Reklama

"Flotzilla za sterami śmigłowca"

Powrót thrashu to dla Flotsam And Jetsam doskonała okazja na przypomnienie o sobie szerszej publiczności. Kiedyś znani jako "pierwszy zespół Jasona z Metalliki", przez wiele lat budowali własny, rozpoznawalny styl.

Na tegorocznej Metalmanii zagrali fantastyczny koncert, który znalazł się na najnowszym DVD grupy. Krótko później podpisali kontrakt z wytwórnią eks-gitarzysty Korn, za sprawą którego znów trafili na orbitę zainteresowań wielkich firm. W ćwierć wieku po założeniu kapeli i dzień po 43 urodzinach o tym, że fajnie jest być metalem, w rozmowie z Vladem Nowajczykiem z magazynu "Hard Rocker" przekonuje Eric A.K. Knutson, charyzmatyczny wokalista weteranów z Phoenix...

Witaj Eric! Przypomnij proszę przeszkody, które w ostatnich latach nie pozwalały wam przybyć do Europy.

Reklama

Ojej, sporo tego było. Przede wszystkim, nasza popularność mocno spadła i ewentualna trasa po Europie nie rokowała najlepiej. Zbyt wiele nas to mogło kosztować. Wiesz, dwa miesiące daleko od domu, rachunki do zapłacenia... Proza życia, jakże przykra w przypadku zespołu, który na siebie nie zarabiał.

Wszyscy mamy domy i kredyty na nie, typowa amerykańska przypadłość. W ciągu ostatniego roku sytuacja grupy zmieniła się na lepsze. Postanowiliśmy zatem zaryzykować, wyprodukować trochę koszulek i odwiedzić Stary Kontynent. Dziś mogę już powiedzieć, że będziemy tu bywać o wiele częściej.

Gdy rozmawiałem z Craigiem przed dwoma laty wspominał, że zamierzałeś zostać pilotem helikoptera. Z powodu egzaminu na licencję odwołaliście koncerty...

Tak, rzeczywiście był taki splot okoliczności. Od dwóch lat jestem pilotem, po powrocie podejdę do egzaminu na instruktora. To moja obecna praca, z której jestem bardzo zadowolony. Czasochłonna, niestety.

Na korytarzu Spodka pozdrawialiście mijanych muzyków waszych supportów gromkim okrzykiem "boring!" (nuda). Jak się domyślam, złapaliście to hasło gdzieś na trasie?

Tak, któregoś dnia oglądaliśmy koncert, który nam się niezbyt podobał. Statyczny, bez jaj. Ktoś wrzasnął "nuuuda" i ten okrzyk stał się hasłem przewodnim trasy. To utrapienie dla każdego, kto próbował zasnąć w autokarze. Natychmiast budził go nasz chórek (śmiech).

W internecie zapowiadacie już nowy krążek, następcę genialnego "Dreams Of Death". Czego możemy się spodziewać? Klimatu czy agresji?

Nasz wydawca trochę pospieszył się z reklamą. Płyta jest w fazie embrionalnej (śmiech). Będzie brzmieć bardzo nowocześnie. Wszystkie kawałki to efekt współpracy twórczej mnie i Marka Simpsona. Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Wszystko zmienimy cztery lub pięć razy, zanim znajdzie się na srebrnym krążku. Spodziewajcie się prezentu na Gwiazdkę.

Chociaż mieszkasz w Arizonie, musiałeś mieć styczność z nową falą thrashu.

Taaak (szeroki uśmiech). To nie jest muzyka dla mnie, ale dla dzieciaków. Zabawne, młodzi ludzie nie słyszeli wcześniej takich kapel jak nasza. Zostają fanami nastoletnich gwiazdek i nadrabiają zaległości.

Niedawno graliśmy kilka koncertów w Los Angeles. Byliśmy w szoku. Tysiące dzieciaków w białych adidasach, jajogniotach, kamizelkach z naszywkami. Przychodzili oni na nasze występy, traktując nas jak jakichś bogów. Od kilku lat thrash metal staje się na powrót popularny, historia zatacza koło.

Wy, i inne stare kapele, na tym zyskujecie.

Zgadzam się. Jest coraz lepiej.

Jak ważny jest dla ciebie zespół? Które miejsce zajmuje na liście twoich priorytetów?

Dobre pytanie. Flotsam ma miejsce trzecie. Pierwsze to moja żona i dzieci. Drugie - śmigłowce. Chciałbym, żeby zespół awansował na drugą pozycję. Więcej zarabiam latając, niż śpiewając, ale to się może niedługo zmienić.

Kilka ostatnich lat spędziliście pod auspicjami Crash Music, będąc jedynym zespołem zadowolonym z działań tej firmy.

Rzeczywiście, tylko my nie narzekaliśmy na Marka Nawarę. Przykładał odpowiednią wagę do promocji Flotsam, zapominając o innych swoich podopiecznych. Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć większą firmę (patrz wstęp - HR).

Dysponujesz głosem o ciekawej barwie, nie sposób sobie wyobrazić Flotsam bez ciebie. Jak udało ci się osiągnąć taki poziom?

Śpiewam od piątego roku życia, a że wczoraj skończyłem 43 lata...

Gratulacje.

Dzięki! Tak więc to już kawałek czasu. Zaczynałem w teatrze muzycznym, śpiewając wesołe piosenki dla dzieci (śmiech). Później country, rock i wreszcie metal. Mój styl to efekt eksplorowania różnych stylistyk.

W jaki sposób doprowadziłeś swój głos do porządku po fatalnym koncercie, uwiecznionym na "Live In Phoenix"?

To była klęska. Na całej linii.

Mogę cię pocieszyć - Artillery wypadło dziś jeszcze gorzej niż ty wówczas.

(śmiech) Nie pocieszyłeś. Wróciłem do formy, ponieważ zacząłem stosować ćwiczenia, których nauczono mnie w dzieciństwie. Od zawsze wiedziałem, że należy rozgrzewać struny głosowe, ale nigdy się tym nie przejmowałem. Palę, piję, uważałem się za niezniszczalnego śpiewaka.

Przed występem, który był moim powrotem do zespołu, nie ćwiczyłem ani sekundy. Po nim zaś w pośpiechu wypróbowałem wszystkie metody, by znów być w formie.

Czy A.K. Corral, twój zespół country, nadal funkcjonuje?

To był jednorazowy projekt, odskocznia od metalu, ale może kiedyś do niego wrócę. Obecnie nie znajduje się wśród moich priorytetów.

Wasz ostatni studyjny album, "Dreams Of Death" został fatalnie wydany. Uboga książeczka, brak tekstów... kto jest za to odpowiedzialny?

To nasza wina. Oddaliśmy materiały do wytwórni w ostatniej chwili. Nie było już czasu na przygotowanie solidnej oprawy graficznej. Na szczęście w tym roku wychodzi reedycja tego krążka, podobnie jak naszych trzech starszych płyt: "When The Storm Comes Down", "Cuatro" i "Drift". Obiecuję też, że nowy krążek będzie wyglądać efektownie.

Szał reedycji, w ubiegłym roku pojawiło się okolicznościowe wydanie waszego debiutu. Jesteś zadowolony z tego trzypłytowego boxu?

Tak, bardzo podoba mi się remiks. Brzmi gęściej i głośniej od oryginalnej płyty. Niezbyt odpowiadał mi pomysł dołączenia kawałków demo z 1981 roku, kiedy jeszcze graliśmy jako Dogz.

To właśnie one najbardziej mnie ucieszyły, słychać waszą ewolucję z heavymetalowej kapeli, jakich wiele, w rasowych thrashers...

Z punktu widzenia słuchacza to na pewno rarytasy, ale ja się ich trochę wstydzę (śmiech). Wczesnych nagrań video też, wyglądaliśmy jak idioci (śmiech).

Wasze wczesne posunięcia mogą sugerować chrześcijańskie przesłanie. Zgodzisz się z tym?

Hmmm... było to tak. Przed "Doomsday For The Deceiver" obawialiśmy się demonicznej tematyki, dominującej w tekstach większości metalowych grup. Mieszkając w Arizonie, mieliśmy często do czynienia z pikietami organizacji chrześcijańskich, które próbowały odstraszać ludzi od chodzenia na nasze koncerty.

Naszym sposobem było wykreowanie potwora-maskotki, Flotzilli. Flotzilla prała diabła na kwaśne jabłko. Tym niemniej nie traktowaliśmy tego jako religijnego przesłania. Nie jesteśmy religijni, ale nie mamy też nic wspólnego z satanizmem. Flotsam And Jetsam to po prostu zespół metalowy.

Znów zapytam o nadchodzący krążek (śmiech). Nie planujecie przypadkiem pracy z Billem Metoyerem?

Bardzo możliwe, że naszym producentem znów będzie Bill. To zależy od budżetu. Ktokolwiek siądzie za konsoletą, płyta zabrzmi potężnie.

Partie perkusji Craiga Nielsena stały się jednym ze znaków rozpoznawczych "nowego" Flotsam. Długo się zgrywaliście, by osiągnąć tak wysoki poziom?

Craig to żywy automat. O cokolwiek go poprosimy, gra tak potężnie, jak tylko jest w stanie. Kelly był bardzo dobry, ale od czasu dołączenia Craiga nie mamy najmniejszych kłopotów z bębnami. Chemię załapaliśmy już na pierwszej próbie.

Pierwszym liderem zespołu był Jason Newsted. Kto przejął jego rolę, jak kształtowała się władza w kapeli na przestrzeni ponad dwóch dekad?

Naszym liderem i szóstym członkiem Flotsam był Eric Braverman. Po wyrzuceniu go, każdy z nas ma swoją rolę.

Więcej w magazynie "Hard Rocker".

Hard Rocker
Dowiedz się więcej na temat: styl | koncert | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy