Reklama

"Internet krzywdzi artystów"

Od odejścia pierwszej wokalistki Skye Edwards w 2003 roku dla grupy Morcheeba i braci Paula i Rossa Godfrey'ów nastały chude lata. Wydany z nową piosenkarką Daisy Martey album "The Antidote" (2005) nie odniósł sukcesu, a Morcheeba artystycznie stanęła przed murem. Bracia Godfrey'owie nie zamierzali jednak się poddawać i zdecydowali, że na kolejnej płycie zatytułowanej "Dive Deep" towarzyszyć im będzie dla odmiany grupa wokalistów. Wśród nich jest między innymi niejaka Manda, która angaż w Morcheebie zdobyła poprzez... internet. Z Rossem Godfrey'em rozmawiał Artur Wróblewski.

Na stronie internetowej Morcheeby można przeczytać, że nowy album jest "emocjonalnym projektem, który pozwolił na nowo uwierzyć w siłę muzyki". Czy było z wami aż tak źle?

(śmiech) Chcieliśmy się postawić w opozycji do współczesnego rynku muzycznego. W Wielkiej Brytanii właśnie będziemy mieli (ironicznie) 10. "rocznicę" wyemitowania programów w stylu "Idol". I dla nas to było bardzo deprymujące i dołujące, że w mediach mamy muzykę ludzi, którzy nie potrafią robić muzyki. To bardzo irytujące. Bardzo. Pamiętam, że w latach 80. nie przepadałem za zespołami, które wtedy królowały na listach przebojów. Wolałem słuchać starych płyt moich rodziców. Ale teraz Spandau Ballet czy Duran Duran wydają się być świetnymi wykonawcami, jeśli porównamy ich do obecnych tak zwanych gwiazd... To jest bardzo smutne. W muzyce brakuje osobowości. Branża przestała wspierać ludzi, którzy mają coś do przekazania. Indywidualności z wizją. W tych czasach można liczyć tylko na niezależną, podziemną scenę muzyczną. I ja właśnie tam szukam interesujących wykonawców. To wstyd i szkoda, że nasza generacja nie ma takich artystów, jak Jimi Hendrix, John Lennon czy Bob Dylan. Wciąż jednak kocham muzykę i nigdy nie przestanę wierzyć w jej siłę, ale zaczynam powątpiewać czy prawdziwa muzyka zdoła przetrwać w tak plastikowych czasach.

Reklama

Rysujesz bardzo smutny, ale prawdziwy obraz rynku muzycznego. Co zatem nas czeka?

W mojej opinii biznes muzyczny dogorywa i niedługo kompletnie się rozłoży. Przynajmniej w takiej postaci, jaką znamy. Musi pojawić się coś nowego. Przede wszystkim potrzebny jest pierwszy ruch, jakiś modelowy przykład. Nie wiem, może trzeba znaleźć niezawodny sposób na zdobycie popularności poprzez internet? A później każdy będzie mógł tak postąpić i stać się popularnym (śmiech).

Radiohead?

To było całkiem w porządku. Ale wielu moich znajomych artystów robi tak od lat i nie trafiają z tego powodu na okładki czasopism (śmiech). Oczywiście, oni są wielkim zespołem... Mają już wyrobioną markę. Wtedy jest dużo łatwiej zdecydować się na taki krok. Inaczej to jest w przypadku debiutujących zespołów...

Rozmawiamy o internecie... Z jednej strony wykorzystaliście sieć do znalezienia nowych wokalistów. Z drugiej strony sieć was wykorzystała, bo "Dive Deep" wyciekł do internetu na kilka miesięcy przed premierą. To jak to jest z tym internetem (śmiech)?

Tak, sieć jednocześnie nam bardzo pomogła i zrujnowała życie (śmiech). Ciężko mi powiedzieć, bo nie mogę się zdecydować. Z jednej strony uwielbiam sieć, z drugiej strony jako artysta czuję się pokrzywdzony. Bo internet zabiera nam, profesjonalnym artystom, siłę w postaci pieniędzy. I nie chodzi mi tu o fakt, że nie stać mnie na piątą limuzynę. Dla mnie pieniądze są potrzebne, by móc tworzyć. I zabierana nam siła trafia w ręce anonimowych indywiduów i amatorów. To wstyd, że przez dwa tysiące lat budowaliśmy tak wspaniałą, kompleksową kulturę, a w ciągu 5 lat została ona prawie całkowicie zniszczona przez internet.

Porozmawiajmy o płycie. Kolejny cytat: "Dive Deep brzmi jak Nick Drake wyprodukowany przez RZA z Wu Tang Clan"...

Wszystko zaczęło się od naszej współpracy z Thomasem Dybdahlem. On ma przewspaniały głos. I do tego potrafi świetnie grać na gitarze. Ale nie chcieliśmy, by piosenka Morcheeby z jego udziałem brzmiała jak utwór Thomasa Dybdahla. Naszym zamiarem było dorzucenie hiphopowego bitu, jakichś efektów... I taka była koncepcja całej płyt. Miał to być nowoczesny materiał ze sporą ilością dziedzictwa muzycznego. Albo tradycyjna muzyka wyprodukowana w bardzo nowoczesny sposób.

Wspomniałeś o Thomasie... A jak to był z francuską wokalistką Mandą? Jej historia jest bardzo interesująca, wręcz filmowa (śmiech).

Tak (śmiech). Skontaktowała się z nami poprzez My Space. Zapytała, czy może z nami zaśpiewać. Zgodziliśmy się, przesłaliśmy jej bilety do Londynu i... było cudownie. Dlatego zabieramy ją na trasę koncertową, na który wyruszamy już niebawem. Tournee będzie trwało do końca roku.

Spełniliście jej marzenie...

W pewnym sensie tak, była bardzo szczęśliwa. Mnie ta sytuacja podoba się także z tego względu, że to jest coś przeciwnego do programów w stylu "Idola". To jest prawdziwe życie i wydarzyło się naprawdę. Ale postaramy się nie zrobić z niej gwiazdy popu (śmiech).

(śmiech) Thomas i Manda to tylko część wokalistów, z którymi pracowaliście. Jakie były wasze wrażenia po wszystkim, bo Morcheeba chyba nie przywykła do pracy w ten sposób?

Było świetnie, bo dzięki temu mogliśmy wyrazić jak największą gamę kolorów i klimatów. Problem, który pojawia się gdy pracujesz tylko z jednym głosem jest taki, że masz bardzo ograniczoną dynamikę. A można przecież zrobić tyle ciekawych rzeczy... Kiedy nagraliśmy cztery pierwsze płyty z Skye, spróbowaliśmy wszystkich możliwych klimatów, jakie mogliśmy wykreować z jej głosem. Naprawdę chcieliśmy iść do przodu i spróbować innych rzeczy. A na "Dive Deep" efekty nas poraziły. To bardzo różnorodna płyta, ale wciąż brzmi jak jeden album.

Rozumiem, że w ten sposób zamierzacie pracować w przyszłości?

Wierzę, że tak. Na pewno chcielibyśmy znów nagrywać z Mandą i Bradley'em. On poza tym gra na basie w naszym zespole, więc tak czy inaczej jakoś go jeszcze wykorzystamy (śmiech).

Rok 2008 kroi nam się jako rok reaktywacji trip hopu... Morcheeba, Tricky, Massive Attack i Portishead wydają nowe płyty.

(śmiech) Chyba rzeczywiście tak będzie. Ale cieszę się, gdyż trip hop to świetny styl, choć nie lubię sformułowania trip hop, zbyt uogólnia całą sprawę. Bo przecież ci wszyscy wykonawcy muzycznie mają niewiele wspólnego. Ale trip hop ma duże zasługi dla brytyjskiej muzyki. Bo jako pierwsi pomieszaliśmy nowoczesną technologię studyjną z tradycyjnymi formami komponowania muzyki. A komponowanie to podstawa dobrej muzyki. Bez dobrych piosenek nie można stworzyć dobrej płyty. Portishead zawsze pisali wspaniałe kompozycje, dlatego jestem szczęśliwy, że oni wciąż nagrywają. Nie jestem pewien, czy uda nam się wywołać jakiś trend w muzyce, ale to nie jest wcale potrzebne, patrząc na sprawę z artystycznego punktu widzenia. Moim zdaniem od czasu eksplozji trip hopu w muzyce nie zdarzył się żaden nowy nurt, który zmieniłby tak wiele i zainspirował tak wielu. Obecnie słucham muzyki, którą określa się mianem freak folk. To mieszanka folku i muzyki elektronicznej, co tak naprawdę nie jest zbyt odległe od trip hopu. To podobne podejście do sprawy. Jestem bardzo zakręcony na punkcie tego stylu. Na przykład uwielbiam amerykański zespół Bright Black Morning Light.

A co ze współczesną sceną muzyki elektronicznej?

Cześć wykonawców jest w porządku. Ale nie przepadam na przykład z new rave. To okropne. Byłem ostatnio w klubie na takiej imprezie i skończyłem w ten sposób, że siedziałem w kącie i narzekałem, że muzyka jest za głośna (śmiech). To niezbyt rock'n'rollowe (śmiech).

A co dubstepem? To chyba najbardziej rozwijający się obecnie kierunek w brytyjskiej muzyce klubowej? Ja na przykład nie mogę oderwać się od ostatniej płyty Burial "Untrue".

Lubię ten album. Podoba mi się podejście do muzyki, jest bardzo eksperymentalne. Przypomina mi Aphex Twin. A co do brytyjskiej sceny klubowej, to powiem ci, że w Londynie nowy styl muzyki elektronicznej powstaje co tydzień (śmiech). Ciężko jest nadążyć za tym wszystkim.

A jak ci się żyje w Los Angeles, gdzie przeprowadziłeś się z Wielkiej Brytanii?

Życie w Kalifornii jest bardzo przyjemne, zwłaszcza w zimie. Na pewno nie jest tak zimno jak w Londynie. Ale w lecie brakuje mi tego miasta w lecie, więc wtedy zawsze wracam na Wyspy. Zatem tak naprawdę pół roku spędzam w Anglii, a drugie pół roku w Kalifornii.

Przeniosłem się do Los Angeles, bo chcemy wkręcić Morcheebę w tworzenie soundtracków. Chcę nauczyć się jak najwięcej od tutejszych kompozytorów ścieżek dźwiękowych do filmów i chcę zdobyć jakieś kontakty, poznać ludzi z branży filmowej. Powoli wizja Morcheeby nagrywającej muzykę do filmów staje się bardzo rzeczywista.

Możesz porównać zatem scenę londyńską ze sceną w Los Angeles...

Tak. Powiem ci, że obu miastach nie ma zbyt wielu dobrych zespołów. Zatem obie sceny są dosyć kiepskie (śmiech). Najlepsza muzyka przychodzi obecnie z dosyć dziwnych miejsc. Na przykład świetni artyści pochodzą ze stanu New Mexico. Sporo przedziwnej, wręcz hippisowskiej muzyki. Na przykład taka wokalistka, która nazywa się Mary Sue. Jest wspaniała. Poza tym Skandynawia. To kopalnia nowej muzyki. Londyn stał się tak drogim miastem, że początkujący wykonawcy po prostu nie mają szans tam przeżyć. Jak masz robić karierę z zespołem, jeśli nie stać cię na mieszkanie i jedzenie? Dlatego Londyn przestaje być muzycznym centrum świata. Z prostej przyczyny - stał się za drogim miastem.

Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że dotrzecie do Polski z koncertami...

Z tego co wiem mamy zagrać na jakimś letnim festiwalu u was. Graliśmy w Polsce kilka lat temu i było świetnie. Dlatego chętnie znów was odwiedzimy.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Los Angeles | muzyka | deep | internet | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy