Reklama

"Głos wolności"

Jethro Tull to jeden z najwybitniejszych zespołów w dziejach rocka - i tu można by w zasadzie postawić kropkę. Jeśli ktoś tego nie wie, może uwierzyć na słowo. A jeśli nie wierzy na słowo, powinien zapoznać się z takimi albumami jak "Aqualung" czy "Thick As A Brick", które w latach 70. - wspólnie z płytami King Crimson czy Genesis - wyniosły muzykę rockową na szczyt artystycznego wyrafinowania i zmieniając jej rangę z "rozrywka" na "prawdziwa sztuka".

Jethro Tull to muzyczna elita, a lider grupy, Ian Anderson, to prawdziwy rockowy arystokrata - z honorowym tytułem doktora na dwóch uniwersytetach, odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego. W tym roku, pod własnym nazwiskiem przygotował płytową kontynuację wspomnianego już "Thick As A Brick", a do tego ruszył w trasę, na której prezentuje obie części dzieła.

24 sierpnia Anderson wraz z własnym zespołem wystąpi w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu. Czy może być lepszy pretekst do rozmowy? Wokalistę przepytał Jordan Babula.

Witaj Ian! Podoba mi się twój nowy album "Thick As A Brick 2: Whatever Happened To Gerald Bostock?". Niemniej muszę zapytać, jak wiele drugich części sławnych płyt znasz - i jak wiele z nich jest dobrych?

- Muszę powiedzieć, że nie mam pojęcia! Nie jestem typowym słuchaczem muzyki. Zdaję sobie sprawę, że tak jak został nakręcony "Rocky VII", tak powstała płyta "Bat Out Of Hell XII" (tak naprawdę Meat Loaf nagrał zaledwie trzy części tej niezwykle popularnej płyty - przyp. aut.). Pamiętam, że Mike Oldfield nagrał dwie, lub trzy części "Tubular Bells", ale jestem wobec takich przedsięwzięć bardzo podejrzliwy. Z tego powodu przez 40 lat wzbraniałem się przed nagraniem "Thick As A Brick 2", czy "Aqualung 2". Wydawało mi się bez sensu wracać do jakiegoś nostalgicznego etapu w tworzeniu muzyki.

Reklama

- W przypadku płyty, którą teraz nagrałem, jest to jednak coś innego - minęło 40 lat i chcę popatrzeć, jak może wyglądać rzeczywistość dla - wtedy 10-letniego - Geralda Bostocka (fikcyjnego bohatera który miał stworzyć libretto "Thick As A Brick" - przyp. aut.). Co mógłby robić teraz, jakie, różne drogi życiowe mógłby przejść - co jest odzwierciedleniem także naszych losów. Moglibyśmy przecież dzisiaj robić coś zupełnie innego, niż robimy. A aktualni nastolatkowie mogą się zacząć się zastanawiać nad tym, jakie podejmować decyzje, jak pokierować swoim losem. Myślę, że ten album stawia ważne pytania każdemu, niezależnie od wieku.

Czy jednak porywanie się na kontynuację dzieła powszechnie uznanego za wybitne i klasyczne nie jest ryzykowne, czy nie stwarza silnej presji?

- Na pewno ryzykowne, jeśli zakładasz, że wzbudzisz podziw każdego, kto takiej płyty posłucha. A ja nigdy nie nastawiałem się na wielki sukces komercyjny, ani szeroki poklask - nie z tego powodu nagrywam. Nigdy nie robiłem tego z takich przyczyn, a już na pewno nie na obecnym etapie mojego życia. Nagrywam płyty dla siebie, nie dla ciebie. Oczywiście jeśli album ci się podoba, jest mi bardzo miło, to dobra wiadomość. Gdyby ci jednak nie podszedł, prawdę mówiąc miałbym to w dupie. Szczerze! Powiedziałem to w pierwszych słowach oryginalnego "Thick As A Brick": naprawdę mnie nie obchodzi, jeśli to odrzucisz ("really don't mind if you sit this one out" - brzmią rzeczywiście pierwsze słowa na tamtej płycie - przyp. aut.).

- Dokładnie tak samo czuję 40 lat później - nie sprawia mi przykrości, jeśli komuś się nie podoba moja muzyka. Prawdę mówiąc mi osobiście nie podoba się prawie nic, prawie wcale nie słucham muzyki. Słuchałem będąc dzieciakiem - jazzu, bluesa - ale kiedy zająłem się karierą muzyka, przestałem. Nie, żebym nie słuchał niczego - ale nie słucham wiele. To nie jest tak, że jadąc w długą podróż pociągiem siedzę przykuty słuchawkami do mojego iPhone'a.

Czytasz wtedy książki?

- Tak. Ale szczerze mówiąc czytam je właśnie na iPhonie. Przywykłem do czytania na tym urządzeniu. Ma co prawda bardzo mały ekran, ale posiadam bardzo mocne okulary, więc wydaje się duży.

Zdaje się, że lepszym wyborem od iPhone'a jest elektroniczny papier.

- Używałem e-papieru w zasadzie od samego początku, kiedy pojawił się na rynku - miałem Sony Readera, potem Amazon Kindle i jeszcze kilka innych. Ale są, kurczę, za duże! I za ciężkie, żeby je tak sobie nosić. Gdy nauczyłem się ściągać i czytać książki na iPhonie, wreszcie poczułem się komfortowo. Mam tam Pismo Święte, mam Koran, mam z sześć powieści, jakieś opowiadania. Mam więc kilka fajnych rzeczy i kiedy na przykład siedzę w restauracji i samotnie jem lunch - co bardzo lubię robić - czytam sobie trochę książki. W ciągu tego niezwykle cennego czasu w ciągu dnia, kiedy mogę się w samotności odprężyć.

Czy pracując nad nowym albumem słuchałeś oryginalnego "Thick As A Brick", czy właśnie intencjonalnie starałeś się nim nie inspirować? Pojawia się tu bowiem kilka cytatów z tamtej płyty...

- Oczywiście że słuchałem, tak, jak w ciągu lat słucham jej sobie od czasu do czasu. A do tego w zeszłym roku pracowaliśmy nad jej remasterem - nie został jeszcze wydany, ale wkrótce to się stanie. Dlatego przesłuchałem ją znowu, aby zastanowić się nad sposobem odtworzenia określonych brzmień, wykorzystania tych samych instrumentów. Jednak nie czułem, abym muzycznie i tekstowo musiał robić jakieś odniesienia. Rozpocząłem od pustej kartki papieru - no, pustego pliku na moim laptopie. Dopiero kiedy wszedłem już głęboko w proces twórczy, pozwoliłem sobie celowo i świadomie zamieścić kilka cytatów - tak, dla zabawy, żeby puścić oko do słuchaczy. Ale nie miałem żadnej potrzeby, żeby odnosić się do oryginału, z wyjątkiem - jak już powiedziałem - palety brzmień. Tak jak malarz używa określonych farb i pędzli malując obraz, tak ja chciałem użyć tych samych farb i pędzli malując tę płytę. Ale muzyka miała być inna.

Czy Martin Barre, oficjalnie wciąż członek Jethro Tull, nie był zainteresowany pracą z tobą nad tą płytą?

- Nie mam pojęcia, bo go o to nie pytałem. Chciałem pracować z określonymi muzykami, których sobie wybrałem - jak trener piłkarski, który dobiera członków drużyny wedle własnego uznania, żeby zdobyć największą liczbę goli. I ani przez moment nie myślałem, aby zaprosić do swojej drużyny Martina Barre, albo Doane'a Perry'ego, bo nie czułem, że dzięki nim osiągnąłbym najlepszy możliwy efekt. Chciałem muzyków, co do których byłem pewien, że będą właściwi - będą mieli pasję, entuzjazm i umiejętności techniczne, które pozwolą nie tylko nagrać płytę, ale i pojechać z nią w trasę. A wiem na przykład, że są miejsca, w które Martin nie chciałby ze mną jechać. Co jednak nie znaczy, że w przyszłości nie będę z nim znowu pracował. Po prostu tym razem chciałem mieć pełną kontrolę nad projektem.

Czy w takim razie Jethro Tull wciąż istnieje?

- Musisz pamiętać, że koncerty pod własnym nazwiskiem gram od wielu lat, a ostatnio robię to nawet częściej, niż pod szyldem Jethro Tull. A z drugiej strony wszyscy muzycy którzy towarzyszą mi dzisiaj, w poprzednich latach byli też członkami tego zespołu. Z tego powodu dla wielu ludzi nie ma różnicy, czy oglądają na scenie Jethro Tull, czy mnie z zespołem. Oczywiście Martin Barre był członkiem Jethro bardzo długo, ale nie chcę ściągać publiczności na koncerty iluzją, że zagrają ci sami ludzie, którzy nagrywali oryginalny "Thick As A Brick" - bo oni już po prostu nie muzykują. Martin jest jedynym spośród nich, który wciąż występuje.

W wywiadach odcinasz się od etykietki rock progresywny. Co to określenie oznacza dla ciebie?

- Pierwotnie, kiedy się narodziło w późnych latach 60., było w porządku. Jednak w pewnym momencie stało się prog rockiem i jak sądzę, miało oznaczać nadętą muzykę Genesis, Yes i ELP. I wtedy zyskało mało szczęśliwe konotacje - około 1972, 73, 74 roku określenie prog rock stało się wręcz obelżywe. Natomiast rock progresywny jest pozytywny - oznacza pewien eklektyzm, poszukiwanie nowych rozwiązań, innych podejść do muzyki. Dziś mamy takie podgatunki rocka progresywnego, jak progresywny folk czy metal - wygląda więc na to, że jest wciąż żywy i dobrze się ma.

- Młodzi muzycy, których dzielą dwa lub nawet trzy pokolenia od pierwszych progresywnych rockmanów czerpią z folku, jazzu czy heavy metalu - i tworzą współczesną scenę progresywną. I świetnie, że mamy dziś artystów, którzy uciekają od świata komercji, aby tworzyć muzykę, w którą wierzą. Choć oczywiście mają wsparcie od tej części społeczeństwa, która chce słuchać muzyki bardziej wymagającej.

Prezentacji scenicznej "Thick As A Brick" towarzyszą różne dodatkowe, parateatralne atrakcje. Zawsze lubiliście robić zamieszanie na scenie, często robiąc sobie po prostu żarty. Uważasz, że do rocka trzeba podchodzić z dystansem?

- Cóż, trudno traktować rocka poważnie, bowiem większość muzyki rockowej jest po prostu gówniana. Ale jeżeli chcesz stworzyć w jej obrębie coś odrobinę bardziej wyrafinowanego artystycznie i intelektualnie, musisz brać pod uwagę, że humor jest ogromnie ważną częścią naszego życia. Wszyscy lubimy sobie czasem pożartować i pośmiać się - tak samo, jak w pewnych momentach chcemy być poważni. Jeżeli więc chcę stworzyć duży i kompletny obraz na scenie, humor musi być jedną z jego części. Nie dlatego, że temat, który poruszam jest nieistotny, albo godny kpiny, ale wdzięki wprowadzaniu humoru późniejsze dramatyczne zmiany mogą nabrać szczególnej dramaturgii. Umiejętność przejścia od śmiechu do płaczu jest bezcenna - Szekspir to potrafił i sądzę, że wszyscy tego potrzebują. Nie chcę skupiać się wyłącznie na jednym rodzaju emocji, dlatego dorzucam elementy humorystyczne. To budowanie surrealistycznej atmosfery, chwila, gdy stawiamy nad wszystkim znak zapytania.

Przyznaj się, jak duży wpływ podczas pracy nad pierwszym "Thick As A Brick" miał na ciebie Latający cyrk Monty Pythona?

- Cała koncepcja stworzenia totalnie przegiętej, odjechanej, progrockowej ekstrawagancji była w istocie zaczerpnięta z surrealistycznego poczucia humoru Monty Pythona - ale nie tylko. Tradycja brytyjskiego poczucia humoru sięga II Wojny Światowej i była ogromnie istotną częścią mojego wychowania - a w 1972 roku jej uosobieniem był właśnie Monty Python. Był niepodobny do czegokolwiek na świecie, zupełnie wyjątkowy. To było coś, co mieli Brytyjczycy, ale mało kto go rozumiał - a już zwłaszcza nie łapali tego w USA. Monty Pythonowi zajęło chyba ze trzy lata, żeby zaakceptowała go Ameryka.

W Polsce Monty Python jest bardzo popularny. No, przynajmniej wśród ludzi, których znam ja.

- Jasne, bo wy, Polacy jesteście naszymi bliskimi kuzynami. Niektórzy z was w czasie wojny latali nad Anglią myśliwcami, wielu osiedlało się u nas i ciężko pracowało - i teraz dzieje się tak samo. Kiedy piętnaście lat temu do Anglii przybywali Polacy w poszukiwaniu pracy, mówiło się o polskich hydraulikach - co nie było pochlebnym określeniem. Dziś jednak wszystko się zmieniło - polski hydraulik jest pożądanym fachowcem. Okazało się, że polscy rzemieślnicy czy budowniczowie są dużo sprawniejsi niż nasi. Cieszymy się, że u nas są i nie jesteśmy zadowoleni, kiedy ich liczba się zmniejsza - bo w Polsce dzieje się coraz lepiej i wracają do swojego kraju.

To miło, że Polacy są w Anglii mile widziani...

- Teraz musimy zobaczyć, jak brytyjscy kibice zostaną przywitani w Polsce [rozmowa odbywała się jeszcze przed Euro 2012 a słowa Iana to oczywiście nawiązanie do kontrowersyjnego dokumentu BBC na temat polskich i ukraińskich kiboli - przyp. aut.]. Chociaż tak naprawdę, to mi nie robi to żadnej różnicy - nie jestem miłośnikiem footballu i nie gram w piłkę nożną. Dlatego też ani fani piłki, ani piłkarze nie interesują mnie w najmniejszym stopniu. Uważam, że gra opierająca się tak mocno na oszukiwaniu i ogólnie złym zachowaniu zasługuje na fanów, którzy są dokładnie tacy, jak ona. Nie jestem fanem footballu - jeśli już oglądam zawody sportowe, są to wyścigi Formuły 1 i tenis. W obu tych dziedzinach sportu zawodnicy nie plują tak często, jak piłkarze.

Byłeś w Polsce wielokrotnie i jak sądzę wiesz, że cudzoziemcy nie mają się czego u nas obawiać.

- Wiem, aczkolwiek Polska jest jedynym krajem na świecie, w którym zostałem napadnięty i okradziony, a potem dowiedziałem się, że miałem szczęście że nie zostałem dźgnięty nożem [rzeczywiście, takie zdarzenie miało miejsce podczas minitrasy Jethro Tull po Polsce w 1997 roku - przyp. aut.]. Natomiast w istocie nie zniechęciło mnie to do regularnego powracania do was. Nie można oceniać całego kraju po jednym wydarzeniu, nie można wydawać sądów na temat narodu, na podstawie jednego incydentu. Oczywiście jeżeli przylecisz do Londynu, wysiądziesz na lotnisku Heathrow i wsiądziesz do taksówki, a taksówkarz będzie cię woził opłotkami i zażąda pięciuset euro, to może to spowodować, że nie będziesz chciał więcej do nas przybyć - a takie rzeczy zdarzają się bardzo często. Trzeba jednak pamiętać, że coś takiego może cię spotkać w każdym kraju.

- Możesz mieć jedno negatywne doświadczenie, ale powinieneś raczej zakładać, że pozytywnych rzeczy spotka cię dużo więcej. Nie wolno też udawać, że wszystko wszędzie jest wspaniałe. Jeśli więc ktoś zapyta mnie: co sądzisz o swoich polskich fanach, nie zamierzam mówić: och, są najlepsi na świecie. Takie rzeczy mogą mówić politycy, ale nie ja. Gdy pytasz o polskich fanów, powiem, że są różni - każdego wieczora inni. Nie oceniam ludzi po kolorze skóry, narodowości czy orientacji seksualnej. Oceniam ich po ich cechach indywidualnych.

Niemniej coś sprawia, że grasz w Polsce naprawdę często.

- Oczywiście. Pośród krajów Europy środkowo-wschodniej Polska uchodzi za kraj, w którym muzyka jest szczególnie ważna - czy to klasyczna, jazzowa, pop, czy awangardowa. Jesteście muzykalnym narodem - a rock, nawet w trudnych dla was czasach historycznych, był bardzo istotną częścią waszej kultury. Polacy zawsze interesowali się muzyką zachodnią i - jak w wielu krajach bloku sowieckiego - anglosaski rock urósł w waszym kraju do miana symbolu wolności i niezależności - głosu demokracji. Podobnie działo się w wielu innych krajach na świecie, gdzie panowały reżimy.

- Podczas krótkich rządów Michaiła Gorbaczowa w Związku Radzieckim państwowa wytwórnia płytowa Melodia dostała pozwolenie na wydanie kilku płyt zachodnich wykonawców. The Beatles i Jethro Tull okazali się tego pierwszymi beneficjentami - w drugiej połowie lat 80. Kiedy później zdarzyło mi się spotkać Gorbaczowa i rozmawiałem z nim o tym, popatrzył na mnie zdziwiony - bo przecież to nie on osobiście zadecydował: "wydajmy Jethro Tull i Beatlesów". Ale to on był człowiekiem, który rozpoczął proces poluzowania totalitarnych więzów. I lubię myśleć, ze brytyjska muzyka odegrała jakąś rolę w rozwoju indywidualnego głosu różnych narodów, które poczuły się wolne by wyrażać własne poglądy. Najpierw musiały słuchać go w tajemnicy - w takich krajach jak Chile czy Argentyna można było za to pójść do więzienia albo gorzej. Ale rock był ważnym elementem symboliki wolności i utrzymywał w ludziach nadzieję. A teraz ja mogę pojechać do tych krajów by grać koncerty. To wspaniałe!

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Zabrzu!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: głos | Ian Anderson | Jethro Tull | Zabrze | koncert w Polsce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy