Reklama

"Jesteśmy inni"

Rzadko która grupa ma w swoim składzie aż tyle gwiazd metalu, co szwedzki Arch Enemy. Gitarzysta Michael Amott to wręcz chodząca instytucja, współtwórca sukcesów Carcass i Carnage. To samo zresztą basista Sharlee D'Angelo znany choćby z Mercyful Fate czy pochodząca z Niemiec, charyzmatyczna wokalistka Angela Gossow, pierwsza dama death metalu.

Wydany pod koniec września 2007 roku album "Rise Of The Tyrant" raz jeszcze przekonuje o olbrzymim talencie Amotta, muzyka, który nie opierając się na śpiewanych wokalach, słodkiej elektronice czy grze klawiszy, jak mało kto potrafi komponować utwory na swój sposób niebywale chwytliwe, ale i agresywne.

- Mieszkamy w Szwecji i to oczywiście ma swoje znaczenie, ale poza tym nie sądzę, abyśmy brzmieli tak, jak typowe szwedzkie zespoły, w stylu In Flames czy Soilwork - mówi w rozmowie z Bartoszem Donarskim perkusista Daniel Erlandsson, od niedawna także bębniarz reaktywowanego Carcass.

Reklama

"Rise Of The Tyrant" jest chyba szczytowym osiągnięciem w formule, którą obrał Arch Enemy. Wszystkie charakterystyczne dla was elementy są tu podkręcone na ful. Po tym albumie będziecie musieli zmienić styl, bo nie wyobrażam sobie, że można to zrobić jeszcze lepiej. Niebawem będziecie mieć trudny orzech do zgryzienia.

Dzięki (śmiech). Sam nie wiem, jak to rozwiązać. Podobnie czujemy się za każdym razem, gdy ukazuje się nasz album. Jak pójść z tym jeszcze dalej? To pytanie zadajemy sobie od dawna. Zawsze znajdzie się coś, co chcesz zrobić nieco inaczej, coś, co można by zmienić. Dlatego, tak naprawdę, nie jest to dla nas aż tak duży problem.

Na przykład "Doomsday Machine", nasza poprzednia płyta była niemal idealna pod względem technicznym. Mnóstwo czasu poświęciliśmy w studiu na produkcję. W związku z tym na tym albumie zdecydowaliśmy się dać sobie trochę więcej luzu, chcieliśmy poczuć się w studiu bardziej swobodnie. Odeszliśmy trochę od tej bezwzględnej perfekcji. Tym razem spędziliśmy w studiu sześć tygodni, co nie jest zbyt długim okresem, jak na nasze standardy. Myślę, że dzięki temu bardziej spontanicznemu podejściu, płyta jest bardziej intensywna, brzmi inaczej.

Choć daleki jestem od tego, by stwierdzić, że ta formuła się wyczerpała, przyznasz, że "Rise Of The Tyrant" wciąż podtrzymuje styl, który rozwijacie od lat. Czasami można nawet odnieść wrażenie, że jest to powrót do pierwszych wydawnictw, pod względem intensywności na ten przykład. Racja?

Tak, moim zdaniem Arch Enemy nie zmienił się zbytnio na przestrzeni tych wszystkich lat. Najprościej mówiąc, na każdej płycie są tylko inne utwory. W naszej muzyce od zawsze istnieje to połączenie agresji i melodyjności. Od początku zwracamy szczególną uwagę na pracę gitar, solówki. Z biegiem lat ta muzyka staje się coraz doskonalsza, doprowadzając do perfekcji nasz własny styl. Myślę, że to się sprawdza.

Czyli chodzi głownie o ciągłe doskonalenie warsztatu, stawanie się coraz lepszymi muzykami?

Chyba tak. Plus jeszcze to, że gramy razem już od tak dawna. Jesteśmy razem już wiele lat i dobrze się poznaliśmy. To bardzo pomaga przy pisaniu muzyki.

Pomagają w tym też pewnie koncerty i trasy, których przez ostatnie dwa lata zagraliście naprawdę sporo.

Kiedy grasz na scenie tak dużo, dobrze wiesz, które numery sprawdzają się na żywo, co się ludziom podoba najbardziej. I właśnie to mamy na uwadze, gdy opracowujemy listę utworów na koncert. Wiemy, które kompozycje spotkają się z najlepszymi reakcjami. Czasami jest też tak, że mamy jakiś swój ulubiony kawałek na płycie, ale nie jest on wcale najlepiej odbieramy przez widownię.

Warto dodać, że słuchając Arch Enemy, doskonale rozpoznawalny jest spadek, który odziedziczyliście po szwedzkim death metalu, ale jednocześnie czuć, że nie jest to typowe powielanie starych pomysłów. Myślę, że właśnie dlatego odnieśliście i odnosicie tak duże sukcesy. Czy to, co powiedziałem ma dla ciebie sens?

Jasne (śmiech). Wiem, o co ci chodzi. Mieszkamy w Szwecji i to oczywiście ma swoje znaczenie, ale poza tym nie sądzę, abyśmy brzmieli tak, jak typowe szwedzkie zespoły, w stylu In Flames czy Soilwork, tego rodzaju grupy. Jesteśmy bardziej pod wpływem innych scen, międzynarodowego metalu, można być rzec.

Z drugiej strony, album "Rise Of The Tyrant" wyprodukowaliśmy w szwedzkim "Studio Fredman". I już przez sam ten fakt brzmimy "po szwedzku", bo to właśnie u niego [Fredrika Nordströma - przyp. red.] nagrywa większość tutejszych zespołów. To jest właśnie szwedzki wkład w tę płytę.

Z jakiego powodu wróciliście do "Fredman"?

Przez ostatnie trzy albumy współpracowaliśmy z Andym Sneapem, dlatego tym razem postanowiliśmy to nieco zmienić. Dlatego właśnie ponownie zdecydowaliśmy się skierować swe kroki do "Fredman".

No właśnie, nie jest to dla nas żadna nowość, bo Fredrik produkował trzy pierwsze płyty Arch Enemy. W jakimś sensie wróciliśmy do przeszłości, a zarazem chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Doskonale wiedzieliśmy, czego możemy oczekiwać, dobrze znamy jego podejście do brzmienia. Muszę przyznać, że to spore ułatwienie. Byliśmy bardziej zrelaksowani, wiedząc co może z tej współpracy wyniknąć.

Może także przygotowana muzyka naturalnie pchnęła was do tego studia?

Atmosfera w studiu była bardzo twórcza. Jak już wspominałem, chcieliśmy zachować pewną spontaniczność w pracach studyjnych. Nawet biorąc pod uwagę to, że wchodząc do studia mieliśmy dopięte prawie wszystkie utwory. Wiadomo, że zawsze zostawia się nieco wolnego miejsca na improwizację. Tym razem właśnie w ten sposób do tego podeszliśmy.

Łatwo też zauważyć, że od lat zachowujecie czystość w sensie grania metalu. Nie używacie dziwnych instrumentów, elektroniki. Po tym względem to raczej czysty rock'n'roll. To podstawa waszego grania.

Pomysł na to, jak będziemy grać zrodził się na samym początku, w dniu narodzin Arch Enemy. Dlatego właśnie nasza muzyka nie zmieniła się przez lata aż tak bardzo. To nasz styl i tego będziemy się trzymać. Jeśli gdzieś po drodze zmienisz swoje poglądy, zmienisz muzykę, zaczniesz inspirować się aktualnie popularnymi grupami, twoja wiarygodność przepadnie.

Przecież też moglibyśmy wprowadzić do Arch Enemy melodyjne wokale czy piosenkowe refreny, bo każdy dziś to robi. Ale my chcemy być sobą. Dzięki temu jesteśmy inni niż reszta.

Za muzykę nadal odpowiada głównie Michael Amott?

Każdy z nas ma możliwość włączenia się w proces komponowania. Każdy może dorzucić coś od siebie. I tak się też dzieje w trakcie całego procesu powstawania muzyki. Zazwyczaj Michael wychodzi z jakimś pomysłem na utwór. Tak to się na ogół zaczyna. Potem szlifujemy to na próbach i dodajemy własne partie, aranżujemy całość. To od zawsze była również moja działka - aranżacje.

Panuje demokracja, ale dobrze jest mieć kogoś, kto trzyma ten sztandar wysoko w górze, reprezentuje Arch Enemy.

Jakieś czas temu, po dwu latach nieobecności, Chris [Amott, gitara] powrócił na łono Arch Enemy. Zaskoczyło was to trochę?

W sumie nawet tak. Odszedł z zespołu dwa lata temu, niemal zaraz po nagraniu albumu "Doomsday Machine". Przez ten okres pomagali nam na żywo inni gitarzyści. Myślę, że przez ten czas Chris zdał sobie sprawę, że pora na powrót i że tak naprawdę to właśnie chce robić.

Jednocześnie byłem też dość zaskoczony. Cieszę się, że znów jest z nami. To w końcu oryginalny członek Arch Enemy, a my chcemy, żeby ten zespół działał w oryginalnym składzie, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe. Zwłaszcza, że Chris jest bratem Michaela. Tak zaczął się ten zespół - od dwóch braci grających na gitarach. Wiadomo, że zależy nam, aby to zachować.

Na zakończenie dość żenująca kwestia. Kiedy w końcu przyjedziecie do Polski? Gracie od lat i jeszcze nigdy nie zawitaliście do naszego kraju. To jakiś żart?

(Śmiech) No właśnie. Rozmawialiśmy nawet o tym we własnym gronie. Nigdy nie graliśmy w Polsce, ale bardzo chcemy to zrobić. Miejmy nadzieję, że już niebawem pojawi się ku temu okazja.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: śmiech | utwory | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy