Grzegorz Turnau: Albo archiwum, albo kominek

Grzegorz Turnau sięgnął do archiwum /fot. Tomek Sikora /

- Jednym z elementów pychy artystów wymyślających jakieś piosenki, a zaliczam się do takiego klubu, jest pogardliwy stosunek do własnych archiwów. Więc trzeba się zdecydować - albo archiwum, albo kominek - mówi Grzegorz Turnau tuż przed premierą albumu "L". Trzypłytowe wydawnictwo, które zbiera niepublikowane dotąd nagrania, piosenki o których po latach zapomniał nawet sam ich twórca, trafiło do sklepów 13 października, a towarzyszy mu obszerna trasa koncertowa.

Grzegorz Turnau obchodził niedawno swoje 50. urodziny, teraz upublicznia kompozycje sprzed wielu lat, na maj zapowiedział premierę płyty anglojęzycznej, podsumowującej jego młodzieńcze fascynacje... Skąd ta fala podsumowań i czy ma ona coś wspólnego z melancholią?

Iśka Marchwica, Interia.pl: Spotykając się z artystami przy okazji wydania nowej płyty zawsze zastanawiam się, czy muzyk nie ma już dość podobnych pytań i omawiania po raz kolejny swojego dzieła....

Reklama

Grzegorz Turnau: - Pytanie dotyczy raczej samej sztuki wywiadu. Przeprowadziłem w życiu kilka wywiadów, jako ten zadający pytania. Wywiad to sztuka prowokacji w białych rękawiczkach. Niby przypomina rozmowę, ale naprawdę jest grą zbliżoną do polowania. W jakimś sensie erotyką bez erotyki. Nie przepadam za taką formą rozmowy, ale bawmy się nią.

Pan mówi słowo "rozmowa", w mojej głowie od razu zaczyna grać piosenka "Rozmowa z kobietą bez twarzy". Czy pan wraca do takich tekstów, do jakichś fraz, cytatów ze swoich piosenek?

- Wspomniana "Rozmowa..." to jedna z wielu piosenek do słów Michała Zabłockiego. Łączy mnie z nim więź pokoleniowa i warsztatowa. Używam tego określenia, bo w podobnym czasie uczyliśmy się pisać piosenki i sporo nam się wspólnie udało zrobić. Nie mogę tak powiedzieć o Leszku A. Moczulskim czy Ewie Lipskiej, chociaż połączyłem mnóstwo ich wierszy z moimi pomysłami muzycznymi. To dostojne i dalekie, choć zaprzyjaźnione, królestwa poetyckie. A z Michałem szliśmy równocześnie w stronę rozmaitych powodzeń i niepowodzeń. Wydaje mi się, że w momencie, kiedy "udzielamy wywiadu" - jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało - mało przyzwoitym zachowaniem jest zapominanie o tych, których spotkaliśmy. Tematem albumu "L" jest labirynt. Nazwisko Michała Zabłockiego musi się więc pojawić, jako jednego z pierwszych moich kompanów w szukaniu wyjścia z tego labiryntu.

Na wszystkich trzech płytach "L" znajdziemy sporo piosenek do tekstów właśnie Zabłockiego.

- Piosenek, co podkreślam, nigdy wcześniej niepublikowanych i niewydanych. Ważnym punktem jest tu prezentacja fragmentów "Twojego Dekalogu", który w całości nigdy się nie ukazał. "Dekalog" pisaliśmy wspólnie, na zaproszenie Jacka Santorskiego, pod koniec lat 90. "Twój Dekalog" był cyklem telewizyjnym. Każdy odcinek miał tę samą formułę. Publiczność w studio oglądała filmy Kieślowskiego, po tej projekcji następowała dyskusja. W ramach muzycznego przerywnika pojawiałem się w programie z piosenką, odnoszącą się do konkretnego przykazania.

Po zakończeniu tego cyklu, utwory takie jak "Jestem synem mego ojca", "Tak nie mów tak" czy "Są pewne sprawy" - nazywana "Dekalogiem 0" -  trafiły na płytę "Ultima". Reszta nigdy nie była ujawniona - aż do teraz. Ale oczywiście "L" nie jest tylko remanentem związanym z Michałem.

To też archiwum lekko odświeżone.

- Minimalnie, bo z całego trzypłytowego zestawienia tylko dwa utwory - "Jesienią" do słów Józefa Czechowicza i "Boskie ciało" do słów Jeremiego Przybory - zostały nagrane ponownie, a do otwierającej album "Koszuli" dograliśmy bas, perkusję, fortepian i wokalne echa. Wydawca "L", Wiktor Czajkowski, poprosił mnie o te korekty i uzupełnienia. Trochę się dziwiłem, ale uległem.

Postać pana Czajkowskiego jest ważna dla całego procesu powstawania "L" i w ogóle wydawnictwa.

- Wiktora Czajkowskiego poznałem lata temu, jako młodego człowieka życzliwego moim działaniom. Z biegiem lat, stał się bardzo sprawnym i fachowym archiwistą - nie dotyczy to tylko mnie, ale też Elżbiety Towarnickiej, czy Jana Kantego Pawluśkiewicza. Wiktor dotarł do rzeczy, o których nawet ja nie miałem pojęcia, że zostały nagrane i gdzieś się zachowały. "L" jest wypełnione właśnie takimi materiałami, które dla mnie samego były niespodzianką. Kształt tej płyty jest więc głównie zasługą Wiktora, dlatego też często mówię, że "L" nie jest moją płytą, tylko Czajkowskiego.

"L" jest o tyle niesamowite, że słychać na nim, jak przez lata pan się zmieniał. Zmienia się głos, zmienia się muzyka, aranżacje, zainteresowanie pewnymi formami. Trudno było się zmierzyć z tą przeszłością wyciągniętą tak nagle na światło dzienne?

- Siedzimy przy ścianie, na której wisi plakat Jerzego Flisaka do filmu NRD-owskiego "Szachrajki" z 1982 roku. Ten plakat przypomina mi czasy mojego dzieciństwa. To jest estetyka, po którą automatycznie lubię sięgać, jak po landrynki. Zacząłem pisać piosenki właśnie w tamtym czasie, jako piętnastolatek. A to, że ciągle żyję, powoduje, że "L" obejmuje już właściwie dwa pokolenia. I to wychowane na Flisaku, i to wychowane na Raczkowskim. I ciągle straszę, jak ten duch epoki w Tenczynie. Chociaż, za radą pana Elzenberga, jako człowiek kulturalny powinienem się ograniczać.

A jednak po latach nie tylko te dowody twórczych porywów zostają wyciągnięte z archiwów, ale przede wszystkim - godzi się pan na ich przedstawienie szerokiej publiczności.

- Napisałem kiedyś Wiktorowi w mailu: "Jeśli jeszcze coś wykopiesz, to zakop". Na domiar złego, niedawno porządkowałem szuflady i znalazłem starego iPoda, na którym odkryłem sporo nagrań z początku lat 2000., o których istnieniu nie wiedział nawet Wiktor.

Pokaże mu je pan?

- Oczywiście, jestem lojalny. W ostatnim czasie zgodziłem się na odkopywanie, na przyszłość jestem jednak zwolennikiem zakopywania... I zacierania śladów.

Nie miał pan ochoty zamknąć tych świadectw młodości w sejfie? Żeby pozostać w świadomości dzisiejszego słuchacza, jako Grzegorz Turnau o wspaniałym głosie, z nagrodami na koncie i pewnym warsztatem kompozytorskim? Mamy chyba taką naturalną chęć poprawiania samych siebie.

- Mamy przede wszystkim pychę. Uważamy siebie za ważniejszych, niż jesteśmy, ale już po fakcie. Jednym z elementów pychy artystów wymyślających jakieś piosenki, a zaliczam się do takiego klubu, jest pogardliwy stosunek do własnych archiwów. Więc trzeba się zdecydować - albo archiwum, albo kominek.  Pani Szymborska w odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak mało pisze, odpowiadała: "Ja dużo piszę, ale mam kosz". I to jest bardzo ważne słowo - "kosz". A jak nie kosz - to nie wydziwiać, jak ja teraz.

Mam takie podwójne wydawnictwo The Beatles, na którym między innymi znajdują się różne nagrania próbne "Strawberry Fields Forever". Wspaniale się tego słucha, bo dzięki takim nagraniom poznajemy samych muzyków trochę bliżej.

- Przed naszym spotkaniem, przez prawie całą noc słuchałem materiału z "L". Nie po to, żeby się nim cieszyć, ale po to, żeby go zrozumieć. I po tej sesji stwierdziłem, że nie byłem złym kompozytorem. Że to, co mi ten facet sprzed dwudziestu paru lat mówi przez swoją muzykę, jest zrozumiałe i logiczne. Oczywiście, w wielu momentach uznałem, że gdybym mógł jeszcze raz nagrać te utwory, to zrobiłbym to lepiej. Ale to nie jest płyta, która ma cokolwiek udowadniać. Może natomiast dać świadomość pewnego procesu, pewnej ewolucji.

Czyli wstydu nie ma i po premierze nie będzie się pan chował przed słuchaczami w obawie, co powiedzą [śmiech].

- Nie. Nie lubię takiego krygowania się. Mamy przed sobą dużo koncertów, więc patrzę już tylko przed siebie. Z ciekawością czekam też na wydanie kolejnej płyty, którą nagrałem w maju. Jest to płyta z moimi ulubionymi piosenkami z lat licealnych. Wszystkie są po angielsku, więc wracam na niej do korzeni. Tak naprawdę najpierw nauczyłem się śpiewać po angielsku, a dopiero później uczyłem się śpiewać po polsku.

Nie wiedziałam.

- Ale tak było.  Do 14. roku życia nie śpiewałem w ogóle, poza jakimś smętnym obowiązkiem w szkole muzycznej. Nawet z chóru byłem zwolniony, bo tylko piszczałem. Nie śpiewałem po polsku nigdy. A śpiewać zacząłem, kiedy stałem się samotnym młodzieńcem, rzuconym do Albionu przez sprawy rodzinne. Pod opieką taty, dydaktyka matematyki, nie mając żadnego towarzystwa, wymyśliłem sobie, że dla ukojenia samotności będę śpiewał piosenki. McCartneya, Lennona, Joela, Queen. I tak się uczyłem śpiewać. W przyszłym roku ukaże się płyta, na której wracam do tych chwil.

Jest to dla mnie zaskakująca informacja, głównie dlatego że zawsze ogromnie doceniałam w pańskich utworach prozodię tekstu. Wydawało mi się więc, że warsztat łączenia tekstu w języku polskim, który ma swoje zawirowania zakręty i nie jest łatwym językiem muzycznym, rozwijał pan od małego.

- Pierwszy raz to mówię, ale rzeczywiście zaczynałem od prób porównywania wersji polskich i angielskich. Mój licealny przyjaciel, Stanisław Mancewicz, którego rodzina przyjaźniła się z pp. Słomczyńskimi, przyniósł mi tom młodzieńczych wierszy Joyce'a, które Maciej Słomczyński przetłumaczył. Wydane to zostało bardzo elegancko, jako duża książka ze staranną oprawą graficzną. Każdy wiersz był wydrukowany podwójnie - po angielsku i po polsku. Wiersze te Joyce napisał mając około 16 lat, więc czułem się jak rówieśnik autora.

Próbowałem śpiewać te teksty i po angielsku, i po polsku, modyfikując melodię. Okazało się jednak, że - jak to powiedział Czesław Miłosz - "mówić mogę w różnych językach, ale płakać mogę tylko po polsku". Śpiewanie jest rodzajem ekspresji pozajęzykowej, wykraczającej poza informację, komunikat. Można je porównać do eksklamacji, do wzruszenia. W związku z tym - musi się dziać po polsku. Już jako pacholę zrozumiałem, że tylko tak mogę uruchomić głos. Po kilkudziesięciu latach jednak poczułem, że chciałbym powtórzyć ten sprawdzian. Wnioski - wiosną.

Wspomniał pan na początku o przyjaźniach muzycznych w kontekście Michała Zabłockiego. Ale "L" honoruje też przyjaźnie poprzez duety.

- Znalazły się tu piosenki nagrane z Dorotą Miśkiewicz, Jackiem Wójcickim, Zbigniewem Wodeckim i - oczywiście - Andrzejem Sikorowskim. Każda z tych osób jest dla mnie i muzycznie, i prywatnie bardzo ważna. Dorota jest wybitnie utalentowaną artystką, córką genialnego jazzmana. Czasem wydaje mi się, że Henryk Miśkiewicz stworzył ją jako swój kolejny saksofon altowy, tak bardzo barwa i skala jej głosu przypomina ten instrument. Koleżeństwo z nią oraz Markiem Napiórkowskim, Anną Marią Jopek i środowiskiem jazzowym popchnęły mnie w kierunku nowych brzmień i otworzyły nowe rejony muzyczne, które bardzo sobie cenię. Nagrania z Dorotą Miśkiewicz, tak jak i pozostałe duety, nie znalazły się jednak na "L" w celu uhonorowania pewnych znajomości, ale wyłącznie z chęci udokumentowania zdarzeń, które niebacznie mogłem pominąć.

Ma pan naturę melancholijną? Słuchając duetu z Andrzejem Sikorowskim wspomina pan czasy koncertów "Pasjans na dwóch"?

- "Pasjansa..." nie wspominam, bo on trwa cały czas, od osiemnastu lat! Wspominanie jest w jakimś sensie nudziarstwem. Trzeba coś robić, nagrywać, iść do przodu. Być cały czas o krok przed swoją melancholią. Mój pasjans z Andrzejem nie jest pasjansem melancholijnym, ale rozdaniem kart, zakładającym, że jest jeszcze przed nami kawałek świata, emocji, wzruszeń. Z Andrzejem Sikorowskim mam relację wyjątkową. On ma taką witalność, zawadiackość, dziarski sposób życia, że mi się wydaje nieustannie, że to ja jestem starszy od niego. Cieszę się, że mogę być kolegą takiego pana, a przy okazji w jakimś sensie też "dzieckiem". To właśnie Andrzej, jako jeden z jurorów, zrobił ze mnie na Festiwalu Piosenki Studenckiej w 1984 roku laureata. W jakimś sensie zrujnował mi życie. Tak zwane - normalne życie.

Duet ze Zbigniewem Wodeckim. Płyta ukazuje się kilka miesięcy po jego nagłej śmierci. Jego głos, brzmiący tak pięknie i mocno w "Chciałem napisać piosenkę", tym bardziej wzbudza w słuchaczu pewne wzruszenie.

- Łatwo jest stworzyć sytuację elegijną. Znacznie trudniej jest spokojnie i świadomie docenić czyjąś sztukę. Elegijność jest jedną z naszych narodowych cech, ale w przypadku Zbyszka, ważniejsze od żalu wydaje mi się docenienie tego, co zrobił. Był człowiekiem niesamowicie witalnym, w związku z tym miał niemało wcieleń, które miałem okazję poznawać, chociażby podczas blisko 25-letniej współpracy w "Nieszporach Ludźmierskich". Duet ze Zbyszkiem jest dla mnie ważnym wspomnieniem. Napisałem dla niego piosenkę, nie mieliśmy czasu na porządną próbę. Na nagraniu słychać moje zdenerwowanie, a on brzmi, jakby tę piosenkę znał od dziecka. Myślę więc o tym, jakim był wspaniałym muzykiem, a nie o tym, że go nie ma. On zresztą sam by tego nie chciał. Tak przypuszczam.

Czy któraś z piosenek wzbudza specjalne wspomnienia? W końcu "L" to trochę, jak podróż w czasie.

- Właściwie cała płyta wzbudza, bo są to nagrania wydobyte z piwnic i strychów, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Poza licealnymi kompozycjami do tekstów Joyce'a, zamieściliśmy też moją pierwszą piosenkę, którą przyniosłem do Piwnicy Pod Baranami. Przy okazji chciałbym zdemitologizować Piwnicę jako świątynię rozpusty, żartu i brawury, gdzie wódka lała się strumieniami, a wszyscy bawili się do rana. Otóż Piwnica to była przede wszystkim dyscyplina. Co tydzień trzeba było przynieść nowy utwór, najlepiej zaaranżowany na zespół. Nuty, teksty. Był to niemalże ring, wyścig kompozytorów i wykonawców, kto wypadnie lepiej w sobotę.

Pierwszy raz przyszedłem do Piwnicy, jako laureat Festiwalu Piosenki Studenckiej. Po spotkaniu z Piotrem Skrzyneckim, po pierwszym występie usłyszałem od niego: "To niech pan wpadnie za tydzień". To już było jak zamówienie. Wiedziałem, że muszę przynieść nową piosenkę. I jest właśnie na "L" moja pierwsza "nowa piosenka" dla Piwnicy pod Baranami - "Obszarem nocy". Okropna! Po prostu okropna! Tak okropna, że postanowiłem ją umieścić na płycie jako rozpaczliwy dowód ambicji i przestrogę dla młodszych kolegów.

Znalazło się też na "L" nagranie dla mnie bardzo ważne, które zostało odnalezione dosłownie dzień przed wysłaniem materiału do tłoczni. "Planeta Kraków" to piosenka, którą napisałem do tekstu Michała Rusinka jako zwieńczenie cyklu interludiów do "Planet" Gustava Holsta. Wykonaliśmy to tylko jeden raz na Rynku Głównym w Krakowie z orkiestrą Sinfonietta Cracovia w duecie z Dorotą Miśkiewicz w maju 2007 roku. Ta piosenka jest jednym z nielicznych moich utworów, w których pada słowo "Kraków". Cieszę się, że jest na "L". Może dlatego, że często bywam kojarzony z tym miastem.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Grzegorz Turnau
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy