Faith No More: "Kiedyś tworzenie było spontaniczną, kreatywną przygodą…"

Billy Gould (Faith No More) podczas koncertu w Krakowie /fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl

- Nie mam pojęcia, skąd biorą się te bzdury – mówi Billy Gould zagadnięty o mity związane z rybą z wiekopomnego klipu "Epic". – Od strony finansowej artysta wcześniej miał dużo lepiej – tak kwituje pytanie o serwisy streamingowe. – Dźwięk jest niesamowity, ale ludzie tego nie polubią – to uwaga na temat Pono, nowego urządzenia do odtwarzania muzyki. Z basistą Faith No More rozmawialiśmy przed krakowskim koncertem.

Billy Gould, Mike Patton, Jon Hudson, Roddy BottumMike Bordin zawitali do Krakowa 8 czerwca, by promować "Sol Invictus" - pierwsze od 18 lat nowe wydawnictwo Faith No More.

Olek Mika, Interia: Co takiego się stało, że po tylu latach zdecydowaliście się ponownie razem wejść do studia?

Billy Gould: - Najpierw pojawił się pomysł, by wrócić na scenę. Stało się to w 2009 roku. Szybko dotarło do mnie, że jeśli mamy nadal działać jako zespół, musimy być też kreatywni. To było oczywiste. Szczęśliwie, gdy zdecydowaliśmy się popracować w studiu poszło nam całkiem sprawnie.

Reklama

A dlaczego się z tym ukrywaliście?

- Gdy chodzi o Faith No More mnóstwo ludzi zawsze chce wiedzieć, co w zespole słychać. Gdybym powiedział: "Tak, zabieramy się za nową płytę", zaraz rozdzwoniłyby się telefony, musiałbym odpowiadać na całe mnóstwo pytań i ciągle o tym czytać. Nie chciałem tego. Chciałem tworzyć muzykę w bardzo uczciwy sposób, bez niczyjej ingerencji. Istotne było dla nas, byśmy mogli dyskutować o powstających nagraniach tylko w naszym kręgu. Bez opinii naszych przyjaciół, żon...

A dziennikarzy muzycznych?  

- (Billy wybucha gromkim śmiechem) Zwłaszcza dziennikarzy! 

"Sol Invictus" nagrywaliście nie będąc związanymi kontraktem. W wywiadach podkreślałeś, że praca bez nadzoru wytwórni jest spokojniejsza - nikt nie wywiera presji. Ale z drugiej strony musieliście czuć, że całe hordy fanów czekają na wasz nowy materiał. To wam nie ciążyło?

- Nie, właściwie nie. Najbardziej martwiliśmy się tym, by nagrać jak najlepszy materiał. To jak zostanie przyjęty, to już inna sprawa... Tego nie mogę kontrolować. Wpływ mam na proces tworzenia i nagrywania, i tu czułem spore ciśnienie, ponieważ zależało mi na jakości. Właściwie to sam na siebie wywierałem największą presję. Natomiast, gdy materiał był gotowy przestałem się przejmować.

Mówiąc o inspiracjach przy tworzeniu "Sol Invictus", wymienialiście Siouxsie and the Banshees i The Cramps. Co z młodszymi zespołami, znasz jakieś godne polecania?

- Hmm, trochę mi zajmie zanim sobie przypomnę (śmiech). W czasie pracy nad "Sol Invictus" słuchałem wielu różnych płyt, ale przez ostatnie półtora roku już tylko jej (jeszcze donioślejszy śmiech).

- Generalnie słuchałem sporo współczesnego hip hopu, co dla mnie było nietypowe, a wzięło się stąd, że jeżdżąc na próby słuchałem radia, w którym dominował ten gatunek. Uwierz lub nie, ale bardzo spodobał mi się album "Yeezus" Kanye’go Westa. Niewielu moich przyjaciół dzieli tę fascynację, ale ja go lubię.

Jakbyś ocenił zmiany na rynku muzycznym, jakie zaszły od czasu waszej ostatnie płyty?  

- Patrząc przez pryzmat bycia w zespole i zarabiania w ten sposób na życie, muszę przyznać, że przemysł muzyczny bardzo się zmienił. 20 lat temu wytwórnie miały zdecydowanie więcej do powiedzenia. Liczyły się piosenki i ich miejsca na listach przebojów. Dziś to już nie jest tak istotne. Teraz podstawą funkcjonowania zespołu jest granie koncertów. Aktualnie Faith No More nazwałbym zespołem koncertowym. Wcześniej, oczywiście też je grywaliśmy, ale dużo czasu poświęcaliśmy na pracę w studiu.  

- Patrząc z punktu widzenia technologii, współcześnie muzykom jest zdecydowanie łatwiej. Dobrej jakości urządzenia są przystępne. Dostęp do odbiorcy jest prostszy. Dzięki temu twórcy są bardziej niezależni.

- Najważniejszą różnicę jaką dostrzegam, to zmiana podejścia do muzyki, jako części kultury. Kiedyś tworzenie było spontaniczną, kreatywną przygodą, której towarzyszyło wiele radości. Dziś już tak nie jest. I to jest strata. Nie potrafię jednak jednoznacznie powiedzieć, czy obecnie jest lepiej czy gorzej. Jest inaczej.  

A jak oceniasz pojawienie się serwisów streamingowych, takich jak np. Spotify?

- Jeśli pytasz mnie o stronę finansową, artysta wcześniej miał dużo lepiej (śmiech). Ale mam też klika innych problemów związanych ze streamingiem, choć rozumiem jego ideę. Moje obiekcje wiążą się z tym, że muzyki tak dostępnej ludzie nie szanują, nie znaczy dla nich już tyle, co kiedyś.

- Drugim problemem jest jej jakość. Streaming zwykle zapewnia dużo słabszą, nawet w porównaniu z CD. Myślę, że osoby, które słuchają muzyki z Internetu tracą cześć przyjemności, którą mogą mieć, robiąc to w tradycyjny sposób.

A słyszałeś o Pono Music, urządzeniu, które firmuje Neil Young - ma ponoć rozwiązać problem słabej jakości plików muzycznych?   

- Tak. Brałem nawet udział w prezentacji, gdzie porównywano dźwięk ze Spotify, YouTube, iTunes, CD i Pono. Jakość Pono jest niesamowita, ale ludzie go nie polubią - to urządzenie jest dość duże i bardzo drogie. Idea by nad nim pracować jest słuszna, dźwięk ma naprawdę świetny!

Obecnie w czasie koncertów mnóstwo osób używa innego rodzaju wynalazków: komórek, aparatów. Pojawiają się selfie sticki, a nawet drony. Mam wrażenie, że niektórym ludziom bardziej zależy na dobrym zdjęciu niż tym, by cieszyć się show. Co sądzisz o tym zjawisku?

- Sam chciałbym mieć drona (śmiech). Ludzie na koncertach mogą robić, co chcą, mnie to nie przeszkadza. Natomiast jeśli mają takie podejście, jak opisujesz... No cóż, tych mi żal (śmiech).

Ubiegłego lata wystąpiliście w Gdyni. Jak to się stało, że grając tylko dwa koncerty w roku, jeden z nich daliście w Polsce?

- Pracowaliśmy wtedy w studiu. Black Sabbath zaprosili nas na występ w londyńskim Hyde Parku. Wahaliśmy się, ale doszliśmy do wniosku, że tydzień przerwy nam nie zaszkodzi. Gdynia wypadła w tym samych czasie, wykorzystaliśmy okazję.  

Pozostańmy jeszcze przy tym koncercie. Odniosłem wrażenie, że w Gdyni najgorętsze reakcje słuchaczy wywołał utwór "Easy". Nagraliście mnóstwo wspaniałych kawałków, a największe brawa dostajecie za cover. Często się to zdarza? Jak czujesz się w takich sytuacjach?

- (Śmiech) Zdradzę ci jedną rzecz związaną z "Easy": gramy tę piosenkę, by złapać oddech. Podczas bardzo intensywnych setów jest dla nas wręcz wybawieniem. To my jej potrzebujemy (śmiech). Choć prawdą jest też, że po prostu uwielbiamy ją grać.

Skoro jesteśmy przy piosenkach; gwiazdą na skalę światową zostaliście za sprawą "Epic". Było wiele kontrowersji wokół klipu do tego kawałka, a konkretnie ryby, która się w nim pojawiła, a którą ponoć zamęczyliście... Czy to prawda, że dostaliście ją od Bjork? Co się z nią stało?

- Nie mam pojęcia, skąd biorą się te bzdury. Powiem ci, jak było. Chciałem jakoś udramatyzować to wideo, wpadłem na pomysł z rybą. Przyniósł ją jeden facet, w wielkim wiadrze z wodą. Wyjęliśmy ją na 15 sekund i zrobiliśmy ujęcia. Zaraz potem wróciła do wiadra i facet zabrał ją z powrotem. Absolutnie nic złego jej się nie stało. Naprawdę wyglądała dobrze (śmiech). 

Zobacz teledysk "Epic":

Sprawdź tekst utworu "Epic" w serwisie Tekściory.pl!

Pewno zbyt wcześnie, by o to pytać; słyszałem, że podczas sesji do "Sol Invictus" powstało ponad 20 utworów. Na płycie znalazło się 10. Co z resztą? Rozważacie wydanie kolejnego krążka lub chociaż prezentowania tych numerów na koncertach?

- Rzeczywiście tyle ich mamy, ale to dopiero szkice, a w niektórych przypadkach tylko pomysły. Gdy je dopracujemy może się okazać, że wcale nie są dobre. Co do próbowania ich na koncertach... Po pierwsze musimy się nauczyć grać te z "Sol Invictus" (śmiech).

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Faith No More
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama