Reklama

"Fruwający radośnie balon"

Tuż przed premierą Kasia opowiedziała nam o współpracy z producentem Marcinem Macukiem z Pogodno, o wierszach Emily Dickinson, erotycznych fantazjach realizatora Marcina Borsa, zwykłych piosenkach i obawach związanych z upływającym czasem.

"UniSexBlues" to niezły miszmasz i poważny zgryz dla recenzenta. To był twój i Marcina [Macuka, producenta "UniSexBlues"] świadomy wybór czy po prostu tak wyszło?

Na samym wstępie naszej współpracy z Marcinem postanowiliśmy, że nie będziemy absolutnie stosować żadnych ograniczeń. Jesteśmy osobami, które bardzo lubią dźwięk, muzykę i współpracując, bawiąc się w muzykowanie, chcemy sobie totalnie pofolgować.

Reklama

Czyli absolutnie swobodnie, bez lęku, bez obaw, bez myślenia o tym, jakiego rodzaju trudności w ten sposób nastręczymy słuchaczowi czy recenzentowi po prostu podążać za czystym, nieskrępowanym pragnieniem obcowania z dźwiękiem w takiej, a nie innej formie.

No to spróbujmy podsumować - czytałem o r'n'b, disco, rocku i bluesie, reggae i techno... Co byś do tego dorzuciła?

W tej chwili stwierdzam, że nie do końca jestem w stanie świadomie używać definicji. Nie za bardzo znam się na muzyce, traktując ją w kategoriach jakiś definiowanych pojęć. Dla mnie to po prostu piosenki. Ja nie wiem do końca co to r'n'b.

Być może wytrawny znawca gatunków może poczuć się urażony kiedy posłucha naszej płyty. Podejrzewam, że techno też tam nie ma, tak jak i rocka i bluesa. Z drugiej strony pewnie jest tam wszystko, każda z tych rzeczy w jakimś stopniu zawarta.

Sama nie wiem jak ten materiał określać, nie wiem do jakiej kategorii przypisać te piosenki, ale uważam, że to cudowne. Biorąc pod uwagę to, jak wiele definicji musimy respektować jako ludzie na przestrzeni życia, wydaje mi się, że stosowanie ich w sztuce, czymś co się powinno odbierać emocjonalnie, to jest nastręczanie sobie kłopotów niepotrzebnych.

Sama jednak pewnie przyznasz, że te piosenki to nie są takie zwyczajne, typowe piosenki...

Dla mnie to są zwykłe piosenki.

Padło takie twoje stwierdzenie, że "ściśle elektroniczna formuła to temat zamknięty"...

Zamknięty, dlatego, że miałam przyjemność penetrować świat muzyki elektronicznej z najlepszym - moim zdaniem - czyli Andrzejem Smolikiem. Wydaje mi się, że dwie płyty, które popełniłam wespół z nim zaspokoiły po tysiąckroć mój apetyt na obcowanie z tą konkretną stylistyką.

Na dobrą sprawę wydaje mi się, że temat został wyczerpany ostatecznie. Ewentualnie mogę wykorzystywać w sposób subtelny, delikatny i absolutnie kontrolowany jakieś wtręty elektroniczne - zresztą na tej nowej płycie tak się właśnie dzieje. Elektronika musi być na usługach, a nie rządzić. Jej czas zdecydowanie minął.

Czyli jednym słowem to też definitywny koniec współpracy z Andrzejem Smolikiem?

Ale to już siedem lat temu tak postanowiliśmy! Może nie definitywny, bo go uwielbiam i szanuję, dlatego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy przypadkiem los nas nie rzuci w to samo miejsce, w tym samym czasie, i że się o trzemy o siebie w sensie artystycznym ponownie.

Andrzej jest osobą bardzo zajętą, bardzo aktywną, twórczą i kreatywną, więc myślę, że on by po prostu nie miał na to czasu. Ja też chyba bym póki co nie miała, bo jestem bardzo zadowolona z tego co i z kim aktualnie robię.

No właśnie, jeśli chodzi o producenta Marcina Macuka. Już otwierająca płytę "Era retuszera" na pierwszy rzut ucha skojarzyła mi się ze zwariowanymi dokonaniami Pogodno, właśnie takimi dziwnymi, niezwyczajnymi utworami, a nie jak mówiłaś przed chwilą, zwykłymi piosenkami.

Ale z drugiej strony jakie to wspaniałe, że każdy jest w stanie swobodnie sobie interpretować warstwę liryczną i muzyczną. Wiadomo, że ja rozpoznaję pewnego rodzaju nawiązania do Pogodno, ale tylko na poziomie emocji, że one są tak totalnie nieskrępowane i swobodne.

Ja ich muzykę traktuję w kategoriach jednego, wielkiego, spontanicznego eksperymentu, zabawą w podtekście.

Macuk rzeczywiście jest taką osobą, która się niczego nie boi. Jeśli uzna za zasadne - co zresztą uczynił - wprowadzić zamiast perkusji do utworu taką kratkę z drewna, która osłania kaloryfer i była lekko poluzowana w studiu. Stwierdził, że to świetne brzmienie i żeby to wziąć zamiast bębnów. To absolutnie odświeżające współpracować z kimś, kto ma świadomość, że dźwięk czai się wszędzie.

Rozumiem, że takie podejście też jest ci bliskie?

No, bardzo. Nie ukrywam, że jakby mentalnie zaczęłam naginać się do wieku, tego tempa w jakim następuje proces przemijania mojego ciała, że tak powiem (śmiech). Miałam taki moment, że pomyślałam, że jestem taka poważna. A tu przy współpracy z Marcinem tak się ekstremalnie otworzyłam.

Jeśli byłam takim balonem na maksa wypełnionym powietrzem, że jeszcze jeden wydech w ten balon i on pęknie, to okazało się, że można spokojnie jeszcze przynajmniej z 15 razy tam wpompować i on całkiem dobrze się trzyma i jeszcze fruwa radośnie (śmiech).

Okazało się, że przekroczyłam pewne granice, które wydawało mi się, że są nieprzekraczalne w moim wydaniu.

W tytułowym utworze śpiewasz "I'm getting older". Czy masz jakieś obawy związane z upływającym czasem?

Właśnie nie. Jestem w tej chwili kobietą, która stara się dołożyć wszelkich starań, żeby wreszcie, raz na zawsze, zaakceptować fakt, iż przemijanie, przemiana i w końcu odejście na finiszu, jest czymś absolutnie naturalnym. Te wszystkie rozterki, kłopoty, frustracje, wynikające z faktu upływu czasu moim zdaniem wzrastają na gruncie nieakceptacji, że to jest coś naturalnego i oczywistego.

Dlatego postanowiłam, że nie ma przebacz, tak musi być i nie ma tu nic takiego tragicznego, wszyscy temu procesowi podlegamy. Trzeba się po prostu wyluzować i wreszcie normalnie, bez rozdrapywania tej rany związanej z upływem czasu, po prostu żyć, cieszyć się i chwytać każdy moment.

Wracając do "Ery retuszera" - ten utwór trafił na pierwszego singla. Miałaś problemy z wyborem?

Postanowiliśmy ten utwór zagrać na imprezie fryderykowej. Potem jakoś się okazało, że skoro już go wykonujemy, to się wysunął na czoło peletonu. Dlatego stwierdziliśmy, że zostanie singlem, bo właściwie dlaczego nie?

Biorąc pod uwagę różnorodność, która jest wszechobecna na tej płycie, trudno by było wybrać tą piosenkę, która by cokolwiek opowiedziała na temat reszty. Dlatego było wszystko jedno, którą piosenkę wybierzemy (śmiech). Myślę, że żadna nie jest reprezentatywna dla całej płyty.

Opowiedz jak wyglądała realizacja teledysku do tego nagrania?

Teledysk robiła Anna Maliszewska, z którą wielokrotnie współpracowałam, np. z zespołem Hey. Co ciekawe, kręciliśmy przez dwa dni, co od wielu lat się nam nie zdarzyło, raczej staraliśmy się zamknąć pracę jednego dnia, a najlepiej w jego jak najkrótszej części.

Patent jest bardzo prosty i nie jest odkrywczy - posługujemy się patentem zdjęcia legitymacyjnego i ja się pojawiam na nim w bardzo wielu odsłonach, jestem różnymi osobami. Nad charakteryzacją, moim zdaniem nieprawdopodobnie profesjonalną, czuwała żona Macuka, Ewa, która jest wybitną charakteryzatorką filmową i robiła takie cuda ze mną, że wielokrotnie pozostawałam w ekstremalnym szoku przed lustrem, nie rozpoznając samej siebie.

Fajna przygoda, choć wyczerpująca. A jeżeli chodzi o udział innych osób, które się pojawiają w obrazku oprócz mnie to przez krótki moment są Marcin Macuk i Macio Moretti, autor okładki do tej płyty.

"My Faith Is Larger Than The Hills" to ponoć "nowoczesna interpretacja wiersza XIX-wiecznej poetki Emily Dickinson". Do jej twórczości lubią sięgać polscy muzycy, jak choćby Maciek Maleńczuk. Co do ciebie najbardziej przemawia w jej poezji?

Moim zdaniem jej twórczość to propozycja dla osób, które naprawdę mają czas i ochotę zagłębić się w to, co ona napisała, bo tego nie można zrobić po łebkach. To nie są wiersze, które się czyta ot, tak. Naprawdę warto w to wniknąć, bo tam się otwierają tak nieprawdopodobne zakamarki, zakręty, dziupelki, i to robi tak kolosalne wrażenie, myślę, że nie tylko na osobach, które są fanami słowa i sposobu w jaki można się nimi posługiwać, bo ja do takich osób należę.

Była naprawdę wybitną poetką, ekstremalnie dobrą. Co jest dla mnie najbardziej wstrząsające - tak nieprawdopodobne, bystre, przecudowne, genialne rzeczy była w stanie z siebie wygenerować osoba, która dobrowolnie, na własną prośbę odsunęła się od świata.

Jest mi niesamowicie bliska, pomimo, że nigdy nie będę miała szansy zamienienia z nią ani jednego słowa. Mogę z nią obcować tylko czytając to, co napisała.

Wspomniane nagranie to jeden z dwóch wyjątków do których nie napisałaś tekstów. Powiedz zatem które nagranie jest tym drugim i kto do niego napisał słowa?

Drugi to tekst [do utworu "Kasitet romans"], który napisał Budyń, wokalista zespołu Pogodno. To jest utwór, który oni kiedyś we dwóch napisali. Marcin [Macuk] mi go kiedyś puścił, i ja uznałam, że to skandal, żeby on gdzieś leżał w szufladzie i że ja go po prostu chcę. Kiedyś sama napisałam do niego tekst, ale potem się okazało, że chyba jednak warto zachować tą oryginalną opcję, skoro do tego konkretnego zestawu dźwięków powstał specjalnie kiedyś tekst.

Bardzo cenię lirykę Budynia, jest w tym samym koszu co Lech Janerka. Uważam, że jest jednym z lepszych tekściarzy w tym kraju. Z przyjemnością wykonałam taki tekst.

Wielokrotnie mówiłaś, że nie cierpisz wymyślać tytułów. Ale przez takie pomysły jak choćby "Nerwy i wiktoriańscy lekarze", "Kasitet romans", "Poli D.N.O." czy "Karatetyka" tym bardziej prowokujesz pytania, by o nie zapytać.

Każdy może pytać (śmiech), ale ja bym niechętnie to wyjaśniała wszystko. To jest jakaś taka fajna zabawa, bo rzeczywiście wielokrotnie zdarzało mi się wymyślać tytuły kompletnie od czapy (śmiech).

Ale w przypadku tych tytułów nie powiem, żeby to robiła z jakąś wielką przyjemnością - jest to dla mnie jakiś przymus. Tutaj zadałam sobie jednak trud, żeby te tytuły nawiązywały do tekstów, nawet jeśli z pozoru wydaje się to absolutnie niemożliwe i wyczuwalne, to zapewniam, że każdy tytuł jest związany z tekstem.

Np. "Karatetyka" - w pierwszym wersie jest "Złam to serce na pół", skojarzyło mi się to z karate, z łamanie cegły, zestawione jest to ze słowem etyka. Karatetyka - czyli bardzo specyficzna forma etyki, postępowania z partnerem, kobietą, drugim człowiekiem. Być może nie jest to do końca oczywiste, ale ja widzę jednak bardzo ścisły związek (śmiech).

W tej wersji płyty, którą mam akurat nie ma wkładki z tekstami, ale ogólna tematyka jest raczej poważna?

No bez przesady. Rzeczywiście, zauważyłam, że mam skłonność do poruszania tematów powszechnie uznawanych za nieporuszalne. Zawsze odczuwam potrzebę dodania lekkości tematowi w kluczowym momencie, czyli posługuję się bardzo chętnie ironią. Tak czy owak, tekst nawet ekstremalnie poważny, staje się automatycznie prześmiewczy, nawet miejscami kabaretowy, dlatego nie ma niebezpieczeństwa wpakowania się w jakieś bagno niechcianych, przesadnie poważnych przemyśleń.

W studiu pojawiło się kilku znanych gości jak choćby Staszek Sojka (utwór tytułowy), Jarosław Treliński z Raz Dwa Trzy, saksofonista Tomasz Duda (Pink Freud, Baaba, Justysia Steczkowska, Waglewski, Yanina Iwański) oraz muzycy japońskiej grupy Papaya Paranoia ("Metempsycho"). Ciekawi mnie jak trafiłaś na tych ostatnich?

Czasami kiedy pozostajemy w stanie takiej mentalnej hibernacji, takiego lekkiego stuporu, nagle się okazuje, że życie nam funduje takie zdarzenia, które nas wybudzają z tego letargu i zaczynami nagle absolutnie trzeźwo i bystro spoglądać na to wszystko, co jest wokół.

Ja podczas pracy nad tą płytą byłam wielokrotnie wybudzana, głęboko poruszona faktem jak życie potrafi być cudowne, a jednocześnie nieskomplikowane, jeśli postanowimy, że ono skomplikowane nie będzie.

To dla mnie absolutnie niesamowita historia, bo nagrywałam płytę we Wrocławiu. Mieliśmy nocne sesje - od późnych godzin wieczornych do rana, więc mieliśmy sporo czasu przed wejściem do studia. Pewnego szczególnego dnia mieliśmy do wyboru pójście do teatru, żeby się lekko odchamić, albo na koncert japońskiego zespołu, bo wiedzieliśmy, że takowy będzie występował we Wrocławiu.

Zdecydowaliśmy się na opcję Japonia, zajęliśmy miejsca przy stoliczku i nagle na scenę wyszły trzy kobiety jak z bajki, małe laleczki, ubrane miejscami w tradycyjne stroje japońskie, czyli te kimona, gdzieś im wystawały jakieś haleczki - zupełnie wyglądały jak postacie z mangi, absolutnie niemożliwie jak na polskie warunki. Z nimi wyszedł dosyć wysoki Japończyk, co też było dość szokujące, w kimonie i z turbanem na głowie.

Zaczęli grać tą swoją muzykę, która była po prostu totalna. Perkusistka z wytatuowanymi na maksa ramionami, z grzywką z czarnymi długimi włosami, jak z jakiegoś horroru japońskiego, bez przerwy atakowała nas swoim uśmiechem. Dla mnie było to kompletnie niecodzienne, bo u nas wszyscy perkusiści są nadęci i poważni, bo oni "grają rocka".

Tam uświadomiłam sobie, że siła uśmiechu jest nieprawdopodobna - jak bomba nuklearna. Jak zaczęłam się uśmiechać do ludzi wokół, do tego zespołu i do samej siebie, to tak się uśmiechał przez dwie godziny, że dostałam niemal zakwasów w polikach (śmiech). To było tak niesamowicie miłe, radosne, proste i cudowne, że nie mogłam się temu nie poddać.

A potem Macuk stwierdził, że może weźmiemy je do studia. Ja mówiłam, że to niemożliwe: "Jest 12 w nocy, one są zmęczone, uwierzysz, że się zgodzą?". Ale Macuk jako osoba, która się nie boi po prostu poszedł je zapytać. Wraca i mówi, że tylko zjedzą pizzę i przyjdą. Ja po prostu oszalałam i rzeczywiście po godzinie te dziewczynki i ten koleś po prostu wleźli do tego studia, ku totalnemu zdziwieniu naszego realizatora Marcina Borsa.

Bo podobno jedną z jego fantazji erotycznych jest spotkanie z dwoma Japonkami, a tu nie dość, że dwie to jeszcze bliźniaczki. Czułam się jak w filmie "Purpurowa róża z Kairu", jakbym przeniknęła na ekran i brała udział w filmie, nie do końca znając swoją rolę.

I mamy te dziewczyny i tego kolesia na płycie. Zresztą mam wrażenie, że szereg znaków to zapowiadało, ponieważ na koncercie w refrenie jednej z piosenek śpiewały "I like sushi", a przecież moja poprzednia solowa płyta nosiła tytuł "Sushi". A w innym refrenie śpiewały "Hey, hey, hey", a ja jestem z Heya i to coś znaczy (śmiech). Dodatkowo ta piosenka, w której w rezultacie zaśpiewały nosiła roboczy tytuł "Zatoichi", czyli absolutnie po japońsku.

Jako wydawca płyty figuruje QL - z tego co wiem to firma dopiero zaczynająca działalność?

To bardzo początkująca firma, jest na rozruchu. Te wszystkie osoby, które tworzą firmę dobrze znam od lat. W tej chwili jest to pięć osób, więc nie ma problemów z zapamiętaniem wszystkich imion. Wiem, jak oni pracują, są bardzo przyjemni w obejściu jako ludzie i radzą sobie z tą pracą. Poza tym mają zapał charakterystyczny dla osób, które pracują na własny rachunek i coś zaczynają.

Takim osobom chce się wziąć z materią za bary i poważnie potraktować przedsięwzięcie. Poza tym są takie szczegóły dla mnie istotne, choć pewnie nie dla wszystkich, jak np. to, że szef firmy właśnie zamarynował kurczaczki i będzie je smażył - to coś uroczego.

Znam możliwości dużych firm i mniej więcej wiem, jakimi zasadami rządzi się ten świat. Tyle czasu pozostaje w tych strukturach, że mogę sobie pozwolić nawet na ryzyko wydawania płyty w firmie, która dopiero zaczyna. Zresztą nie wiadomo kto bardziej ryzykuje.

Tym razem w składzie koncertowym pojawili się Marcin Macuk - gitara, Łukasz Moskal (Zakopower) - perkusja, Staszu Starship (Łąki Łan, Tworzywo Sztuczne) - bas i Jarek Jóźwik (Łąki Łan) - pianino. Tymczasem zapowiadasz, że podobno jakiejś wielkiej koncertowej promocji "UniSexBlues" nie będzie...

Pewnie, że będzie! To jakieś totalne przekłamanie! Te piosenki muszą zafunkcjonować na scenie, muszą być grane. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy to robić.

Wydawało nam się, że będziemy w stanie udźwignąć to wszystko w tym składzie, który wymieniłeś. Teraz kiedy płyta po ostatecznej obróbce nabrała takiego kształtu, to stwierdziliśmy, że nie chcemy pójść w ilość, tylko w jakość tych koncertów. Dlatego chcemy poszerzyć ten skład o wszystkie osoby, które pojawiły się na płycie. Nawet nie do końca o te osoby - bo to są bardzo zajęci ludzie - ale chodzi o to, żeby brzmienia pojawiły się na koncercie.

Będziemy musieli się bardzo ostro przyłożyć do przygotowania do tych koncertów, ale nie chcemy się pozbawiać przyjemności, która płynie z kontaktu z publicznością na żywo. To się musi stać.

Mówisz o tym poszerzeniu składu, czyli co to oznacza - będzie was tam powiedzmy z 10 osób na scenie?

A nawet jakby miało być 15, to ja uważam, że warto! Gdybyśmy mieli brać kwartet smyczkowy na każdy koncert, to uważam, że warto. To musiałoby być jakieś ogromne przedsięwzięcie - to musi być odpowiednio nagłośnione, odpowiednia sala...

Być może w tym, co mówię jest odrobina przesadnego optymizmu, która wynika z niewiedzy, natomiast wydaje mi się, że tak czy owak będziemy dążyć do jakiegoś tam ideału koncertowego.

Na koniec powiedz jak wyglądają sprawy w Hey'u. W tym roku wystąpisz na festiwalu w Jarocinie z okazji 15-lecia zespołu. Powiedz czy szykujesz jakieś niespodzianki? Jak specjalny program, to pewnie będą jacyś goście...

Raczej tej tak ostatnio popularnej w naszym kraju opcji z gośćmi, wykonującymi nasze piosenki nie będzie. To jest tak wyświechtana i ograna formuła, że byłoby to bez sensu. Dlatego zapraszamy artystów, których bardzo lubimy prywatnie i szanujemy właśnie jako artystów, do tego by zagrali swoje koncerty ze swoim materiałem, a nie do śpiewania "Teksańskiego".

Ale pewnie teraz w związku z twoją solową płytą Hey pójdzie trochę w odstawkę...

Ja tu ostro interweniuję i trochę krzyczę na kolegów i mówię: "Panowie, proszę tu się nie zasłaniać moją solową płytą i do roboty!". No bo jak to, na ostatnią chwilę robić piosenki? Absolutnie! To jest świetna okazja, by w domowych pieleszach brać się do roboty i zastanowić się nad kierunkiem.

Akurat wiem, że Paweł [Krawczyk, gitarzysta grupy Hey i prywatnie partner Nosowskiej - przyp. red.] robi piosenki. I Hey już cztery, w dodatku zupełnie szałowe, ma. O to jestem spokojna, natomiast reszta musi wyżej podwinąć rękawy i zacząć działać.

Ja robię te swoje rzeczy przy założeniu, że Hey nie będzie na tym cierpiał. I tak to właśnie wygląda.

Mówisz o tym, że Paweł ma już nowe piosenki. A jak one się mają do tego, co było na "Echosystemie"?

Na razie jest za wcześnie by o tym mówić. Te utwory mają charakter piosenek, ale trzeba je traktować w kategorii absolutnych zalążków, bo wiadomo, że jak cały zespół zacznie w tym dłubać, to potem się okaże, że to nabierze innego kształtu. Dlatego w tej chwili nie ośmieliłabym się mówić co to takiego jest.

Nie dalej jak kilka dni temu coś tam puszczał i stwierdziłam, że jestem podekscytowana i nawet się trochę zarumieniłam na myśl, o tym, że takie rzeczy tutaj się rodzą w bezpośrednim sąsiedztwie mojego wyra (śmiech).

Dziękuję bardzo za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Katarzyna Nosowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy