Reklama

L.U.C.: Byłoby pięknie, gdyby Polacy sobie uświadomili, że jesteśmy wartościowym narodem (wywiad)

Pod koniec roku ukazała się kolejna płyta rapera i producenta L.U.C. "Refleksje o miłości apdejtowanej selfie", na której rozlicza się on ze swoją przeszłością. W wywiadzie dla Interii L.U.C. opowiedział o swojej najnowszej produkcji, ciężkich chwilach po rozstaniu z żoną oraz o tym, dlaczego nie został jurorem "The Voice of Poland".

Daniel Kiełbasa, Interia: Jest pan artystą, który wie, jak to jest być na szczycie, ale wie również, jak to jest wręcz dosłownie upaść. W wielu wywiadach podkreśla pan zresztą, że z mentalnym podłamaniem przyszło to fizyczne. Czy przykładowo po upadku we Wrocławiu nie myślał pan, aby rzucić to wszystko i zostać prawnikiem?

L.U.C.: - Zaraz po wypadku żałowałem jedynie, że scena to nie ring. W boksie bowiem po upadku podnosisz się, by walczyć dalej. W sztuce niestety jak spadniesz z czterech metrów, to zaraz przybiegają lekarze i ochroniarze, i zamiast krzyczeć, byś się podniósł, przytrzymują cię przy ziemi do przyjazdu karetki (śmiech). Jedyne czego chciałem, to jak najszybciej wrócić na scenę. Nie lubię się poddawać. Ale miałem podejrzenie krwiaka i mnie nie puścili.

Reklama

- Sztuka to emocje i ludzie chcą emocji, ale wiem, że zaserwowałem im wtedy ciut za dużą dawkę. Chciałem jak najszybciej zrekompensować im ten przerwany koncert. Natomiast często przy chwilach zwątpienia myślę, żeby bardziej rzucić to wszystko i wyjechać do Tybetu niż wrócić do świata prawniczego. Wielokrotnie mówiłem, że ludzie powinni robić, to co kochają i poprawiać świat poprzez swoją pasję. Wybrałem świadomie swoją drogę i jest to najpiękniejsza droga, jaką mogłem wybrać. Czasem bolesna, ale zgodna z moim sercem i prawdą o mnie.

- Wypadki takie jak ten we Wrocławiu czynią życie bardziej komiksowym lub filmowym, bo mówimy tutaj o bólu, mistycyzmie, ale także o ogromnym wsparciu ludzi. To są bardzo głębokie chwile. To życie jest bardzo wyczerpujące, ale też bardzo piękne i często zachwyca.

W wywiadach powtarza pan, że jest pracoholikiem. To trochę gryzie się z wizerunkiem artysty w Polsce. W naszym kraju muzycy uważani są za ludzi bez obowiązków, którzy śpią do 12 i nic nie wiedzą o życiu. Nie ma pan wrażenia, że pańska działalność zaprzecza temu stereotypowi?

- Jest coś takiego w Polsce, że artystów tak się postrzega, bo przez wiele lat tak mogli się zachowywać. Ale to wszystko jest przede wszystkim zależne od osobowości. Rzeczywiście spora grupa muzyków to ludzie prowadzący wolniejszy tryb życia, jointy, alkohol, kontemplacja, doznania...

- Co się tyczy mnie, ważne są dwa aspekty. Po pierwsze - pracowitość i entuzjazm oraz marzenie o doskonałości. Nigdy bowiem nie jestem zadowolony i zawsze uważam, że można lepiej. Drugim aspektem jest technologia, która pozwala tworzyć dużo szybciej. Jest kilku artystów, którzy działają tak samo intensywnie jak ja, przykładowo Ostry, ale to jednak jednostki.

- Moje życie to także skrajności. Z jednej strony potrafię sypiać do 14, ale czasem zdarza się, że harmonogram mam zaplanowany co do minuty i jadę według rozkładu niczym prezydent przez trzy tygodnie non stop. W tygodniu produkcje, organizacja, ustawianie planów klipu, maile, walka o dotacje, komercyjne produkcje, a w weekend zamiast odpoczynku trasa koncertowa. Jednak taki tryb jest zbyt intensywny i dla mnie. To pewnie też przez wiek. Do 30. roku życia człowiek ma straszną parę, a potem jest coraz ciężej.

Zobacz teledysk "Baśń o rozstaniu":


Na "Reflekcjach o miłości apdejtowanych selfie" stara się pan rozliczyć z błędami z przeszłości, przy okazji pomagając słuchaczom z ich problemami. Czy nie ma pan wrażenia, że jest pan dla nich czymś w rodzaju terapeuty lub Ewy Drzyzgi?

- Piękne porównanie. Wczoraj akurat oglądałem "Rozmowy w Toku", ale jak to w TV, dwuletnia przerwa reklamowa pierze mózg jak średniowieczna chłopka, w rzece, rycerskie gacie męża po bitwie pod Grunwaldem i zapominamy, że w ogóle coś oglądamy. I nie wiem, czy Pani Jola zjadła pączka, czy pokonała rozpustną spasioną pychę. Nie potrafię pojąć, czy ten program jest parodią czy prawdą. Nie mam zamiaru wyśmiewać ludzkich problemów, nie wiem po prostu, czy to nie jest mistyfikacja. Jeżeli nie jest to program satyryczny, ludzie mają takie problemy i Ewa im pomaga, to może też jestem trochę terapeutą. A może nawet nie terapeutą, tylko harcerzem bardziej.

- Na pierwszych płytach Kanału Audytywnego pisałem bardzo abstrakcyjne i ironiczne teksty. Ale po jakimś czasie ludzie na koncertach zaczęli je recytować. Poczułem wtedy ogromną odpowiedzialność. Zrozumiałem, że ja też kiedyś recytowałem piosenki, które ukształtowały moją osobę.

- Są ludzie, którzy śpiewają o dziwkach, imprezach i koksie i to jest okej, bo takie rzeczy też muszą być. Ja natomiast rapuję o społecznych problemach i chciałbym rapem poprawić ten świat jak kołnierzyk. Wiele osób tego nie rozumie. Przykładowo ludzie nie rozumieli, o co chodzi w "Pospolitym Ruszeniu". W społeczeństwie utarło się przekonanie, że muzyk to muzyk i czemu on się w ogóle zajmuje jakimiś blokami.

Ostatnio na pańskim oficjalnym Facebooku przeczytałem natomiast, że jeden z fanów podszedł do pana i powiedział, że przetrwał najcięższe chwile w życiu dzięki pańskiej muzyce. A czy pan mógłby stanąć przed lustrem i powiedzieć "przetrwałem kryzys dzięki muzyce"?

- Bez problemu. Muzyka uratowała mi życie chyba już dwa razy. Oprócz tego ważna jest energocyrkulacja. Wysyłamy energię w świat i ona do nas wraca. Sam tego doświadczyłem. Tak jak ja uratowałem kogoś, tak moi fani uratowali mnie. Kiedy miałem depresję i na koncercie nie byłem w stanie zaśpiewać refrenu do "Pozytywnie", oni nagle pomagają mi i ratują swoją energią.

Cool Kids of Death śpiewali, że "piosenki o miłości są takie banalne". Pan natomiast łamie ten schemat, opisując związki w szerszym kontekście.

- Miałem świadomość, że miłość to temat wyświechtany jak wspomniane średniowieczne gacie. To temat niebezpieczny dla kogoś, kto tworzył tak jak ja. Zawsze starałem zajmować się tematami ważnymi, albo z drugiej strony mieć dystans i ironię do rzeczywistości. Tym razem stwierdziłem, że postawię na emocje i szczerość. 12 lat nie rapowałem o miłości, bo tego nie czułem, nie miałem tego typu problemów. Teraz postawiłem na całkowity autentyzm. Oprócz tego nadałem temu pewien koncept - przywołałem pokolenie z lat 70., czyli pokolenie niemal z innej planety. Planety, gdzie miłość była otoczona innym klimatem i powietrzem. Dzisiejsza jest opakowana w technologię, kapitalizm i słupki słuchalności.

Zobacz klip "W związku z tym":


Na nowej płycie znalazły się sample z piosenek Ireny Jarockiej, Haliny Frąckowiak i Krystyny Prońko. W bardzo sprytny sposób zachęca pan do poznawania nieco zakurzonej polskiej muzyki, która wcale nie jest tak zła jak się ją ocenia.

- Mamy takie skrajne podejście, że często myślimy, że polska muzyka jest beznadziejna. Zachwycamy się zachodem, który rzeczywiście ma dopracowane do perfekcji brzmienie. Tylko żyjemy w takich czasach, że nie wiadomo, co znaczy lepiej. Czy chodzi, żeby było bardziej poprawnie, według pewnego kunsztu?

- Sztuka według mnie polega na tym, że nie ma czegoś takiego jak lepiej tylko jest jakoś. Czyli bardziej jakoś niż jakość. I nasza muzyka jest właśnie jakaś. Czuć w niej rodzimą naleciałość. Słychać w tych kompozycjach, że jakiś pan Zenek zapomniał dokręcić śrubki, albo komuś nie chciało się podnieść mikrofonu, który się osunął na tej śrubce i czasem tamta nijakość daje unikatową jakość. Na tym polega przewrotność historii.

- W realizacjach nagraniowych, sprzęcie itd. jest jakaś nutka polskiego partactwa jak idzie o brzmienie. Ale muzycy są wybitni i tego nie da się ukryć. W polskich piosenkach jest też dużo słowiańskości i wspaniałych aranżacji. "Reflekcje" nie są więc tylko lekcjami życia, ale także lekcjami starszej muzyki. Dziś ludzie nie piszą takich piosenek. Teraz wszystko jest szybsze, płytsze i proste, a brzmieniowo wycackane jak cycki w teledyskach. W pewnym sensie chciałem zainteresować młodych ludzi piosenkami Ireny Jarockiej i chyba to się udało.

Mam wrażenie, że nowy album stworzył pan od ręki. Ile czasu zajęło jego tworzenie?

- No nie. Płyta powstała oczywiście dość spontanicznie, jednak pomysł na nią dojrzewał we mnie przez jakieś dwa, trzy lata. Najpierw twierdziłem, że to wtórne, później, że wcale nie. Same nagrywki trwały około pół roku.

Fani będą mieli okazję usłyszeć materiał na żywo?

- Tak, wiemy już, że 15 stycznia ruszamy w trasę koncertową. Odwiedzimy Wrocław, Gdynię, Warszawę, Kraków, Poznań i Łódź. Następnie chciałbym zagrać koncert, w którym na scenie spotkałyby się zasłużone postaci polskiej sceny muzyczny z artystami młodego pokolenia.

Miał pan propozycję zostania jurorem jednego z talent show. O który program chodziło?

- Chodziło o pierwszą edycję "The Voice of Poland". Potem pojawiały się jeszcze inne propozycje. W "The Voice" trochę nie czułem rozwiązań technicznych. Jestem człowiekiem, który ceni sobie oryginalność i programy, w których można prezentować własne piosenki. Więc troszeczkę stało to w oporze z moimi ideami, chociaż później mogłem żałować, gdy kredyty dociskały ramiona. Ale ostatecznie jestem dumny z podjętej decyzji. To był hart charakteru.

A czy programy tego typu są dobrym miejscem do rozpoczęcia kariery?

- Mam bardzo mieszane uczucia w tej kwestii. Z jednej strony mam wrażenie, że te programy kreują pewne produkty, które są nadmuchiwane i wykorzystywane. Stworzyliśmy wspólnie z Michałem Dziekanem animację do utworu "Energocyrkulacje", w której była scenka, gdzie pompowano pompką postać z "Idola". Ona przepompowana następnie wybuchała i wylatywały z niej pieniądze. I myślę, że to dobra metafora. Nie przeczę oczywiście, że przychodzi do tych programów sporo osób utalentowanych, tylko są to bardziej wokaliści, a nie artyści. Zbyt często mylimy te pojęcia. Ci drudzy sami wyznaczają swoją ścieżkę i wiedzą, czego chcą. Wokaliści odtwarzają, potrafią śpiewać tak jak kowal kuć żelazo. Teraz to przybrało chory wymiar, bo każda stacja musi mieć taki program i to się wypacza.

Zobacz klip "O Energocyrkulacjach i szczęściu":


Na koniec chciałem nawiązać do akcji "Pospolite Ruszenie", której był pan twarzą. We francuskim mieście Grenoble władze postanowiły zastąpić billboardy drzewami. Czy jako człowiek, który chciał odmalowywać polskie bloki, myśli pan, że w Polsce też możemy doczekać podobnych zmian?

- Myślę, że mamy szansę zrobić wiele dobrego. Jakbyśmy byli społeczeństwem bardziej otwartym i uważnym, to zmienilibyśmy jeszcze więcej, ale na razie nad tym pracujemy. Zawsze głośno o tym mówię. Mamy szansę, aby nie popełniać błędów, które popełniał Zachód. Możemy do nich dołączyć, pomijając wszystkie złe elementy. Powinniśmy się odważyć i wprowadzać rozwiązania, które kraje Europy wprowadzają teraz, a nie te które wprowadzały 20 lat temu. Nawet przykład tych cholernych bramek. Wybudowaliśmy sobie piękne autostrady, ale postawiliśmy bramki i korki przy nich były kwestią czasu. Podobnie jest z billboardami, chociaż tutaj chodzi o kasę, a każdy chce zarabiać, bo społeczeństwo jest na dorobku.

- Byłoby pięknie, gdyby Polacy sobie uświadomili, że jesteśmy wartościowym narodem. Mocno przeoranym i zniszczonym, ale wartościowym. Patrząc na to, jak rozwijają się jakieś małe inicjatywy np. Miasto moje a w nim, Dobro czy Park kulturowy w Krakowie, to wiem, że jesteśmy Europą, a nie Azją. Cieszy mnie, że pewne zmiany już się dzieją. Bo mamy w sobie elementy azjatyckie. Takiej hołoty i bałaganu. Ale mamy także w sobie europejską ambicję. Jeżeli będziemy mieli parędziesiąt lat pokoju, to wszystko się nam ułoży. Więc za pokój!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: L.U.C.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy