Reklama

Ewa Bem: Teraz mam znowu ogromną przyjemność z bycia na scenie [WYWIAD]

"Teraz mam znowu ogromną przyjemność z bycia na scenie" - mówi w rozmowie z PAP Ewa Bem, wokalistka jazzowa, która po czterech latach przerwy powraca na scenę. 12 listopada odbyła się premiera najnowszego albumu artystki - "Ewa Bem.Live".

"Teraz mam znowu ogromną przyjemność z bycia na scenie" - mówi w rozmowie z PAP Ewa Bem, wokalistka jazzowa, która po czterech latach przerwy powraca na scenę. 12 listopada odbyła się premiera najnowszego albumu artystki - "Ewa Bem.Live".
Ewa Bem wróciła na scenę /Podlewski /AKPA

Anna Bernat, Polska Agencja Prasowa: Ukazuje się pani nowy album, a już jest pani w trasie, intensywnie - od lipcowego Ladies' Jazz Festivalu - koncertuje. Kilka dni temu odbył się występ w Szczecinie. Jakie było przyjęcie publiczności, która długo czekała na pani powrót na scenę?

Ewa Bem: - Jestem pełna najpiękniejszych wrażeń. Przepiękna Filharmonia Szczecińska robi wielkie wrażenie nie tylko na publiczności, ale i na wykonawcach. Publiczność dopisała maksymalnie, jak powiedzieli organizatorzy; były dostawki, krzesełka poszły w ruch. Zostałam po królewsku powitana i po królewsku, czy wręcz po cesarsku, pożegnana. Koncert był okazały; oprócz mojego kwartetu Andrzeja Jagodzińskiego była jeszcze cała sekcja dęta: saksofon, trąbka, puzon, instrumenty perkusyjne, był kwartet smyczkowy, Byli też goście: Dorotka Miśkiewicz i Jaś Szrom. Odbył się wyjątkowy koncert.

Reklama

Jazz jest obszarem muzyki sprzyjającym dojrzałym artystkom: Ella Fitzgerald, Nina Simone, Betty Carter czy Shirley Horn czuły się na scenie świetnie przez długie lata, w swoim żywiole. Jakie są pani odczucia: czy scena jest nadal środowiskiem naturalnym, powietrzem, które pozwala żyć i odrodzić się po tragicznych przejściach, po ciężkim doświadczeniu egzystencjalnym?

- Teraz mam ogromną przyjemność z bycia na scenie i odczuwam wielką swobodę, kto wie, czy nie większą, po tych czterech trudnych latach. Śpiewając jazz, wokalista nie musi tak bardzo liczyć swoich lat, ponieważ w pewnym wieku osiąga dziwny rodzaj wolności, a z biegiem czasu wiele się przejaśnia w głowie. I mimo trudnych doświadczeń nabiera się zbawiennego dystansu. Fizyczność jest na drugim planie, a może nawet na trzecim. W jazzie jest bardziej komfortowa sytuacja niż w muzyce popularnej; tam trzeba bardzo uważać, aby nawet o jeden dzień się nie zestarzeć.

Co było głównym motywem, ideą, która przesądziła o pani powrocie na scenę?

- Próbowałam to sobie jakoś ułożyć w głowie, posprzątać. Nie było jednego impulsu; to był raczej zestaw dyskretnych, delikatnych, łagodnych działań wobec mnie ze strony mojej rodziny, męża, Gabrysi, mojego menedżera pana Łukasika, który przez te cztery lata towarzyszył mi "towarzysko". Nie było żadnego nacisku, ponaglania. Nie lubiłam wytartych określeń, które się zdarzały: "trzeba żyć dalej", "musisz się ogarnąć i wrócić na scenę" - nic dla mnie nie znaczyły.

Czekałam, aż to wszystko się samo we mnie przełamie. Zaczęłam tęsknić, może nawet nie tyle za muzyką, której jest zawsze dużo wokół mnie, ile za możliwością śpiewania na scenie z muzykami, którzy mi towarzyszą. Jest to nieopisanie piękne uczucie, ta tak dobrze wyczuwalna wspólnota zespołu, wzajemne inspiracje. To jest słodkie.

Są koncerty i nowa płyta - bogaty album, który jest niczym nostalgiczna przechadzka po latach twórczości i wspomnieniem artystów, z którymi pani współpracowała, autorów tekstów i muzyków. Teksty są przepiękne, poetyckie. Jaka jest historia jej nagrania?

- Niewątpliwie miałam ogromne szczęście pracować z wybitnymi kompozytorami i autorami tekstów. Wielki to dar. Nie byli to tekściarze - to byli poeci.

Płyta jest dla mnie szczególna; moim pragnieniem było uwiecznienie chociaż mojego fragmentu repertuaru. Wybraliśmy z Andrzejem Jagodzińskim i jego kwartetem dużo, dużo więcej. Ale z tego gigantycznego repertuaru piosenek nie wszystko mogło się znaleźć na płycie. Skupiłam się na utworach, do których po pierwsze mam głębszy, emocjonalny stosunek, po wtóre - do śpiewanych po polsku, i do tych napisanych przez wybitnych twórców spoza jazzu, np. przez Seweryna Krajewskiego czy Marka Grechutę.

No tak, są tu kompozycje Skaldów, piosenki z repertuaru Bemibek i BemiBem, Kabaretu Starszych Panów, są utwory Ptaszyna, Namysłowskiego, Karolaka...

- Nie mogło zabraknąć genialnej piosenki Zbyszka Namysłowskiego "Sprzedaj mnie wiatrowi" czy Mikuły i Młynarskiego "Moje serce to jest muzyk". Płyta jest formą zapisu koncertu, który się odbył 7 marca 2015 r. w Polskim Radiu Wrocław.

Zwracając się ku przeszłości; z emocjami wspomina pani swój muzyczny dom rodzinny: tatę pianistę, brata, który pomógł pani - wówczas szesnastoletniej - w początkach wokalnych w Stodole. Czy ta atmosfera domu, tradycja, może geny przesądziły o artystycznej drodze?

- Cieszę z genów raczej po mojej mamie, która nie występowała, nie uprawiała muzyki zawodowo, ale miała duszę, smak i styl artysty. A mój starszy brat Aleksander nawet mnie trochę zmusił do śpiewania; dzięki niemu znalazłam się w Grupie Bluesowej Stodoła. To przeważyło - wbrew moim wcześniejszym planom pójścia do szkoły teatralnej, o której marzyłam. Dom, nawet wtedy, gdy tata nas już opuścił, zawsze pozostał we wspomnieniach jako pełen muzyki, rozmów o muzyce, rozmyślań, poczucia humoru. Dom mnie ukształtował.

Poeta ks. Jan Twardowski zapytany o to, co najważniejsze jest w życiu, odpowiedział mi "samo życie". Czy mogę zadać to samo pytanie? Pani mimo bolesnych doświadczeń kojarzy nam się z siłą i urodą życia. Pani Ewo, co najważniejsze jest w życiu?

- Najważniejsza jest rodzina, miłość i poczucie humoru. Nie śmiem stawać w szranki z ks. Twardowskim, ujął to bezbłędnie, jak zawsze. Według mnie taka jest kolejność: rodzina połączona miłością i z perspektywy lat uważam poczucie humoru za bezcenne koło ratunkowe.

A muzyka? Przecież śpiewa pani "Moje serce to jest muzyk".

- Muzyka się z tego wszystkiego wyłania i z tym wiąże, ale niedobrze jest na scenie, jeśli się nie ma poczucia humoru.

Zaznacza pani zawsze, że lubi śpiewać po polsku. A publiczność pamięta panią, kiedy na Jazz Jamboree w długiej ciemnej sukni i cyklamenowym boa brawurowo interpretowała pani utwór Chicka Webba z repertuaru Elli Fitzgerald "A Tisket, A Tasket"...  Czy ewentualnie możemy się spodziewać nowego albumu ze standardami amerykańskimi?

- Kocham śpiewać po polsku. Cenię to sobie. Wiadomo jednak, że standardy amerykańskie górują w jazzie. To wysoki pułap. Z wielką ochotą nagrałabym taką płytę z pełnym big bandem. To jest możliwie. Ale na razie próbuję w sposób łagodny powracać na scenę i do śpiewania.

Ale są też dalsze plany.

- Gotowa jest już reedycja płyty "Kakadu". Na zaproszenie Jana Borysewicza wzięłam też udział w nagraniu nowej płyty Lady Pank, tzn. zaśpiewałam piosenkę "Zawsze tam, gdzie ty". Nowe pomysły napływają. 

PAP life
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Bem
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy