Reklama

"Groove płynie w naszych żyłach"

Po wygraniu polskiej edycji Wacken Metal Battle i zagraniu na niemieckim Wacken Open Air 2010, wrocławska grupa The Sixpounder wreszcie może pochwalić się debiutanckim albumem, którego premiera odbyła się w maju 2011 roku. O "Going To Hell? Permission Granted", w rozmowie z Bartoszem Donarskim, opowiadał gitarzysta Paweł Ostrowski.

W przypadku The Sixpounder historia zdaje się pędzić w iście ekspresowym tempie. Zespół powstał zaledwie trzy lata temu, a liczba sukcesów na waszym koncie już budzi podziw. Jest na to jakiś przepis?

- Dziękuję za taką opinie! Jest mi bardzo miło, że nasza ciężka praca nie poszła na marne. Przepis wydaje się prosty: półtora kilograma miłości do muzyki, 500 gramów chęci, 300 gramów samokrytycyzmu i dwa kg determinacji, później długo mieszasz, wstawiasz do pieca na temperaturę 666 stopni i gotowe (śmiech).

Za przełom można chyba uznać wasze zwycięstwo w polskiej edycji Wacken Metal Battle. Jak wspominacie ten konkurs i czy faktycznie otworzyło to przed wami nowe możliwości?

Reklama

- Rzeczywiście był to moment, w którym zaczęliśmy postrzegać to co robimy pod innym kątem. Zobaczyliśmy jak wygląda jeden z najlepszych festiwali w świecie od kuchni i ile pracy przed nami, żeby na takich festiwalach móc grać. Żałuję jednak, że nie jedziemy tam w tym roku, ponieważ w zeszłym nie mieliśmy jeszcze płyty i jedyne czym się mogliśmy poszczycić to nasze... demo. Z nieoficjalnych źródeł wiemy, że byliśmy na drugiej pozycji, o krok od zwycięstwa. W tym roku byśmy nie wzięli jeńców. Ważny jest fakt, że dostajemy ciągle maile od ludzi z różnych zakątków świata z gratulacjami za tamten występ.

No właśnie, jako krajowy zwycięzca zagraliście na W:O:A 2010. Co z tej imprezy i waszego koncertu najbardziej utkwiło wam w pamięci?

- Z samego koncertu utkwiły w pamięci dwie rzeczy. Pierwszą z nich był mega absolutny profesjonalizm ekipy technicznej przygotowującej koncert, a drugą rzeczą był widok gromadzącego się tłumu wewnątrz namiotu na chwilę przed naszym koncertem oraz ich reakcje na naszą muzykę, co z resztą można obejrzeć w naszym wideo-raporcie dostępnym na nasz kanale YouTube. Z samej imprezy W:O:A 2010, największe wrażenie wywarły na nas spotkania z różnymi gwiazdami: Maksem Cavalerą, Dino Cazerasem, Corpsegrinderem i innymi, z którymi można było porozmawiać i mimo zmęczenia pokoncertowego znajdywali parę minut na wymianę zdań. To był czad nie do opisania.

Gracie w stylu określanym jako "alternatywny groove metal", który na bazie dokonań takich grup jak Panter, Exhorder i Bad Brains czy Prong i Helmet (nie wspominając o Slayerze) wyewoluował w USA do olbrzymich rozmiarów, owocując masą kapel, od Hatebreed i Lamb Of God, po Chimaira, DevilDriver i dalej... Skąd zrodził się w was pomysł na granie tej właśnie muzyki w kraju, w którym podobnej tradycji raczej nie było?

- Pomysł na takie granie wyszedł bardzo naturalnie i nie trzeba było się specjalnie nad tym zastanawiać. Groove płynie w naszych żyłach. Miłość do mięsistych riffów i podwójnej stopy ogarnia nas całkowicie. Metalowy czad definiuje groove metal, stąd ta droga.

Choć fascynacja amerykańskim graniem wydaje się punktem wyjścia, na debiucie słychać też sporo z poczciwego goeteborskiego metalu spod znaku melodii. Zgodzicie się z tym?

- Ciężko powiedzieć. Nie raz padło stwierdzenie, że w naszej muzyce są elementy podobne do kapel spod znaku In Flames czy Soilwork, a prawda jest taka, że kapele te poznaliśmy w momencie, kiedy zaczęto nas do nich porównywać. W naszej muzyce można odnaleźć scream, growl, podwójną stopę, syntezatory, sample, elementy które są częścią wcześniej wspomnianych kapel. Nie jesteśmy prekursorami, więc naturalną koleją rzeczy jest porównanie nas do innych. Musimy nauczyć się z tym żyć (śmiech).

W takich utworach jak choćby "Last True Cowboy Manifest" zahaczacie też o stylistykę kojarzącą się choćby z Black Label Society, czy szerzej z ogólnie pojętym southern rockiem / metalem. Coś w tym jest?

- Zawsze lubiłem amerykańskie, południowe klimaty, jest w nich tyle czadu, że nie sposób tego pominąć w naszej twórczości. Ostatnio wypuściliśmy na świat wideoklip z występów live do "LTCM" gdzie łatwo dojrzeć naszą fascynację tą nutą. Chcemy przywrócić headbanging do jego świetności!

Inną bajką wydają się być za to takie numery jak np. "A Heart Beat" czy "The Moment Of Triumph", które tak muzycznie, jak i wokalnie, miejscami budzą nieodparte skojarzenia z... 30 Seconds To Mars! Ktoś już wam to mówił?

- Nie. Takiego porównania jeszcze nie było. Jesteś pierwszy. Wiem, że dużo dziewczyn lubi Jareda Leto, więc może nasz wokalista mu tego pozazdrościł? Nie wiem. Muszę go kiedyś o to spytać. Ale uprzedzając kolejne pytanie z tym związane - nie, póki co nie mamy zamiaru malować oczu kredką (śmiech).

Mając na uwadze udziały w finałach różnych imprez, wygraną na WMB i sam udział w Wacken, aż dziw bierze, że "Going To Hell? Permission Granted" wydaliście własnym sumptem, bo chyba tak należy to rozumieć. Można to jakoś wyjaśnić? A może jest to - godna pochwały - strategia "budowania marki", nie pchania się od razu w sidła takiej czy innej oficyny?

- Z jednej strony chcielibyśmy, żeby duża wytwórnia wzięła nas pod swoje skrzydła. Wysłaliśmy płyty w ogromną ilość miejsc i czekamy na odpowiedzi. Nie zrażamy się jednak brakiem kontraktu, potrafimy zadbać o swoje interesy. Wiadomo, że dobry kontrakt daje więcej możliwości i na pewno wcześniej czy później taki podpiszemy.

Przy okazji, wyjaśnicie genezę nazwy zespołu? Czyżby chodziło o gnata, który strzela nabojami o takiej właśnie masie?

- Dokładnie tak. Chodzi o działo sześciofuntowe, które podczas II wojny światowej niszczyło na swojej drodze wszystko co popadnie. Naturalnym posunięciem był wybór tej nazwy.

Album kończy przeróbka "Bloodline" Slayera, co zdaje się potwierdzać słuszność maksymy, że swoje można grać, ale "wszystko i tak zaczyna się i kończy na Slayerze". Wybór był trudny?

- Po raz kolejny cię nie zaskoczę. Wybór nie był trudny. Zdarza nam się od czasu do czasu zmierzyć z jakimś klasykiem muzyki metalowej, ale nie tylko. Uwielbiamy Slayera i uwielbiamy "Bloodline". W piekle na pewno grają ten utwór, więc musiał się znaleźć na płycie.

Do swoich spraw podchodzicie niezwykle zawodowo i, jak to się mówi, "na grubo": profesjonalne ulotki, merch, teledyski, szeroko zakrojona działalność w sieci; nic tylko przyklasnąć i życzyć dalszych sukcesów.

- Wychodzę z założenia, że albo coś robić dobrze, albo wcale! Dzięki za dobre słowo!

Dzięki za rozmowę.

Posłuchaj The Sixpounder w serwisie Muzzo.pl!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paweł Ostrowski | The Sixpounder | metal | debiut
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy