Frank Leen: Staram się nie nakładać na siebie nie wiadomo jakich oczekiwań

Frank Leen opowiedział nam o swojej karierze /Adam Słaboń /.

Po świetnie przyjętym singlu "Bombonierki", które szturmem opanowały letnie festiwale, Frank Leen powraca z nowym utworem "Za dobrze by zapomnieć". W rozmowie z Anną Nicz młody artysta opowiedział o swojej rozkwitającej karierze oraz inspiracjach.

Anna Nicz, Interia.pl: Twoja nowa piosenka, "Za dobrze by zapomnieć", ma bardzo house’owe brzmienie. Czy jest to kierunek, w którym chcesz podążać?

- Wychowywałem się na muzyce rockowej, w domu słuchało się takiej muzyki jak The Police, Led Zeppelin. Później to ewoluowało, zacząłem słuchać hip-hopu, potem pojawiły się indie rockowe zespoły. Moje playlisty to zazwyczaj wielki miszmasz wszystkich gatunków muzycznych, więc ja też staram się nie zamykać na inne gatunki, tylko eksperymentować. Nowy kawałek to też jeden z takich eksperymentów, jestem fanem house’owych brzmień, więc chciałem zobaczyć, jak to siądzie.

Reklama

Dużo kawałków jest już gotowych i czeka na publikację?

- Tak, sporo już jest zrobionych i czeka od jakiegoś czasu. Teraz razem z ekipą z Sony wybieramy single, staramy się uderzyć z nimi w dobre momenty. Zaraz będzie jesień, zaczną otwierać się kluby, więc może coś w tę stronę. Z kolei w lato postawiliśmy na taneczne, weselsze "Bombonierki". Wybieramy na bieżąco z istniejących numerów, co poleci dalej.

Są tam takie piosenki, które chciałbyś już bardzo pokazać światu? Z czym to się dla ciebie wiąże - z oczekiwaniem czy potrzebą, żeby mieć to już z głowy i zobaczyć reakcję ludzi?

- No jasne. Chciałbym mieć z głowy, bo te piosenki powstawały w danych etapach mojego życia. Wiadomo, każdy ma lepsze i gorsze chwile. Ten materiał jest podzielony właśnie na ten weselszy i nieco smutniejszy etap.

Wiadomo, że chciałbym, żeby już wszystko wyszło, ale to nie jest takie łatwe, gdy jesteś w dużej wytwórni. Wszystko musi być zaplanowane. Nie mogę się doczekać, jak tylko ludzie tego w całości posłuchają, zamknę etap, o którym opowiada ta płyta i pójdę dalej.

Wspomniałeś o dwóch etapach tworzenia piosenek. Ile to trwało?

- Najstarsza z tych piosenek ma jakieś dwa lata. Na początku był ten etap weselszy, a przez ostatni rok ten smutny. 

Kupa czasu.

- Trochę tak. Ale z drugiej strony, gdy zaczynałem, robiłem pierwsze piosenki, jeszcze po angielsku, nie wiedziałem, co się z nimi stanie. Chciałem zacząć je wypuszczać i nagle odezwała się wytwórnia. Powiedzieli: poczekaj, poskładajmy to sobie do kupy.

Miałeś taki moment albo czas, kiedy zrozumiałeś, że chcesz pokazać światu swoje numery, że jesteś gotowy?

- Robiłem te piosenki z myślą, że chcę od razu je pokazywać. Jestem narwańcem. Piosenki, które opublikowałem wcześniej sam, czasem powstawały w 2-3 dni, potem wysyłałem je do miksu, tydzień później miałem już grafikę i wrzucałem je do sieci. Myślę, że każdy, kto zajmuje się sztuką robi to dla siebie, ale też dla kogoś, żeby inni tego posłuchali.

Nie żałuję, że publikowałem te kawałki od razu. W międzyczasie dużo się nauczyłem i wiem, że czasami, jeśli piosenka nie wyjdzie w przeciągu kilku miesięcy, można na nią jeszcze raz spojrzeć, dopieścić, dodać coś ciekawego albo uprościć, jeśli trzeba.

W przeszłości przez dwa lata mieszkałeś w Wielkiej Brytanii. Jak ten czas wpłynął na ciebie i twoje spojrzenie na muzykę?

- Ten czas bardzo mnie zmienił. Słuchałem wtedy bardzo dużo muzyki, poznałem dużo nowej muzyki, z wielu różnych gatunków. Na Wyspach jest świetna kultura muzyczna. Miesza się tam dużo skrajności: z jednego strony masz np. Zespół Jungle, a za chwilę słuchasz future house’owego producenta Tchamiego. Chodzisz na imprezy, tu leci UK garage, potem przechodzisz obok parku, gdzie na festiwalu grają Two Door Cinema Club.

Chodziłeś do klubów, na koncerty, czy może wymieniłeś się muzyką ze znajomymi? 

- Pracowałem na barze, to był taki czteropiętrowy bar z dachem. W piątki i soboty były tam studenckie imprezy dla studentów Uniwersytetu OksfordzkiegoUniwersytetu Brookes. Pamiętam, jak pierwszy raz zszedłem na dół odnieść jakieś szklanki i usłyszałem Disclosure. Pomyślałem: Co jest? Co to za muza? Dlaczego to jest tak dobre? Każda kolejna piosenka na tym DJ secie podobała mi się jeszcze bardziej. Podszedłem do didżeja i od razu się z nim zakolegowałem. Mówię: stary, daj mi pendriva, chcę wszystkie te piosenki. Towarzyszą mi one do dziś. Mam takie stare playlisty z Anglii. Są na nich kawałki Disclosure, Armanda van Heldena, dużo house’u, Skrillexa, Diplo.

Gdy już wróciłeś do Polski, nie miałeś takiego poczucia, że odcięło cię od źródła inspiracji?

- Dobre pytanie. Raczej nie miałem, nie zastanawiałem się nad tym za bardzo, chyba po prostu wróciłam i od razu zacząłem Szkołę Muzyki Nowoczesnej, gdzie poznałem nowych ludzi. Nie było nawet czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Otworzyłem się na nowy etap i do dziś czerpię z tego pobytu w Anglii.

Gdy słyszę jakąś piosenkę, której tam słuchałem, wracają wspomnienia. Przypomina mi się, że słuchałem tego, gdy szedłem po parku. Wraca to do mnie, zaczynam grzebać, słuchać więcej muzyki z tego okresu. Ale staram się też odpoczywać od słuchania. Etap bycia w Anglii jest zamknięty, ale nigdy na sto procent nie będzie skończony.

Do Anglii pojechałem tydzień po maturze. Moje życie trochę tak wygląda, że czasami coś zrobię i nagle budzę się w nowym miejscu i myślę nad tym, co mam teraz robić. Dobrze jest wrzucić siebie na głęboką wodę i dopiero później zastanawiać się nad tym, co dalej.

Trochę jak z wypuszczaniem piosenek od razu do sieci.

- Tak! Chociaż z wypuszczonych od razu numerów jestem zadowolony. Nie zmieniłbym w nich niczego. Wiadomo, że uczymy się na błędach, ale staram się zamknąć temat, już wyszło, idziemy dalej.

Masz już na koncie kilka współprac z innymi muzykami, jakiś czas temu poszedłeś na swoje. Było w tym procesie coś, co wydało ci się szczególnie trudne?

- Poczucie, że trzeba już wziąć odpowiedzialność za swoją twórczość. Już nie jest tak, że to ty produkujesz komuś piosenkę i ten artysta musi mierzyć się z krytyką. Życie producenckie i tworzenie dla kogoś jest bardziej beztroskie. Tym bardziej, że dotychczasowe współprace odbywały się najczęściej w gronie kolegów, przyjaciół, więc działo się to na luzie i każdy był zadowolony. Jednak nadszedł w końcu taki moment przejściowy, kiedy trzeba zrobić swoje. Bardzo się tym stresowałem, ale od zawsze wiedziałem, że będę chciał wypuścić coś swojego. 

Ten stres jest nadal, czy powoli mija, im bardziej zadomawiasz się na scenie?

- Nadal się stresuje, ale nie jest to przeszkadzający stres, bardziej pomagający. Teraz trzeba to ogarnąć i ciężko pracować, bo nikt tego za mnie nie zrobi. Jestem szczęśliwy, że mogę to robić, ale stresuję się tym, co kto powie, czy wytwórnia będzie zadowolona, czy ja będę zadowolony z odbioru. Z drugiej strony, staram się nie nakładać na siebie nie wiadomo jakich oczekiwań. Wiem, że to jeszcze chwilę potrwa.

A to, że na twoje koncerty, choćby na OFF Festivalu, przychodzi sporo zainteresowanych ludzi, nie dało ci poczucia, że jest dobrze, że ludziom podoba się twoja twórczość?

- Jestem dla siebie strasznie surowy. Niepojęte dla mnie jest to, że ludzie stoją pod sceną i śpiewają moje piosenki. Nadal nie mieści mi się to w głowie. Na scenę idę po to, by dobrze się bawić. Chciałbym, żeby ludzie też dobrze się bawili. Ta publiczność gdzieś tam się buduje, gromadzi i jestem za to bardzo wdzięczny. Tak samo jestem wdzięczny moim przyjaciołom, z którymi jeżdżę i gram te piosenki. Mam wrażenie, że często za to dziękuję i jest już jakiś przesyt, ale nie wiem, jak jeszcze można podziękować za coś tak wspaniałego. Jestem też wdzięczny SzczylowiCatchUpowi za to, że mogę z nimi jeździć i grać swoje kawałki.

No właśnie, jak to jest pracować z przyjaciółmi?

- Ekstra! Nigdy nie myślę o tym w takich kategoriach, że jadę na koncert z chłopakami, tylko, że jadę się z nimi dobrze pobawić. Wspieramy się wzajemnie, gramy piosenki, ludzie są szczęśliwi - czego chcieć więcej?  Spędzamy miło czas, zwiedzamy kolejne miasta, jemy w dziwnych restauracjach, pijemy kawę, jemy śniadania w hotelu. Nie wiadomo, jak w tym życiu będzie, ale to są takie chwile, z których staram się czerpać jak najwięcej.

- Gdy robiłeś swoje pierwsze jakieś piosenki, wyobrażałeś sobie, że przyszłość właśnie tak będzie wyglądać?

- No jasne, od dziecka! Gdy miałem 5-6 lat, tata puszczał koncerty AC/DC, a ja chwytałem rakietę do badmintona i udawałem, że gram na gitarzę. Wierzę w coś takiego, jak wizualizacja.

Wyobrażałem to sobie przez całe życie, nagle to się dzieje i okazuje się, że nie jest to aż tak zaskakujące, człowiek się przyzwyczaja. Czuję się świetnie na scenie, to jest moje miejsce.

Masz też świetny, luźny kontakt z publicznością. Myślałeś nad rozbudowaniem formuły swoich koncertów?

Nie chcę nikogo udawać na scenie. To też element poznawania ludzi - ja nikogo nie udaję, wiem, że wy też nikogo nie udajecie, więc po co kombinować. Jest luz, słuchajmy muzyki i spędźmy dobrze czas. Marzy mi rozbudowanie koncertów, ale wszystko w swoim czasie. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy