Reklama

"Jestem wokalistą rockowym"

32-letniego Artura Gadowskiego znamy przede wszystkim jako charyzmatycznego frontmana zespołu I.R.A, który święcił wielkie triumfy w pierwszej połowie lat 90.. Po rozpadnięciu się grupy próbował sił jako solista, ale jak dotąd bez wielkich sukcesów. W tym tygodniu ukazał się jego drugi solowy album „G.A.D”, którym wokalista chce udowodnić, iż nie należy go jeszcze spisywać na straty. Konrad Sikora rozmawiał z Arturem Gadowskim o możliwości reaktywowania się zespołu I.R.A, szwedzkich muzykach, którzy wspomogli go przy nagrywaniu nowego albumu i jego nowej fryzurze.

Jak to się stało, że rozpadła się IRA?

Grupa IRA przestała po prostu mieć pomysł na to, jak funkcjonować, jaką grać muzykę. Zespół po prostu musiał przestać grać. Przecież nie może być tak, że zespół, który ma na swoim koncie sześć płyt, jadąc na koncert gra materiał tylko z pierwszej i drugiej. To nie mogło dalej tak funkcjonować i musiało się rozpaść.

A co sądzisz o wypowiedzi Kuby Płucisza, który twierdzi, że nie ma nic przeciwko temu, aby IRA kiedyś znów zagrała?

Ja też jestem otwarty na tego typu propozycje. Musiałby być jednak spełniony jeden warunek. To znaczy: ten zespół musiałby zacząć pracować, przygotować jakiś nowy materiał, bo reaktywowanie grupy tylko dla grania starego materiału, nie ma dla mnie najmniejszego sensu. Ten zespół powinien wziąć się do pracy, przygotować zupełnie nowy materiał i jeżeli dojdzie do wniosku, że jest on warty zaprezentowania, że można go komuś pokazać, to wtedy tak, to ma sens. Ja się od niczego nie odcinam, od IRY także. Wydaje mi się, że to jest możliwe, ale wcześniej musi być pomysł.

Reklama

Po odejściu z IRY brałeś udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach, czy możesz o tym coś powiedzieć?

Zaczęło się od Katarzyny Gartner, która mieszka niedaleko mnie i któregoś dnia wygrzebała skądś mój numer telefonu, zadzwoniła i powiedziała, że koniecznie musi się ze mną spotkać, bo ma dla mnie propozycję. Akurat był to moment, kiedy przygotowywano jej benefis. Poza tym przygotowywała swą płytę i szukała muzyków i ludzi, którzy mogliby na niej śpiewać. Zaproponowała mi, abym wziął w tym udział. Zaczęła komponować utwory, miała także pomysł na to, aby zrobić zupełnie na nowo stare rzeczy, w tym znaną „Mszę beatową”, która tym razem miała być „Mszą rockową”. Chciała to zrobić nowocześniej. Szukała sekcji rytmicznej, która dobrze grałaby rocka, więc poleciłem jej Wojtka Owczarka i Piotra Sójkę, którzy grali ze mną w zespole IRA. Po pierwszych próbach okazało się, że jest bardzo zadowolona. Zaczęliśmy przygotowywać tą „Mszę”, ale nic z tego nie wyszło i tak do końca naprawdę nie wiem dlaczego. Pewnie gdy nie wiadomo dlaczego, to zapewne chodziło o pieniądze. Widocznie nie było nikogo, kto chciałby to wydać. Z Kasią utrzymuję kontakty do dzisiaj, zaśpiewałem gościnnie na jej płycie „Europa, Europa”, a Wojtek i Piotrek zagrali na całej.

Później był króciutki epizod z Wojtkiem Poznakowskim. Poproszono mnie, aby na benefisie zaśpiewać utwór „Trzynastego” i tak się stało. Okazało się, że fajnie wyszło i wszystkim się spodobało, może kiedyś dostanę od niego jakieś propozycje wspólnego grania, ale nic takiego póki co do dziś się nie zdarzyło.

Zupełnie inna sprawa była ze Zbyszkiem Hołdysem. Wiedziałem o tym, że przygotowuje koncert. W marcu 1999 roku powiedział, że będzie miał dla mnie propozycję. Poda mi miejsce i czas, mam się zjawić na próbie i zobaczyć, czy będzie mi to odpowiadało. Tak też się stało - pojechałem i już po pierwszej próbie stwierdziłem, że w to wchodzę. W tej chwili jesteśmy po nagraniu płyty Zbyszka. Z tego co wiem, na drugim singlu, ukaże się „Niewiele ci mogę dać” w moim wykonaniu.

W międzyczasie miałeś jeszcze czas na solową karierę. Opowiedz w takim razie coś o twojej nowej płycie.

W momencie, kiedy zacząłem zbierać materiały na płytę, w publishingu mojej wytwórni natrafiłem na człowieka, który nazywa się Mark Tyspers. Okazało się, że jest Szwedem i ma zgłoszonych kilkadziesiąt swoich piosenek, nawet nie potrafił dokładnie powiedzieć ile. Postanowiliśmy spotkać się ponownie. Po kolejnych rozmowach któregoś dnia wyjął z szuflady teczkę i powiedział: „Tu jest 60 piosenek, możesz dobie wybrać co tylko chcesz”. Z nich wybrałem dziesięć, spośród których on odrzucił dwie. Po czym stwierdził, że skoro tak dobrze się już znamy, to ma dla mnie dwie zupełnie nowe propozycje. No i tak zaczęła się nasza współpraca. Nieco później w Szwecji zostały wykonane nagrania demo. Towarzyszyli mi przy tym perkusista z zespołu Roxette, klawiszowiec grupy Europe i gitarzysta Eagle Eye Cherry’ego. Bardzo spodobały mi się te nagrania i sposób, w jaki wyglądała praca nad nimi. Spytałem więc Marka, czy nie zechciałby zostać producentem mojej płyty. Zgodził się, no i zaczęliśmy nagrywać płytę w Polsce, a cały mastering został wykonany w Szwecji.

Powiedz coś o jej brzmieniu. Swego czasu stwierdziłeś, że fascynują cię brzmienia typu Portishead czy Massive Attack, jednak próżno doszukiwać się czegoś takiego na twej nowej płycie. Nie odbiega ona zbytnio od tego, do czego nas przyzwyczaiłeś wcześniej.

Wiesz, fascynują mnie różne rzeczy, na przykład Mercedes klasy S, ale go nie mam. To, że coś mnie fascynuje, nie znaczy, że muszę to mieć. Z muzyką jest tak samo. Fascynuje mnie zespół Dave Matthews Band, czy też Kid Rock, ale to nie znaczy, że muszę nagrywać takie albumy, że one muszą tak brzmieć. Ja po prostu chciałem nagrać płytę, która będzie od początku do końca brzmiała żywo, będzie grana przez żywych muzyków w normalnym, analogowym studio. Zespół staje, jest na beacie i zaczynamy grać. I z tego są emocje, te emocje są w tej muzyce. Jeżeli bierzemy się za komputery, syntezatory, zaczynamy kombinować, coś ze sobą łączyć, przycinać, wyrównywać, dostrajać i tak dalej, to jest to martwe, jest to plastikowe. To nie jest muzyka rockowa.

A ty nadal chcesz pozostać przy graniu rocka?

Oczywiście. Ja jestem wokalistą rockowym. Za takiego się uważam. Z resztą nie bez powodu zaprosił mnie do wspólnego nagrywania Zbyszek Hołdys. Obracam się w tych kręgach, w tego rodzaju muzyce i ta muzyka nadal mnie fascynuje. Nawet dziś, kiedy słucham „Schodów do nieba”, to przechodzą mnie dreszcze. I myślę, że przy tym już pozostanę. Oczywiście, robię także inne rzeczy na boku, które nie są zupełnie związane z moim śpiewaniem. Produkuję różnego rodzaju nowoczesne rzeczy, jakieś hiphopowo, czy też techniarsko brzmiące sprawy. Robię muzykę do programów telewizyjnych. Wtedy są to nowoczesne brzmienia. Ale gdy miałem nagrywać swoją płytę, to postanowiłem, że od początku do końca będzie nagrana na żywo.

Jak pracujesz na tymi ubocznymi sprawami, masz jakieś swoje studio?

Tak, mam takie niewielkie studio przydomowe i tam to wszystko robię, ale to nic wielkiego.

A jak doszło do tego, że ściąłeś włosy?

To pytanie słyszałem już tyle razy. Może właśnie po to, aby wszyscy się o to pytali? Ale mówiąc serio, to miałem już dosyć. Od dwóch lat kombinowałem co zrobić, aby coś z tymi włosami zmienić. Zawsze było hasło „Artur Gadowski... aaaa, ten z długimi włosami” – wszystko było jasne i oczywiste. Sam jednak potrzebowałem coś zrobić, żeby lepiej się poczuć. Potrzebowałem jakiejś zmiany. Byłem już psychicznie zmęczony tym, że mam długie włosy. Obciąłem i bardzo dobrze się z tym czuję. Tylko zapomniałem o jednym. Jak się ma takie krótkie włosy, to trzeba co miesiąc chodzić do fryzjera. To jest dopiero problem. Ale jakoś sobie z tym poradzę. Jest to jakby odcięcie się od pewnych sytuacji, zerwanie z czymś. Ja miałem dosyć ciężki 1999 rok i zdołowało mnie pod koniec. Stwierdziłem, że musi się coś zmienić.

Jak w takim razie będzie ze śpiewaniem takich numerów jak „Moje długie włosy....”. Masz w ogóle jeszcze zamiar śpiewać na koncertach repertuar IRY?

Oczywiście. A co do tego tekstu... Wiesz, to są takie piosenki, których ja w ogóle nie muszę śpiewać. Przemilczę .... to samo z butami z wielkim czubem. Też już takich nie noszę.

Zawsze możesz zaśpiewać „Moje krótkie włosy...”

... to jest to co lubię. Tak, to nawet nieźle brzmi.

W 1994 roku zostałeś uznany za symbol seksu. Nadal się nim czujesz?

Ten cały symbol seksu to był jeden wielki pic na wodę. Koledzy moi w programie telewizyjnym wymyślili taką akcję i zrobili sobie ogólnopolskie jaja, bo to poszło na antenie. Dostałem jakiś puchar. Stoi sobie teraz w domu na szafie. Nigdy nie uważałem się za symbol czegokolwiek, a już na pewno nie seksu. Tym bardziej nie dziś.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: symbol | studio | włosy | Ira
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy