Reklama

"Gotowość każdego dnia i nocy"

"Takie debiuty i takie talenty, jak Sorry Boys zdarzają się raz na dekadę" - komentował podpisanie kontraktu z warszawską formacją szef wytwórni Mystic Production, Michał Wardzała. Wywołane wtedy zainteresowanie twórczością grupy nie maleje do dziś.

Debiutancka płyta, "Hard Working Classes", ukazała się na początku listopada 2010 r. Pod koniec roku zespół wziął udział w trasie "Granda Tour" Moniki Brodki - jako jej gość specjalny, a już 12 lutego rozpoczął koncertowanie z grupą Hey. W międzyczasie wokalistka Sorry Boys, Iza Komoszyńska, znalazła kilka chwil, by odpowiedzieć na pytania Olka Miki.

Istniejecie od 2006. Zagraliście mnóstwo koncertów, zebraliście sporo nagród i wyróżnień, a płyta pojawia się dopiero teraz. Dość długo przygotowywaliście publiczność na swój debiut. Opowiedz proszę o waszej drodze do "Hard Working Classes".

Reklama

- Początki większości zespołów to okres intensywnej nauki na błędach. Każdy ma swoją drogę, a naszą z perspektywy czasu postrzegam jako dosyć wyboistą. Od zespołu z ogłoszenia do rodziny.

Dziś już nikt nie pamięta piosenek, które graliśmy na początku. Graliśmy dużo koncertów i w końcu nagraliśmy płytę. O tym okresie można by napisać księgę, albo po prostu tych kilka powyższych zdań. Zajmowanie się muzyką emocjonalnie mogę porównać do trwania w stanie wojny, bycia na służbie. Gotowość każdego dnia i nocy. Ta praca nie kończy się nigdy. Inną sprawą jest to, że mnóstwo czasu i energii poświęcamy sobie nawzajem i układaniu najlepszych relacji między nami - inaczej wspólne granie nie ma sensu.

Album jest sygnowany logiem Mystic, jak trafiliście pod skrzydła tej wytwórni?

- Nie szukaliśmy wytwórni przed nagraniem płyty. Wysłaliśmy pocztą już gotowy materiał do kilku. Z obawą, że każda wytwórnia ma swoje warunki, kryteria, pytania, np. czy istnieje szansa zmiany [tekstów piosenek - przyp. red.] na język polski, itp. Wiązaliśmy duże nadzieje z Mystic Production i to się wspaniale skończyło. Po szybkiej reakcji ze strony wytwórni z propozycją wydania, na jednym spotkaniu z Michałem Wardzałą uzgodniliśmy wszelkie szczegóły i w dość spontaniczny sposób, podczas jednego z festiwali w Stodole, podpisaliśmy kontrakt.

Muzyka zawarta na "Hard..." nie jest z pewnością łatwa w odbiorze - smutne melodie, subtelny, emocjonalny wokal, oniryczny klimat, różne echa i pogłosy. Jak określiłabyś waszą muzykę? Do jakiego odbiorcy ją kierujecie?

- Jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, myślę, że w ogóle sztukę robi się dla swoich duchowych braci i sióstr. Jeśli było więc jakieś zamierzenie, to tylko takie. Z tego co obserwuję, wnioskuję, że tej płyty słuchają nie tylko ludzie zakochani w smutku, ale po prostu wrażliwi słuchacze, dla których muzyka to coś dużo więcej niż radio grające w sklepie.

Jak duża jest scena związana z taką muzyką w naszym kraju?

- Coraz większa. Dzięki modzie na alternatywę wytwórnie i agencje menedżmentowe znów wyciągają rękę do takich artystów, oczywiście zdając sobie sprawę, że dużo pracy należy włożyć w budowanie ich pozycji, że budowanie kultury muzycznej na nieco wyższym poziomie niż dotychczas w naszym kraju, to nie jest kwestia miesięcy, ale lat.

Przed nagraniem albumu wystąpiliście w Londynie, czy zadziałał tu zbieg okoliczności czy dążyliście do tego świadomie, by skonfrontować swoją twórczość z zachodnią publicznością jeszcze przed debiutem?

- To był jak najbardziej świadomy wybór. Postanowiliśmy wziąć udział w konkursie, gdzie preselekcje odbyły się w Polsce i wygraliśmy. Jako reprezentant z Polski zagraliśmy w Klubie Scala w Londynie, gdzie wybrano laureata spośród 30 zespołów. Wygrał zespół z Anglii. Tam też zauważyła nas Polska Akademia w Londynie , która przyznała nam nagrodę "Polska Nadzieja 2009". Mentalność ludzi w każdym kraju jest inna. W Londynie odbiór był jak najbardziej pozytywny, pomimo że nie mieliśmy takiego doświadczenia scenicznego, artystycznego, jak teraz.

Czy te nagrody pomogły wam w rozwoju kariery w Polsce?

- Każda nagroda to powód do radości, ale nie spowodowało to diametralnych zmian w drodze kariery zespołu. Z pewnością takie wyróżnienia, nagrody powodują, że zespół jest bardziej rozpoznawalny, ale drobnymi krokami. Myślę, że wszystko co najlepsze i najważniejsze przed nami.

A dostrzegasz różnice w odbiorze waszej twórczości przez krajową i zagraniczną publiczność?

- Nie bardzo mogę się wypowiedzieć na ten temat, ponieważ zagraliśmy tylko raz poza granicami kraju, ale wtedy dało się odczuć inną mentalność i wrażliwość na muzykę.

W notce promującej "Hard..." przyznajecie się do inspiracji Cocteau Twins i Blonde Redhead, ale na płycie pojawiają się elementy charakterystyczne dla innych stylistyk muzycznych - lekko jazzujący saksofon, czy, kojarzona głównie z country, harmonijka ustna. Powiedz skąd zatem pomysł na takie dodatki?

- W okresie, kiedy powstawała ta płyta miłowaliśmy się w "aranżowaniu detalicznym". Bogactwo pochowanych gdzieś po kątach pięknych instrumentów, dzwoneczek, który ktoś usłyszy dopiero za dwudziestym przesłuchaniem... tam jest mnóstwo takich poukrywanych rzeczy.

- Ja teraz jestem na etapie odwrotu - powrotu do surowego prostego przekazu, ale nie jest łatwo rozstać się z tymi wszystkimi ozdobnikami, biżuterią. To jest jak perski dywan - czasami bardziej wolisz chodzić po nim bosymi stopami niż po surowej kamiennej posadzce.

Posłuchaj Sorry Boys w serwisie Muzzo.pl!

A porównania twojego głosu i stylu śpiewania do takich wokalistek jak Pati Young czy Roisin Murphy, które się zdarzają w recenzjach, irytują cię czy raczej cieszą?

- Gdyby w recenzjach, które jednak muzycy czytają, pojawiłyby się porównania do wokalistek, których nie cenię, lub które uważałabym za zupełnie mi dalekie, miałabym spory problem. Tymczasem te porównania raczej mi schlebiają, prawda? Akurat obie wymienione panie są niezaprzeczalnie wyjątkowe i tworzą bardzo dobrą muzykę. Styl wokalny jest kwestią wyboru, podobnie styl ubierania. Natomiast barwa głosu jest jak typ urody, żeby zrobić takie banalne porównanie.

- Kiedyś miałam przekonanie, że prawdziwy głos człowieka jest czystym odzwierciedleniem jego duszy. Ale słychać to u niewielu wokalistów. Pomyślałam o tym podczas słuchania Antoniny Krzysztoń. Jej głos jest tak niewiarygodnie czysty i "błyszczący". Nie znam pani Antoniny, ale tak sobie właśnie wyobrażałam głos osoby zakochanej w Bogu i dobroci. Głos sam w sobie jest historią losu jednostki.

Na płycie pojawia się też sitar. Szukaliście czegoś niebanalnego, charakterystycznego czy po prostu lubicie grać z Tomkiem Osieckim, który towarzyszył wam już podczas akustycznych koncertów?

- Tomek jest osobą o niezwykle dobrej energii. Bardzo dobrze nam się grało te piosenki, sitar się w nich osadził, więc naturalną koleją rzeczy było zarejestrowanie tego w studiu. Podobnie było z Mariuszem Godziną [saksofon, również udzielał się na płycie "Hard..." - przyp. red.].

Niektóre z utworów zawartych na "Hard...", to starsze numery w nowym wydaniu, jak "Chance" czy "Roe Deer At A Rodeo", który jest przearanżowaną wersją utworu wcześniej znanego pod szyldem "Create". Co skłoniło was do takiego rozwiązania? Czym kierowaliście się wybierając piosenki na płytę?

- Utwór "Chance" nie zmienił się od początku jego powstania. Podczas pracy nad płytą zostało poprawione tylko jego brzmienie, podczas miksów. To jest nasz debiut - utwory powstały wcześniej i siłą rzeczy graliśmy je na koncertach. Tak to jest z debiutami, że się gra to, co się ma najlepszego.

W ogóle granie na koncertach utworów, które mają wejść na płytę ma swoje dobre i złe strony. Dobre, że możesz sprawdzić na żywej materii, jak reaguje publiczność, czy piosenka sprawdza się na żywo. Złe, że wszystko to ląduje na YouTube i ludzie znają te piosenki w ich pierwotnych, często niedopracowanych formach, z innymi tekstami itd. Nie ma elementu pełnego zaskoczenia, kiedy płyta się ukazuje.

Zagraliście trasę z Brodką, czekają was koncerty u boku Hey. Można powiedzieć, że promocja albumu w Polsce ruszyła pełną parą. Skupicie się przede wszystkim na dotarciu do szerokiej publiczności w kraju czy spróbujecie dołączyć do tzw. polskich zespołów eksportowych?

- Tuż po wydaniu płyty szykowaliśmy się do samodzielnej trasy, którą przełożyliśmy na drugą połowę marca. W międzyczasie dostaliśmy propozycję od menedżmentu Brodki, żeby zagrać kilka wspólnych koncertów. Znaliśmy jej płytę "Granda", więc nie mieliśmy problemu z decyzją. To są sytuacje, gdzie faktycznie dajesz się poznać szerszej publiczności. Podobnie z supportowaniem żywej legendy polskiego rocka, czyli Heya. Myślimy globalnie o muzyce, więc na pewno przy drugiej płycie wyjedziemy gdzieś na dłużej. Może na Wschód, Zachód, Północ albo Południe.

Nie mogę się powstrzymać przed zadaniem pytania o nazwę zespołu, która moim zdaniem jakoś nie przystaje do muzyki, którą wykonujecie, chyba, że błędnie ją odczytuję. Wytłumacz proszę skąd wzięliście na nią pomysł i do czego się odnosi.

- Może to jest dobry moment, aby uciąć spekulacje na temat tej nazwy, która tak wszystkich frapuje. (śmiech) Najlepszym tłumaczeniem tej nazwy byłoby "Smutni Chłopcy". Oczywiście jest to coś w rodzaju figury retorycznej, bo ja też jestem "smutnym chłopcem", może bardziej niż sami chłopcy. (śmiech)

- Kiedyś na zajęciach z antropologii muzyki dotarło do mnie, że teorią narodzin muzyki, z którą najbardziej się identyfikuję i uważam za prawdziwą, jest lament. Ludzie zaczęli śpiewać, wychodząc od rozpaczy, nie radości. Może stąd u większości muzyków to atawistyczne zamiłowanie do rzeczy smutnych. Uwielbiamy się śmiać, ale nie lubimy wesołkowatości w muzyce. Może umieść proszę nazwę "Smutni Chłopcy" w tytule tego wywiadu, żeby już nikt się nie głowił, "za co przepraszamy". (śmiech) Oczywiście żartuję. Bardzo lubię dowolność interpretacji i niech tak zostanie.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sorry | Sorry Boys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy