Reklama

"Jesteśmy fanami własnej muzyki"


Obituary. Jedna z najważniejszych nazw w historii amerykańskiej muzyki metalowej, grupa, której standardy ciężkości, wyznaczone pod koniec lat 80., obowiązują w death metalu do dziś. Współtwórca florydzkiej sceny, będącej źródłem fascynacji dla liczonych w tysiącach zespołów na całym świecie, dźwiękowy monolit, oparty na przytłaczającej sile i brzmieniowej duszności. W końcu, jedna z najbardziej szanowanych formacji w muzyce deathmetalowej. Muzyce, której Obituary pozostają wierni od prawie 20 lat.

Gdy na początku 2004 roku - po blisko siedmiu latach bezruchu - amerykański kwintet niespodziewanie wznowił aktywności, rozpoznawczo wytaczając swoje dźwiękowe działa na scenach Wschodniego Wybrzeża, fanów brutalnej muzyki ogarnęło kojące uczucie powrotu do normalności. Pojawienie się długo oczekiwanego następcy albumu "Back From The Dead" z 1997 roku, pozostało jedynie kwestią czasu.

Reklama

Od 11 lipca, zwolennicy Nekrologu mogą już cieszyć się nową, szóstą płytą swoich deathmetalowych bohaterów. Album "Frozen In Time", w zgodzie ze swoim tytułem, spełnia oczekiwania deathmetalowej kontrkultury, której ortodoksyjne wręcz uwielbienie dla zachowania pierwotnych zasad brutalnej ekspresji po raz kolejny znalazło swe ujście w muzyce tej florydzkiego grupy.

O starych i nowych czasach, powrocie na scenę, powstawaniu i treści nowego albumu, z Johnem Tardym - jednym z najbardziej charakterystycznych wokalistów death metalu - rozmawiał Bartosz Donarski.

Z waszego powrotu i nowej płyty, zadowoleni są chyba wszyscy fani death metalu. Wam chyba również udziela się ta miła atmosfera?

Powrót do zespołu z chłopakami, których zna się tyle lat, to wciąż świetne uczucie. Fajnie jest znów zabrać się za pisanie muzyki i wspólne działania. Mogliśmy się też spotkać z ludźmi, z którymi nie mieliśmy od jakiegoś czasu kontaktu, jak chociażby z producentami: Markiem Pratorem, Scottem Burnsem czy Timem i Jimem Morrisami. Ogólnie rzecz biorąc, cały proces powstawania tej płyty był łatwy i zabawny. Sami jesteśmy zadowoleni z tego, jak udał nam się ten album. Wyszło coś naprawdę dobrego.

Co przyczyniło się do tego, że ponownie chwyciłeś za mikrofon i dołączyłeś do kolegów? Był jakiś szczególny powód? W końcu wieść o waszym powrocie, mimo wszystko, była dość zaskakująca.

Nie było żadnego szczególnego powodu. To wszystko jest zawsze kwestią czasu. Wiesz, wcześniej zdecydowaliśmy się na małą przerwę w działalności, i tak się właśnie stało. Początkowo miało to trwać dwa miesiące. Później zrobiło się z tego pół roku i tak to się przeciągało. Każdy z nas miał jakieś swoje sprawy, którym poświęcał się przez te kilka lat. Była też taka kwestia, że mój brat [Donald Tardy, perkusja - przyp. red.] grał swego czasu z Andrew WK, który jest wielkim fanem Obituary. I gdy pewnego dnia grali koncert, tutaj w Fort Lauderdale, na Florydzie, Andrew zapytał nas, czy przy tej okazji nie chcielibyśmy zagrać z nimi kilku utworów. Ja, Frank [Watkins, bas - przyp. red.] i Donald wyskoczyliśmy na scenę i daliśmy krótki koncert. Później pojawiło się kilka innych ofert zagrania na żywo, a następnym krokiem było już zabranie się za pisanie nowego materiału.

W ostatnim czasie na scenę powróciło kilka starych deathmetalowych zespołów, jak Suffocation, Gorefest i Morbid Angel w oryginalnym składzie. Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Wygląda na to, że przebudzili się starzy mistrzowie, aby pokazać młodzieży, o co w tym tak naprawdę chodzi.

(śmiech) Nie wiem, czy można to tak właśnie traktować. Wiem za to, że my zawsze planowaliśmy napisanie nowej muzyki i nasz powrót i tak, prędzej czy później, musiałby nastąpić. W naszym przypadku nie było też tak, że wszyscy straciliśmy ze sobą kontakt i zawiesiliśmy instrumenty na kołku, aby teraz znów zacząć coś robić. Gramy ponownie tylko dlatego, że lubimy to robić. Obecnie wszystko układa się po naszej myśli. Już teraz mamy sporo nowej muzyki, którą zamierzamy nagrać w przyszłym roku. Jeśli chodzi o inne zespoły, to wspaniałe, że znów są razem i tworzą muzykę. Jednak, jeśli chodzi o nas - robimy to, co robiliśmy i nie ma w tym większej sensacji. Przygotowywanie się do kolejnego album zawsze zabierało nam dwa lub trzy lata. Tak pracujemy. To zależy od tego, w jakich jesteśmy nastrojach. Jeśli nie czujemy potrzeby pisania muzyki, nie robimy tego. Gdy mamy na to ochotę, coś zaczyna się dziać. Nie jesteśmy pod żadną presją czy zewnętrznymi wpływami. Sami motywujemy siebie do działania.

Przejdźmy zatem do nowego albumu. Pomysł na "Frozen In Time" to sprawdzona receptura. Nie zrozum mnie źle, ale ta płyta brzmi dość staromodnie, co akurat podoba się chyba najbardziej. To jest właśnie to Obituary, na które czekaliśmy przez ostatnie kilka lat.

Podczas prac w studiu nie siedzieliśmy i nie zastanawialiśmy się nad tym, jak ma to wyglądać. Nigdy zresztą w ten sposób nie działamy. Po prostu zbieramy się razem, piszemy muzykę, a jak to wyjdzie jest sprawą najzupełniej naturalną. Nie główkujemy i nie pytamy siebie: "Co by tu zrobić, czy nagrać szybszy album, dodać do lub tamto?". Oczywiście zawsze chcemy, aby utwory były ciężkie. Początkowo mieliśmy pomysł, żeby zatytułować tę płytę po prostu "Obituary", gdyż niektóre utwory brzmią, jakby były wyjęte ze "Slowly We Rot", inne z "The End Complete". Cześć kompozycji jest nieco odmienna, choć nadal mocno nawiązuje do tego, co robiliśmy w przeszłości.

Jednak, gdy otrzymaliśmy okładkę od Andreasa Marshalla [znany artysta-grafik sceny metalowej - przyp. red.], pomysł uległ zmianie. Zobaczyliśmy, że ten obraz utrzymany jest w lodowatej, mroźnej scenerii, co - muszę przyznać - bardzo nam się spodobało. Jeszcze raz usiedliśmy i zaczęliśmy przesłuchiwać ten album. Podczas utworu "On The Floor", powiedziałem kolegom znamienne: "Frozen in time". Donald od razu podchwycił temat, pytając: "Dlaczego nie mielibyśmy w ten sposób zatytułować tej płyty?".

To niesamowicie pasowało do muzyki i tego, jak ją odbieramy. Po prostu nie wydaje się nam, aby wiele rzeczy się dla nas przez te lata zmieniło. Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni, bo zarówno okładka, jak i tytuł oraz to, co nagraliśmy wydaje się być na właściwym miejscu.

Całkowicie się z tobą zgadzam, gdyż ten album jest w pewnym sensie mieszanką wszystkiego, z czego znane jest Obituary: wyraziste solówki, dynamika, przytłaczające zwolnienia. To niejako podsumowanie tego, czym jest ten zespół.

Wiesz, dla nas najważniejszą próbą jest moment, gdy album jest już nagramy i możemy go spokojnie posłuchać. Jeśli czujemy się z tym dobrze, to jest właśnie to. Wówczas stajemy się fanami naszej własnej muzyki. To nasz czasu, w którym możemy nacieszyć się tym, co zrobiliśmy, zanim pojedziemy na trasy i zaczniemy bez końca grać te utwory.

Dlaczego zdecydowaliście się sami wyprodukować tę płytę?

Praktycznie od samego początku Donal i ja byliśmy zaangażowani w produkowanie naszych albumów. Sporo czasu poświęcamy na wspólną pracę z inżynierem dźwięku, mówiąc mu, jak chcemy, aby to było wykonane. Tym razem poszliśmy o jeden krok dalej, choć nie było jakiś większych trudności związanych z ponowną współpracą z Markiem Pratorem. To nasz bardzo dobry przyjaciel, a przy okazji czarodziej zestawów i programów Pro Tools. Jest po prostu w stanie zrobić dokładnie to, co chcemy, aby zostało zrobione. Wiesz, z drugiej strony nasza muzyka nie jest też żadnym naukowym wynalazkiem. To dwie gitary, które prują do przodu. Gdy gramy na jakiś dużych festiwalach i spotykamy się z dźwiękowcem, mówimy mu tylko, żeby włączył co trzeba i na tym się kończy. Nic więcej nie jest nam potrzebne. Niemniej, bardzo miło spędziliśmy czas w studiu. Od czasu do czasu wpadał do nas nasz dobry kumpel Scott Burns, który dzielił się z nami swoimi cennymi uwagami, mówił, co sądzi o pewnych rzeczach, podpowiadał pewne rozwiązania. To było bardzo odświeżające. Gdy siedzisz w studiu i słuchasz w kółko tych samych utworów, może to być w pewnym momencie nieco przytłaczające. A kiedy przychodzi do ciebie ktoś z zewnątrz, ze świeżym spojrzeniem, czasami okazuje się, że pewne sprawy można zrobić nieco inaczej. Takie rozwiązanie bardzo nam sprzyjało.

Zmieniając temat. Nie da się zaprzeczyć, że masz bardzo wyjątkowy głos, który na przestrzeni lat stał się znakiem rozpoznawczym Obituary. Kiedy pierwszy raz zdałeś sobie sprawę, że w twoim głosie jest coś tak niebywale dzikiego i silnego? Od zawsze chciałeś zostać wokalistą?

Nie, nie było tak, że zawsze chciałem to robić. Gdy o tym mówię, moje myśli zawsze wędrują do początku, do czasów, kiedy ja, Donald i Trevor (Peres, gitara - przyp. red.) graliśmy w trójkę w garażu, i tylko to się dla nas liczyło. Wiesz, mieszkaliśmy w ten samej dzielnicy, razem chodziliśmy do szkoły. Po lekcjach zawsze przychodziliśmy do tego garażu i wysłuchiwaliśmy, jak moja mama mówiła nam, żebyśmy to powyłączali i zaplanowali sobie normalny weekend. Zawsze odpowiadaliśmy, że zamykamy się tu na dwa dni i nie mamy zamiaru nigdzie łazić. Ciągle ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy i jeszcze raz ćwiczyliśmy. Od kiedy pamiętam, Donald ciągle grał z Trevorem, a jak kręciłem się wokół nich. Graliśmy trochę cudzych utworów, jak Celtic Frost, Slayer czy Metallica, ale najbardziej interesowało nas tworzenie czegoś własnego. Tak zacząłem śpiewać. Chciałem zobaczyć, jak wypadnę w tym, co sami zrobili. Co prawda ciągle szukali dla siebie wokalisty, ale jak widać, pojawiłem się w odpowiednim czasie i ostatecznie do dziś pozostaję za mikrofonem. Nasze pierwsze dokonania nawiązywały trochę do Metalliki, ale muszę przyznać, że nie zabrało nam dużo czasu, kiedy nagle zaczęliśmy grać coraz ciężej. Klimaty w stylu Hellhammera bardziej nam pasowały.

Fani od zawsze kojarzą cię wyłącznie z Obituary. Nie myślałeś nigdy o zrobieniu czegoś na boku, założeniu własnego projektu?

Jakoś nigdy nie przyszło mi to do głowy. Wiesz, mógłbym zrobić coś dla Roadrunnera i dostać z tego porządne pieniądze, ale jestem bardzo szczęśliwy z tego, jaką rolę odgrywam w tym zespole. Muzyka, którą tworzymy i gramy w Obituary przez tyle lat, wydaje się spełniać moje muzyczne potrzeby i pragnienia. Dziś jestem zadowolony z tego, co robię.

Maciej już za sobą kilka letnich festiwali, które zagraliście w Europie. Czy reakcje europejskich fanów na nowe utwory i wasz powrót ze świeżym albumem, są w jakiś sposób odmienne od tego, z czym spotykacie się w Stanach?

Jak do tej pory nie graliśmy zbyt wielu koncertów w Stanach. Mieliśmy kilka sztuk, ale dopiero na wrzesień planowana jest kilkunastokoncertowa trasa po Wschodnim Wybrzeżu. To będzie ok. 15-20 koncertów. Ale nawet, jak spojrzy się na to z dłuższej perspektywy czasu, to wiadomo, że fani metalu zawsze pozostaną fanami metalu. Na całym świecie jest podobnie, gdziekolwiek byś nie pojechał. Ludzie lubią ciężką muzykę, chcę przychodzić na koncerty i trochę się zabawić. Oczywiście, w porównaniu z USA, niektóre festiwale w Europie są o wiele większe. Mieliśmy w Stanach kilka dużych koncertów, w Nowym Jorku, Cleveland czy nawet tutaj w Tampie, jednak fani wszędzie odbierają naszą muzykę w taki sam sposób. Z drugiej strony, trzeba też wziąć pod uwagę, że w Stanach duże miasta są od siebie bardzo oddalone i nieraz ciężko jest dzieciakom pojechać na dany koncert kilkaset kilometrów. W Europie fani mogą wsiąść w pociąg i za kilka godzin być pod sceną. W USA wygląda to trochę inaczej.

Na "Frozen In Time" nie ma chyba żadnego szczególnego przesłania, choćby takiego, jakie mogliśmy znaleźć na "World Demise".

Prawdę mówiąc, "World Demise" kojarzy się ludziom z tematem ochrony środowiska, tylko dlatego, że zrobiliśmy taki a nie inny teledysk [do utworu "We Don't Care" - przyp. red.]. Cały tamten album wcale nie miał zbyt wiele wspólnego z tą tematyką. Na nowej płycie nie ma szczególnego przesłania. To normalna płyta, którą wkładasz do odtwarzacza i słuchasz, czy to podczas sprzątania domu, czy też w trakcie imprezy, nieważne. Kwestia polega tylko na tym, abyś się dobrze przy tym bawił.

Dla mnie ta płyta, jej teksty, okładka, brzmienie, jest w pewnym sensie świadectwem waszej tożsamości. Tego, że nie podążacie za modami, że jesteście prawdziwi wobec samych siebie, że zostaliście "zamrożeni w czasie" i dobrze wam z tym.

Przez te wszystkie lata cały czas staramy się grać coraz ciężej. Nawet nie staramy się jakoś specjalnie zwracać na to uwagę, po prostu lubimy ten ciężar. Kiedy wchodzimy na scenę przyświeca nam jedna idea - im ciężej, tym lepiej. Potężny sprzęt nagłośnieniowy i duży tłum pod sceną, nic więcej nam nie potrzeba. Zarówno jako osoby, jak i muzycy, wiemy swoje i raczej nie chcemy niczego innego. Nie wydaje mi się, abym na przestrzeni tych wszystkich lat mocno się zmienił. We wrześniu zeszłego roku, gdy graliśmy w Europie, podszedł do mnie jeden gość i zapytał mnie, czy kiedy ostatni raz tu byłem, nie miałem na sobie tej samej kurtki. A musisz wiedzieć, że ostatni raz byłem tam jakieś 15 lat temu (śmiech). Cały czas chodzi nam o to samo, od samego początku. Mocno stąpamy po ziemi i tacy już jesteśmy.

Nie zmienił się też wasz odwieczny wydawca - Roadrunner Records. Szczerze mówiąc, trochę mnie to zdziwiło, bo jak wiadomo jest to firma, która swego czasu odwróciła się plecami do death metalu. Skąd więc ta decyzja?

Pierwsza sprawa to taka, że jest to nasz ostatni album w ramach podpisanego kiedyś kontraktu. Musieliśmy nagrać dla nich jeszcze jedną płytę. Drugą kwestią jest to, że nie sądzie, aby wytwórnia była dla nas największym wsparciem. Naszą największą siłą są fani. Fani, którzy dokładnie wiedzą, czego od nas oczekiwać. Jednak, co by nie powiedzieć o Roadrunner, jest to firma, która ma spore środki, które przeznacza na nasz zespół. Jak dotychczas, nie mam większych zastrzeżeń, co do promocji nowego albumu. Robią swoje, i robią to dobrze. Zobaczymy, co się stanie w przyszłym roku, gdy zabierzemy się za nagrywanie kolejnej płyty.

Obituary to jeden z tych zespołów, który brał udział w powstawaniu florydzkiej sceny deathmetalowej, pod koniec lat 80. Wracając do tamtych dni, czy choć trochę zdawaliście sobie sprawę z tego, że robicie coś, co będzie miało tak olbrzymi wpływ na późniejsze oblicze muzyki metalowej? Podejrzewam, że w owym czasie musiało to być czymś nowym i oryginalnym.

To były bardzo zabawne i interesujące czasy, szczególnie w naszym przypadku. Pamiętam, że kiedy przeprowadziliśmy się do Tampy, pierwszymi osobami, z którymi nawiązałem kontakt, byli ludzie z Nasty Savage i Savatage. Patrzyliśmy na to, co robią, jak nagrywają demówki, grają, wydają pierwszy album. I nie chodzi już nawet o to, że te grupy nie grały do końca tego, czym my chcieliśmy się zajmować. Mieliśmy też to szczęście, że udało nam się stworzyć nasze własne brzmienie. Niemniej, to że na tym terenie, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać takie zespoły, jak Morbid Angel, Deicide czy Death, jest dla mnie do dziś zastanawiające. Nie potrafię wytłumaczyć sobie tego fenomenu. Dobrze jest widzieć, że niektóre z tych grup nadal wiele znaczą i mają wciąż coś interesującego do powiedzenia. Wciąż pojawiają się nowe gatunki muzyki, a mimo to, ich brzmienie oparło się próbie czasu.

Graliście w Polsce w latach 90. Pamiętasz jeszcze coś z tamtego koncertu?

Pamiętam, że miałem dużą amerykańską flagę z napisem "Welcome To Poland", którą dostałem z tłumu podczas koncertu. Wciąż trzymam ją w mojej szafie. To był świetny występ z rewelacyjnym przyjęciem. Na pewno będziemy robić wszystko, aby znów do was zawitać. Pod koniec roku będziemy organizować własne koncerty w Europie i może wtedy uda nam się przyjechać do Polski. Od naszej ostatniej wizyty w waszym kraju, minęło stanowczo za dużo czasu.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: standardy | koncert | utwory | Donald Tusk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy