, kiedy słyszę po raz setny to samo pytanie. Ja starałbym się zadawać ciekawe pytania.

Okej, pójdźmy więc w ten wywiad z The Beatles. Jakie tematy by pan z nimi poruszył?

- Musiałbym zrobić porządny research i dobrze się przygotować do rozmowy. Na pewno drążyłbym temat rozpadu zespołu. Być może nawiązywałbym do różnych utworów i wyjaśniał pewne sprawy. Podam przykład: chciałbym w końcu wyjaśnić, co kryje się za tytułem utworu "Hey Jude". Kim jest ten Jude? Była wersja, że to syn Johna Lennona. Co jeszcze...? Na pewno zapytałbym o to, jak w końcu było z kawałkiem "I am the Walrus", który z założenia miał mieć bezsensowne słowa, ponieważ członkowie zespołu byli poirytowani tym, że ich teksty są cały czas analizowane przez różnych krytyków. Dlatego stworzyli piosenkę, której słowa nie miały mieć żadnego spójnego przekazu. Przygotowałbym pewnie z 1000 pytań (śmiech). Jeśliby pan gdzieś słyszał, że można zrobić wywiad z McCartneyem, to proszę mi dać znać.

Dam znać na pewno. Mówił pan o przekazie w utworach. On jest dla pana ważniejszy niż sama muzyka?

- Muzyka jest dla mnie chyba ważniejsza, bo ona mnie niesie. Ale z drugiej strony można powiedzieć, że słowa siedzą mi w głowie. Jedno jest bardzo mocno powiązane z drugim. Często słuchamy utworów, które bardzo nam się podobają i nie wsłuchujemy się w słowa. Wracamy do nich po latach i dopiero wtedy odkrywamy pewne rzeczy i zaczynamy lepiej rozumieć dany kawałek. Kiwamy wtedy głową i mówimy: "Aaaa, to o to chodziło". No, ale muzyka nadal jest porywająca, niezależnie od tego, co jest w tekstach. 

To jest w ogóle ciekawy temat. Kiedy uczyłem się języka angielskiego, nie było internetu. Poznawanie słów było dobrym sposobem na naukę języka. Był tylko jeden problem - te słowa nie były łatwo dostępne. Opowiem pewną historię. Pojechałem kiedyś do wujka, do Anglii. Było to dawno, dawno temu, chodziłem jeszcze do liceum. Pamiętam, jak rozszyfrowywałem i tłumaczyłem z nim tekst piosenki "The Sound of Silence" duetu Simon & Garfunkel. Do tej pory zostały mi w głowie pewne słowa, których bym się pewnie nie nauczył, gdyby nie takie sytuacje.

Domyślam się, że ta Anglia końcówki lat 70. była dla pana rajem z płytami winylowymi. 

- Oj, tak. W Polsce niektórzy wykonawcy wtedy istnieli na płytach winylowych. Były np. płyty Tiny Turner, ale kiedy zrobiła już dużą karierę, to jej albumy nie pojawiały się w PRL-u. Podobnie było z płytami The Beatles, The Rolling Stones. Pokazywały się za to wybiórczo albumy przypadkowych wykonawców, np. grupy Christie. Oczywiście sięgałem po te krążki, bo cóż miałem zrobić, ale to nie byli najpopularniejsi artyści. Kiedy wchodziłem do sklepów za granicą, to najchętniej kupiłbym wszystkie płyty, jakie widziałem na półkach. 

Pierwsze takie zderzenie z zagranicznymi sklepami muzycznymi miałem w 1977 roku w Paryżu. Byłem tam z mamą. Wiedziałem, że muszę przywieźć ze sobą coś do Polski. Poprosiłem więc mamę, by kupiła mi krążek Boba Dylana, którego byłem wielkim fanem. Wybrałem sobie podwójny longplay "Self Portrait" i to jest... prawdopodobnie jego najgorszy album (śmiech). Źle trafiłem. Ale cóż, ma przynajmniej ładną okładkę.

Ładnych okładek nie brakowało też w Polsce, ale było ich niewiele. Jak wyglądał wtedy rynek płytowy w naszym kraju? Gdzie kupowało się płyty, nim pojawiły się Empiki (śmiech)?

- Te płyty polskich wykonawców wydawane w Polsce kupowało się po prostu w księgarniach. Doskonale pamiętam księgarnię przy Odyńca w Warszawie, gdzie kupiłem pierwszy longplay. Miałem kupić Skaldów, ale akurat nie mieli, więc kupiłem drugi album Czerwonych Gitar i słuchałem tego w kółko. Żyliśmy w tym najweselszym kraju bloku wschodniego, więc dużo osób wyjeżdżało poza Polskę i za granicą kupowało muzykę. Jeździło się np. do Berlina Zachodniego. W naszym kraju funkcjonowały kiermasze. Był taki np. przy stadionie Skry w Warszawie. Sam tam handlowałem paroma rzeczami. Różne płyty analogowe można było też dorwać w komisach. Pamiętam, jak później pojawiły się płyty kompaktowe i chodziłem do komisów, by wymieniać winyle na CD-ki. Kompakty swoją drogą zaakceptowałem od razu. Nie byłem do nich uprzedzony, wręcz przeciwnie - byłem nimi zafascynowany, chciałem ich mieć jak najwięcej. Dzisiaj w domu mam więcej kompaktów niż winyli. Moje dzieci poszły za to bardziej w winyle i są fanami tych nośników. Trzeba pamiętać, że były jeszcze kasety magnetofonowe. Miałem walkmana marki Sony, który kupiłem sobie kiedyś w Londynie.

Przetrwał do dzisiaj? 

- Niestety nie. Nie wiem, co się z nim stało. Pamiętam, że spędziłem z nim dużo czasu, chodząc po londyńskich ulicach słuchając w kółko albumu "Brothers in Arms" grupy Dire Straits.

Wracając jeszcze do The Beatles. Podobno chętnie pan dyskutuje na spotkaniach rodzinnych o ich wyższości nad The Rolling Stones.

- Pojawiają się takie dyskusje. Myślę, że sprawa nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Szacunek dla obu stron. Chociaż przez sentyment bliżej mi trochę do Beatlesów. Ich poznałem wcześniej... Oba zespoły były podobne do siebie na początku kariery. Komponowali nawet coś dla siebie. Stonesi wzięli na pewno co najmniej jeden utwór od Beatlesów. Nie pamiętam już dokładnie który. Nie pamiętam tej historii. Mick Jagger mówił w jakimś wywiadzie, że trudno ich porównywać, bo Beatlesi trwali krótko, a The Rolling Stones grają do dzisiaj. Odnajdują się w dzisiejszych realiach. 

Nie ma się co licytować, kto stworzył więcej przebojów, choć gdyby to tak podliczyć, to może się okazać, że więcej mają The Beatles. Beatlesi to fenomen fenomenów. W kwestii przebojów to jeden z najpłodniejszych zespołów w historii muzyki. Już nawet nie pamiętam, ile mieli "jedynek" na Billboardzie, ale chyba "49" - jest przecież płyta z ich jedynkami. Pamiętam, jak w 2010 roku magazyn "Rolling Stone" wydał numer im poświęcony. Tam był ranking ich stu najlepszych kawałków. To był genialny numer. Ku mojemu rozczarowaniu, na tej liście nie znalazłem iluś tam utworów, które wydawały mi się wielkimi przebojami.

Może czas stworzyć własny ranking?

- Nie jest to wykluczone, ale byłoby to strasznie trudne zadanie.

Myśli pan, że The Rolling Stones są uzależnieni od koncertowania i tworzenia muzyki?

- Myślę, że tak. Dla większości artystów nie istnieje takie pojęcie jak muzyczna emerytura. Są uzależnieni od tworzenia i spotykania się z publicznością na koncertach. To dla nich jak powietrze. Będą więc to robić, dopóki mogą. Podobnie było np. z Leonardem Cohenem. On w latach 2008-2014 odbył najdłuższą w historii trasę koncertową, po całym świecie. Kiedy kończył tę trasę miał ponad 80 lat. Czyli był starszy niż obecnie Mick Jagger, który za chwilę skończy 79 lat. Ale tu nie porównuję, bo Cohen stał przy mikrofonie jak posąg, a Mick Jagger szaleje (w tym momencie pan Maciej pokazuje taniec Micka Jaggera, który znają fani The Rolling Stones). To dla mnie bardzo inspirujące. Kiedy myślę sobie, że się starzeję, to przypominam sobie o Micku Jaggerze.

Są też tacy artyści, którzy są uzależnieni od koncertów, ale nie mogą ich grać, bo nikt ich już nie chce oglądać. Jeśli ktoś nie zabezpieczył się finansowo, to...

- Myślę, że ten powrót Leonarda Cohena, był w dużej mierze motywowany kwestiami finansowymi. On ileś tam lat wcześniej został oszukany przez swoją menedżerkę, która wyczyściła mu konto. Mówił o tym w wywiadach. On dosłownie z dnia na dzień został bez środków do życia, miał puste konto. Nie miał po co iść do bankomatu. Mówiąc z przymrużeniem oka - może i dobrze się stało, bo to pobudziło w nim kolejny wybuch twórczości. Do końca życia wydawał płyty. Może gdyby nie był przyparty do muru, to tej twórczości byłoby dużo mniej.

Artysta głodny = artysta płodny.

- Tak, ale nie mamy dowodu na to, czy gdyby nie doszło do tego oszustwa finansowego, to on byłby mniej płodny. Tego nie wiemy. Natomiast dla mnie jest on muzycznym geniuszem. Jestem przekonany, że mimo wszystko on dalej miał potrzebę tworzenia. Nie potrafię sobie wyobrazić, że taki Leonard Cohen siedzi sobie z gazetą i podziwia naturę (śmiech). To znaczy... na pewno to robił, ale jestem przekonany, że był uzależniony od muzyki. Muzyka to nieuleczalna choroba.

Którego z polskich artystów może pan nazwać geniuszem? Może Krzysztof Komeda, którego pan lubi słuchać.

- Znam oczywiście jego kompozycje, ale nie zasłuchiwałem się w jego twórczość jakoś bardzo głęboko. Zdaję sobie sprawę z tego, że utwór "Rosemary's Baby" wpisał się w historię kina. Wie pan co... termin "geniusz" to ciekawe zagadnienie. Przed laty zadałem to pytanie o geniusz wybitnemu artyście, Rayowi Charles'owi. Miałem przyjemność i zaszczyt robić z nim telewizyjny wywiad. Ray Charles odpowiedział skromnie, że nie czuje się twórcą genialnym. I nie dziwię mu się, bo rzadko który artysta mówi publicznie, że jest muzycznym geniuszem. Nawet Mozart pewnie by się nim nie nazwał.

Ale są i tacy artyści, którzy pokorą nie grzeszą. I chętnie mówią o sobie, szczególnie publicznie, w samych superlatywach.

- To prawda. Są też tacy, którzy nie są geniuszami, a za takich się uważają. Zauważyłem, że w środowisku muzyków światowych za geniusza uważa się Prince'a. Wybitni, naprawdę wybitni, artyści byli gotowi się do niego modlić.

Ciekawe, w jakim stopniu było to szczere, a w jakim podyktowane chęcią ugrania czegoś. W końcu mówimy o show-biznesie.

- Jeden z artystów opowiadał kiedyś Howardowi Sternowi, że Prince zaprosił go do niezobowiązującej sesji jamowej na scenie. Opowiadał o tym w następujący sposób: "Dojechaliśmy do miejsca, w którym miał się odbyć koncert Prince'a. Jechaliśmy autobusem, piliśmy alkohol, byłem nie do końca wyspany. Kiedy byliśmy na miejscu, podszedł do mnie jego menedżer i powiedział mi, że Prince chciałby sobie trochę ze mną pograć. Odpowiedziałem mu, że nie ma na to szans. Z każdym, ale nie z Prince'em". Uznał, że poprzeczka jest postawiona za wysoko. Nie każdego byłoby stać na coś takiego. Przypomniały mi się teraz wspomnienia dotyczące Zbigniewa Wodeckiego. Już dokładnie nie pamiętam, kto to opowiadał, ale chyba Włodzimierz Korcz. Mówił, że on znał dwóch genialnych muzyków: Zbigniew Wodecki i Andrzej Zaucha.

To są artyści, do których pan ma sentyment?

- Wielu mam takich artystów: Czerwone Gitary, Czesław Niemen, Skaldowie, Breakout, Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Lady Pank, Perfect, Dżem...

A wśród młodszych artystów jest ktoś, kto pana porywa swoją twórczością?

- Uważam, że Dawid Podsiadło jest genialny. Bardzo cenię Krzysztofa Zalewskiego, Baranovskiego, Vito Bambino, Grzegorza Hyżego, Natalię Przybysz, Korteza... Prowadziłem niedawno koncert w Bydgoszczy. Wystąpiło na nim wielu wykonawców. Nagle pojawił się Michał Szpak. Wie pan, ja nie słucham takiej muzyki, nie przepadam za popem, ale na tym koncercie on wymiótł tak, że wszystkim spadły buty. Widać było, że on był najjaśniejszą gwiazdą tego koncertu. Wielki szacunek.

Nigdy pana nie kusiło, by zrobić wywiad z Dawidem Podsiadłą? 

- Dobre pytanie... Kusiło. Może kiedyś zrobię taką rozmowę. Jeśli Dawid oczywiście się zgodzi.

Słucha pan rapu? 

- Wiem o istnieniu Maty, Szczyla i jeszcze kilku innych raperów, ale na co dzień ich nie słucham. Rapu nie słucham. Bez przesady. Moje dzieci zaprezentowały mi kilka utworów. Były okej.

Jeśli już o rapie. Wiele lat temu zrobił pan wywiad z Ice-T.

- Ice-T był pierwszą osobą z zagranicy, z którą zrobiłem wywiad w cyklu "Oko w oko". W programie nie chodziło tylko o samą rozmowę, ale pojawiały się też jakieś dodatki - na przykład prezentowaliśmy fragment teledysku. Wpadliśmy na pomysł, by zaprosić Liroya, który był wówczas synonimem polskiego rapu. Chcieliśmy, by Ice-T w naszym programie namaścił (śmiech) Liroya na rapera. I coś takiego się tam wydarzyło (śmiech). To było dosyć zabawne. Ice-T na początku rozmowy był taki trochę niepewny, bo nie wiedział, czegoś może się spodziewać, ale po chwili się wyluzował. Pamiętam, że na rozmowę jechał z nami kolega, który był na stażu i chciał popracować przy programie. Kiedy powiedzieliśmy mu, że musimy jechać na lotnisko po Ice-T odparł: "Ale po co musimy jechać aż na lotnisko? Przecież możemy iść do sklepu i kupić Ice Tea" (śmiech). Taki był zielony.

W "Oko w oko" pojawiła się też m.in. Tina Turner. 

- Wywiad odbył się w Moskwie i miał zupełnie nieprawdopodobną otoczkę. Niespotykaną dla mnie gdzie indziej. Całe piętro hotelu zostało zamknięte i zarezerwowane dla niej i jej ekipy. Rozmowę przeprowadzałem w trudnej atmosferze. W pomieszczeniu poza moją ekipą były jeszcze dwie, które czekały w kolejce na wywiad oraz załoga Tiny Turner. Atmosfera była dość napięta. Wszyscy pilnowali mojego czasu. Zresztą finalnie rozmawialiśmy krócej, niż było zaplanowane. Ale spotkanie było warte tego krótkiego wywiadu.

Jak z perspektywy czasu ocenia pan swój wywiad ze Spice Girls? Kiedyś mówił pan o nim w kwestiach porażki. 

- Takie miałem poczucie. One na wywiadzie były już bardzo zmęczone, bo byłem chyba ostatnim dziennikarzem, który tego dnia z nimi rozmawiał. Rozmawialiśmy w Paryżu. Kompletnie nie były zaangażowane w tę rozmowę. Tylko jedna z nich odpowiadała na pytania. Po wielu latach ktoś wrzucił do sieci zapis tej naszej rozmowy. Zobaczyłem go i stwierdziłem, że rozmowa nie była aż tak beznadziejna, jak mi się wcześniej wydawało. W trakcie wywiadu musiałem się cały czas orientować i reagować na bieżąco, bo mój plan od razu legł w gruzach. Zupełnie inaczej gadało mi się z Backstreet Boys. Byli bardzo mili, poważni i profesjonalni. Ale jeśli mam być szczery, to nie pamiętam z tego dnia zbyt dużo. Wiem, że rozmawialiśmy w Niemczech.

Myśli pan, że te wywiady odbiły się w naszym kraju dużym echem?

- Zawsze miałem poczucie, że wywiady muzyczne nie są wystarczająco promowane w telewizji. Wydaje mi się, że od strony fanów dobrze został przyjęty wywiad z Backstreet Boys. Odezwali się do mnie lokalni fani, którzy byli tą rozmową żywo zainteresowani. Pamiętam też rozmowę z Céline Dion, która była wtedy jeszcze nieznana. Uczyłem się, jak wymawiać jej nazwisko (śmiech). Nie wiedziałem, kim jest. Nie miałem poczucia, że rozmawiam z wielką gwiazdą. Z tego, co pamiętam, to ona przyszła chyba tylko z jednym menedżerem. Siedzieliśmy w kameralnym pokoju hotelowym i nie czułem żadnej napinki.

Muszę też zapytać o spotkanie z Pamelą Anderson. 

- Wywiad ostatecznie się nie odbył.

Jak to?! Nie będzie historii o Pameli Anderson? (śmiech)

- No niestety muszę pana rozczarować. Nasz wywiad organizowała wytwórnia, która wysłała mnie do Los Angeles. To była moja najdalsza i zarazem najkrótsza podróż w życiu. W LA spędziłem dobę i nie zrobiłem wywiadu. Ktoś z europejskiego działu wytwórni nie przekazał do Stanów informacji, że jestem akredytowany. Nie miałem potwierdzenia wywiadu, ale mój producent powiedział, że mimo wszystko mam jechać na miejsce. Pojechałem więc do hotelu, wjechałem na piętro, gdzie odbywały się wywiady, management przejrzał listę dziennikarzy i nie było mnie na niej. Zacząłem więc tłumaczyć, że przyjechałem tu specjalnie z Polski, że może mogą gdzieś zadzwonić, ale... nie. Nie ma zmiłuj. Nie ma mnie na liście.

Ale odbył się za to wywiad z Billem Gates'em. 

- Tak, ale to było w Polsce, w hotelu Bristol. Gates był bardzo ludzki, ale miał mniej poczucia humoru, niż wydawało mi się, że może mieć. Był bardzo precyzyjny. Byłem mocno przygotowany do rozmowy, nie miałem innego wyjścia. To był 1998 rok, więc nic nie wiedziałem o informatyce. Pamiętam, że tłumaczył mi, na czym będzie polegał internet. O co w tym wszystkim będzie chodzić. Dostałem informacje, że to taki ludzki człowiek, że jada fast foody, lubi pizzę, lata klasą ekonomiczną... Okazało się, że lata klasą ekonomiczną, ale we własnym samolocie (śmiech). Już wtedy był najbogatszym człowiekiem w Ameryce. Zwróciłem uwagę na ascetyzm, który panował w jego pokoju hotelowym. Apartament był niemalże pusty.

Przenieśmy się do Łodzi. Jak doszło do pana udziału na płycie "Tabasko" O.S.T.R.-a?

- Czasami w życiu tak bywa, że robi się coś z niczego. Dzieje się coś, do czego nie przykłada się wagi, a później to zostaje i co jakiś czas wraca. Mimo że było to kompletnym - jak mi się wtedy wydawało - nieznaczącym epizodem. Robiliśmy program z cyklu, chyba "A to Polska właśnie". Jeździliśmy po kraju i pokazywaliśmy różne miejsca. Pewnego dnia pojechaliśmy do rodzinnego miasta O.S.T.R.-a, czyli do Łodzi. Umówiliśmy się na rozmowę w jego mieszkaniu. Pogadaliśmy o jego związkach z Łodzią i tak dalej. Kamery już przestały pracować i Ostry powiedział, że ma w domu małe studio, w którym nagrywa swoje rzeczy. Zapytał mnie, czy mógłbym nagrać kilka słów na temat tego, że media nie są wcale takie istotne, że lepiej posłuchać muzyki. Zgodziłem się. Wszedłem do tego studia, nagrałem 2-3 wersje. Cała akcja trwała góra 5 minut. Pożegnaliśmy się i koniec historii, która co jakiś czas do mnie wraca. Nie wiedziałem oczywiście, jaki będzie tytuł tego utworu.

Zaszkodziła panu ta sytuacja? 

- Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Nie myślałem nawet, jaki będzie kontekst tego utworu i w co moje słowa zostaną włożone.

Rozumiem, że wynagrodzenie było konkretne.

- Nie dostałem za to pieniędzy. Szkoda, bo może gdybym był w Zaiksie, to wpadłaby jakaś miła suma pieniędzy (śmiech). Nikt nie wpadł na pomysł, by autoryzować moje słowa lub stworzyć jakąś umowę. Nie żałuję tej sytuacji. Nigdy później nie miałem już kontaktu z O.S.T.R.-em.

Czyli można powiedzieć, że Ostry ma u pana dług? (śmiech)

- Nie przedstawiajmy tego w ten sposób (śmiech).

Oczywiście żartowałem. Proszę mi powiedzieć, co musiałoby się wydarzyć, by poprowadził pan jeszcze kiedyś festiwal w Opolu?

- Za kadencji Jacka Kurskiego to w ogóle odpada. Nie ma na to szans. Musiałyby się zmienić władzę w TVP, bo nie akceptuję tego, co dzieje się w TVP w przestrzeni informacji, publicystyki i nie potrafię tego oddzielić od innych rzeczy. Nie mógłbym tej bezczelnej propagandy promować swoim nazwiskiem i swoją twarzą. Nie mam zamiaru udawać, że to jest wyrwane z kontekstu. Nie, to jest ta sama przestrzeń. Jacek Kurski ze świtą w tym samym amfiteatrze ogląda koncerty, bije brawo, płaci artystom... nie, to w ogóle odpada. Musiałbym widzieć, że telewizja się uzdrawia i robimy to w zupełnie nowych warunkach. Musiałbym widzieć w tym jakikolwiek sens.

Co pan myśli o tym, że niektórzy artyści nie mają problemu z tym, by promować tę propagandę i chętnie pokazują się na festiwalu w Opolu?

- Jestem do tego nastawiony radykalnie. Nie akceptuję tego. Irytuję mnie to. Nie możemy udawać, że nie ma żubra. Są artyści, którzy robią to z przekonaniem, od lat i nikt się nie dziwi, że występują tam: Justyna Steczkowska, Maryla Rodowicz, Rafał Brzozowski czy Sławomir. To są twarze tego festiwalu. Natomiast jest spora grupa artystów, których postawy nie rozumiem. To znaczy rozumiem jedną rzecz - kasa. Ludzie mają różne sytuacje życiowe. Mam jednak wrażenie, że nie o kasę tu chodzi. Żadna kasa nie powinna przeważać nad poczuciem smaku i szacunku do samego siebie. Ludzie, którzy tam występują, są na tyle świadomi, że wiedzą, jak TVP manipuluje odbiorcami. Artysta, który wychodzi na scenę, a naprzeciwko niego stoi Jacek Kurski i biję mu brawo, to artysta autoryzujący to, co dzieje się w TVP. To tyle na ten temat. Przypominają mi się słowa pewnej piosenki Kazika sprzed lat. Że wszyscy artyści, to wiadomo kto. Ale nie chcę tego mówić, bo nie wszystkich artystów można kupić i oni do Opola nie pojadą. To jest pocieszające.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Orłoś
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy