Reklama

Jarek Janiszewski: "Robimy swoje"

Czarno Czarni to zespół, który nie daje się jednoznacznie sklasyfikować. Stworzony przez grupę przyjaciół miał na celu po prostu grać tanecznego i zabawnego rock’n’rolla. Na rynku właśnie ukazała się ich druga płyta zatytułowana „Niewidzialni”. O tym jak powstawała ta płyta, o sytuacji na polskim rynku fonograficznym i nowych projektach z Jarkiem Janiszewskim, wokalistą zespołu rozmawiał Konrad Sikora.

Co działo się z Czarno-czarnymi przez ostatnie dwa lata?

Ostatnie dwa lata to przede wszystkim ogromna ilość koncertów. Społeczeństwo wieku od 5 do 105 lat doskonale przyjęło naszą debiutancką płytę i wygląda na to, że formuła naszego zespołu sprawdza się na każdego rodzaju imprezach – od plenerowych, po występy w klubach. W międzyczasie odwiedziliśmy także Amerykę. Byliśmy za Wielką Wodą, w Nowym Jorku. Zresztą w lipcu znów tam wracamy, bo chcą nas oglądać. Pracowaliśmy też nad nowym materiałem. Nie mieliśmy na to zbyt wiele czasu, ale odczekaliśmy trochę, aby zrobić coś przyzwoitego. Bardzo często zespoły spieszą się po sukcesie pierwszej płyty i od razu przystępują do nagrania drugiej. Zazwyczaj nie przynosi to dobrych efektów. Jest taka opinia, że o klasie zespołu zazwyczaj świadczy właśnie druga płyta, dlatego, że na pierwszą składają się kompozycje zbierane przez kilka lat. Wydaje mi się, że nie zawiedziemy naszych fanów, ale to pokaże czas.

Reklama

Czy pierwszy album spełnił wasze oczekiwania?

W naszym przypadku nie da się mówić w ogóle o jakichkolwiek założeniach, dlatego że zespoły najczęściej powstają z jakimś planem - osiągnięcia wielkiego sukcesu, sprzedaży dwóch milionów płyt, czy coś w tym stylu. My jesteśmy grupą przyjaciół, znamy się od kilkunastu lat. Zespół ten bardziej robiony był na zasadzie przyjacielskiego spotkania, doskonałej zabawy i spróbowania, czy coś takiego w ogóle wyjdzie. Na pewno nie było to działanie do końca zaplanowane i przemyślane. Sami nie wiedzieliśmy, co z tego wyjdzie. Nie było założenia, że chcemy grać przez następne 20 lat i zdobywać rynek. Każdy z nas ma swoje macierzyste zespoły i nie musimy niczego nikomu udowadniać. Ku naszemu zaskoczeniu Czarno-Czarni przerodzili się w taką dłuższą przygodę, popartą drugą płytą.

Czyli jesteście zaskoczeni sukcesem tego zespołu?

Tak. Jesteśmy zaskoczeni, dlatego że - jak wspomniałem - nie miał to być żaden poważny projekt. Kiedy spotkaliśmy się w studiu, mieliśmy gotowych dziewięć utworów, resztę dopisaliśmy na miejscu. Nasze założenie było takie - jeśli ktoś kupi tę płytę, to dobrze, a jeśli nikt jej nie kupi, to też w porządku, zawiesimy je sobie w garażu na haczykach, jako pamiątkę. Zdziwiło nas to bardzo ciepłe, wręcz gorące przyjęcie. Widocznie trafiliśmy w jakąś taką lukę na naszym rynku muzycznym. Była chyba potrzebna na rynku formacja, która będzie grała wesołego, sowizdrzalskiego i tanecznego rock’n’rolla.

Czy w takim razie nagrywając nowy album odczuwaliście jakąś presję?

Nie. Po okresie kilkunastu lat grania i obracania się w branży muzycznej nie odczuwa się już w ogóle takiego nacisku. Nasz los nie zależy od tego, czy ta płyta odniesie sukces. Chłopaki z Big Cyca mają dużo roboty. Ja oprócz grania, udzielam się prowadząc różnego rodzaju imprezy, ponieważ mam własne firmy, które tego typu rzeczami się zajmują. W związku z tym nie ma dla nas żadnej niewiadomej i nie musimy się martwić, co się stanie, jeśli tym razem nie wyjdzie. To jest bardzo dobra sytuacja, bo gdybyśmy byli pod presją, to tak jak wiele zespołów, nagralibyśmy kolejną płytę powielającą pierwszy album, przeboje typu „Nogi”. My jednak podeszliśmy do tego spokojnie. Na płycie pojawia się parę nowych ideologii, trochę dość tajemniczych brzmień i kilka muzycznych niespodzianek. Jedna piosenka jest wykonana całkowicie a capella, brzmieniowo nawiązując do dokonań the Levellers. Robiliśmy te płytę dla siebie i po swojemu.

Czym ten album różni się od debiutanckiego?

Na pewno jest na nim sporo nowej ideologii. Pojawią się dwie kompozycje o ideologii szpiegowskiej. Jeden o szpiegu o pseudonimie „Irena”, który tropi złodziei dżemu w supermarkecie. Pojawia się też pieśń sławiąca wyczyny agenta 007. Pokazują to ciągle w filmach, ale mimo wszystko nie wszyscy jeszcze wiedzą, że James Bond kilkanaście razy już uratował Ziemię od katastrofy. Najwyższy więc czas, aby o nim zaśpiewać. Poza tym pojawi się sporo ciekawostek obyczajowo-miłosnych, na przykład o dziewczynach, które za dużo poobiecywały swoim chłopcom i wylądowały na wydmach z tajemniczym blondynem w niebieskim swetrze. Myślę, że wiele osób słuchając tej płyty będzie dobrze się bawić.

A muzycznie?

Też na pewno trochę się zmieni. Tym razem gramy nie tylko rock’n’rolla, ale także kilka kompozycji melancholijnych. W jednej z nich zatytułowanej „Kaczuszka” – rzewnej historii o chłopcu, który nie chciał kochać się z dziewczyną, bo mama za młodu kapała go w płynie o zapachu leśnym, a on bawił się gumową kaczuszką i to w niej widział obiekt swego erotycznego pożądania – gra z nami Jurek Styczyński z Dżemu. Zaprosiliśmy w sumie kilku gości i muzycznie czasem nawiązujemy do ścieżek dźwiękowych z bułgarsko-enerdowskich filmów szpiegowskich. Wydaje mi się, że płyta jest dość wdzięczna do słuchania w całości. Chcieliśmy bowiem, aby nie była nużąca.

Czy Jurek Styczyński bez problemów zgodził się z wami zagrać?

Od razu powiem, że fantastycznie się z nim pracowało. Reakcja była bardzo sympatyczna. My jesteśmy przyjaciółmi, bo często spotykamy się z chłopakami z Dżemu. Oni akurat przed nami kończyli swoją ostatnią płytę w tym samym studiu i dzielnie nas wspierali ideologicznie, kiedy myśmy robili swoje. Od czasu do czasu spotykaliśmy się z Jackiem Dewódzkim i odbyło się parę imprez w towarzystwie płynów rozluźniających. Było bardzo miło i myślę, że na przyszłych płytach z chęcią z znów skorzystamy z możliwości takiej współpracy.

A jak doszło do tego, że produkował was Edwin Collins?

Rok temu, na tajemniczym koncercie w Polsce, pojawiła się angielska grupa Sweet, z którą zagraliśmy w Nysie. Wtedy to ich menedżer otrzymał od nas w prezencie płytę. Poleciała do Londynu i w jakiś dziwny, niewyjaśniony sposób, trafiła do Edwina. On gustuje w takich brzmieniach i sam do nas zadzwonił. Ja na początku nie chciałem uwierzyć, że to on dzwoni i myślałem, że koledzy z zespołu robią sobie jakiś kawał. Okazało się jednak, że to prawda i Collins w kwietniu zrobił parę remiksów. Teraz ta współpraca jeszcze bardziej się zacieśnia. W sierpniu może znów coś razem zrobimy. Dobrze jest mieć taką odskocznię, możliwość poznania czegoś nowego, znalezienia się na innym rynku muzycznym.

Co w takim razie myślisz o naszym rynku?

Powiem tak - jest kiepsko. Ja jestem zadowolony, bo gram sporo koncertów, natomiast wszyscy ci, którzy są blisko widzą, że szaleje piractwo, że ceny płyt są za wysokie, a co najgorzej, nie ma w naszej publicznej telewizji żadnych pasm związanych z muzyką. Pomijam Atomic TV, bo to tylko margines, dostępny nielicznym. Polski rynek stał się popowo-ludową paką. Przykre jest to, że nie ma miejsca dla zespołów ambitniejszych i grających porządnego rock’n’rolla czy reggae. Panuje zasada, że im prościej tym lepiej, a tak wcale nie jest i to może trochę dołować. Będąc w Stanach widzieliśmy, jak rozwijają się wszystkie nurty muzyczne. Każdy ma szansę, swoją publiczność i miejsca, gdzie może grać. U nas panuje szarzyzna - można wyliczyć na palcach dwóch rąk wykonawców, którzy na okrągło grają na różnego rodzaju imprezach. Jak nie ci, to tamci i nie odwrót. Panuje jakiś taki stan ogłupienia. Jesteśmy krajem zaściankowym i następuje zidiocenie społeczeństwa, które kupuje produkty wciskane nam przez zachodnie stacje muzyczne.

A może widzisz jakieś nowe, obiecujące debiuty?

Na pewno jest wiele świetnych młodych zespołów. Jeszcze parę lat temu, jak miałem trochę czasu, to organizowałem różnego rodzaju przeglądy. Ale co z tego, skoro tymi kapelami nikt się nie interesuje. Firmy fonograficzne tego nie kupują. Na świecie jest tak, że jeżeli ktoś zarobi miliony na Michaelu Jacksonie, to za część tej sumy szuka nowe talenty w różnych gatunkach. U nas jest bida. Wydaje się dwóch wykonawców, którzy mają ciągnąć firmę, a reszta nic nie robi. Wiem, że parę firm szykuje się, aby zaatakować z czymś nowym i trzymam za to kciuki. Teraz mogę tylko zaapelować, aby się nie bały, żeby dali okazję zagrania wszystkim tym, którzy mają coś do powiedzenia w muzyce.

Jakie nadzieje wiążesz z powstaniem polskich oddziałów MTV i VIVY?

Mam nadzieję, że te stacje dołożą wszelkich starań, aby pokazać to, co wartościowe, a nie tylko w kółko te same teledyski. Może pojadą do jakichś klubów, zorganizują konkursy, przeglądy. Może nawet jakieś zespoły będą mogły na żywo się pokazać. Chodzi o to, aby one przygarnęły pod siebie jak najwięcej młodych kapel. Mam nadzieję, że uda się to zrobić.

Wraca moda na festiwale. Odrodziła się Zielona Góra, niedawno zakończyło Opole, a przed nami i Sopot. Jaki jest wasz stosunek do tego typu imprez?

My wyznajemy zasadę nie oglądania się na boki. Mało nas interesuje, czy one są czy nie. My reprezentujemy tak zwany syndrom kaczki – u góry spokój, a pod spodem praca. Nie wdajemy się w żadne dyskusje, kto jest lepszy i ciekawszy. Po parunastu latach grania wiemy, że nasz los leży w naszych rękach i lepiej jest, kiedy sami się wszystkim zajmujemy. Mało nas interesuje to, co dzieje się wokół. To są zjawiska koniunkturalne, które przeminą. Wolimy grać koncerty i - jako że jesteśmy rozsądni - nie eskalujemy żądań finansowych i możemy być zapraszani wszędzie. Dzięki temu gramy wiele koncertów i więcej osób zna naszą muzykę.

Jesteś także zapracowany poza Czarno-Czarnymi, a co się dzieje z Bielizną?

Założyłem z chłopakami z Bielizny nowy zespół Doktor Granat. Bielizna nie miała zbyt wiele ofert koncertowych, co składam na karb zidiocenia naszego społeczeństwa, które oszalało na punkcie ludowych piosenek. W tym czasie postanowiłem więc trochę to wszystko uporządkować i efektem jest nowa kapela. Grają w niej gitarzysta, basista, perkusista z Bielizny, na saksofonie gra Robert Dobródzki, założyciel zespołu No Limits, a na klawiszach gra Piotrek z Czarno-Czarnych. Będzie to połączenie tych trzech zespołów, czyli mieszanka dość mocno wybuchowa. Płyta ukaże się jesienią i będzie muzycznym powrotem do korzeni, muzyki spod znaku ska, punk-rocka i reggae.

Czy zapowiada się jakaś reedycja starych płyt Bielizny. Wiem, że wielu fanów na to czeka.

Sytuacja jest trochę dziwna. Ostatnie dwie płyty wydała firma Sonic, która istnieje, ma siedzibę w Warszawie i tam można na pewno te albumy dostać. Natomiast jeśli chodzi o stare płyty, to pierwszy nasz kompakt wyszedł w firmie Polton, która później przekształciła się w inną. Nasza pierwsza czarna płyta była wydana przez firmę Tonpress, teraz jest to przejęte przez MTJ, ale trwają rozmowy i myślę, że za parę miesięcy, na fali nowego zespołu, pierwsza płyta Bielizny znów pojawi się w sprzedaży.

Jaki jest twój stosunek do Internetu? Korzystasz z niego w ogóle?

Mam z nim styczność w domu, bo moja żona jest nim oczarowana i ze względu na swą pracę, ma do niego nieograniczony dostęp. Wierci mi cały czas dziurę, aby w domu też się podłączyć, ale boję się, że jak to zrobię, to zbankrutuję, bo mnie kobieta z torbami puści. Kiedyś, gdy to była zupełna nowość, przyglądałem się temu przez parę miesięcy i byłem sceptyczny. Teraz jednak wiem, że jest to wspaniały środek komunikacji międzyludzkiej. Cały czas jednak barierą u nas jest cena połączeń telefonicznych i komputerów. Jeśli jednak zdecyduję się na podłączenie w domu, to na pewno będę dość agresywnie działał.

Czy jako zespół nie obawiacie się internetowego piractwa?

Obawiamy. Jest to na pewno stres i strach. Powinno być to wszystko prawnie uregulowane. Ciągle plusem normalnych płyt jest jakoś, ogromnym minusem ich cena. Wiem, że czasami ludzi nie stać i wolą ściągnąć sobie kawałek z sieci. Dlatego trzeba jakoś zabezpieczyć płyty przed możliwością kopiowana, ale z drugiej strony trzeba obniżyć ich ceny. Ale nie wiem jak to zrobić. Jeżeli firmy będą miały świadomość, że płyty od razu trafiają do Internetu, to nikt nie będzie chciał siedzieć miesiącami w studiu i robić superprodukcji. Wszystko będzie coraz uboższe, bo co to za zachęta, jeżeli jakiś Kulawy Fredek zaraz wrzuci to do sieci i nic na tym się nie da zarobić? Firmy na to nie pójdą i stracą na tym muzycy.

A co z normalnym piractwem?

Nikt chyba nie zdaje sobie sprawy, jak jest naprawdę. Jeżeli ja widzę pirackie płyty w instytucjach państwowych, to już nie wiem co powiedzieć. Tak nie może być, to jest żałosne. Korci mnie, aby wymienić kto i gdzie, ale dam sobie spokój. Piractwo jest wszędzie. Muzyka, programy komputerowe... Nic dodać nic ująć. Może przed wejściem do Unii Europejskiej przyjedzie tu paru panów w garniturach i powiedzą coś tym jednostkom w Warszawie, które nie za bardzo się kwapią, aby kiwnąć palcem, bo za dużo na tym można stracić. W tej chwili jest totalny burdel. Wystarczyłoby robić regularne naloty na bazary i nie tyle aresztować ludzi, co tylko konfiskować płyt. Myślę, że to na początek mogłoby poprawić sytuację. Istnieje parę głównych miejsc, gdzie sprzedaje się płyty. Chyba, że to nasz rząd w ramach ustaleń międzynarodowych wspiera wschodnie gospodarki, aby ludzie mieli tam za co żyć. Szkoda tylko, że zapomina o naszych rodzimych artystach.

Dzięki za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Po prostu | firmy | rock | jarek | Jarek Janiszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy