Reklama

"Dzień glorii i chwały"

W latach 90., okresie eksplozji grunge'u, rapcore'a, a później nu metalu, ta dziewczyna przy fortepianie sprzedawała miliony płyt. Mijały lata, mijały mody, a albumy Tori Amos (no, może już bez milionowej sprzedaży) wciąż trafiały na wysokie pozycje list przebojów, a ona sama wciąż była ikoną feministycznego rocka.

Dziś świętuje dwudziestolecie swojego fonograficznego debiutu - "Little Earthquakes" - a najnowsze, zainspirowane muzyką klasyczną dokonania, ukazują niesamowitą klasę tej wybitnej, a równocześnie wybitnie skromnej, artystki. Jordan Babula rozmawiał z Tori Amos na okoliczność wydania płyty "Gold Dust" i jej kolejnej już wizyty w naszym kraju, planowanej na 13 października 2012 roku.

W październiku, równo rok po swoim poprzednim występie, powrócisz do warszawskiej Sali Kongresowej, gdzie wystąpisz z Polską Orkiestrą Radiową. Będzie to twój dziewiąty koncert w naszym kraju w ciągu 11 lat. Co sprawia, że grasz u nas tak często?

Reklama

- Ludzie! Nie o każdym miejscu można to powiedzieć, ale o Polsce zdecydowanie tak! Czasem w jakimś kraju inspirujący jest dla ciebie krajobraz - na przykład w górzystych okolicach, gdzie niesamowita jest przede wszystkim natura. Ale największym dobrem Polski - co powtarzałam wielokrotnie w przeszłości - są ludzie. Macie w sobie pasję, która jest absolutnie wyjątkowa i unikalna.

To może opowiesz coś o swojej pierwszej wizycie w Polsce, w grudniu 2001, gdy pojawiłaś się i zagrałaś w radiowej Trójce?

- Większość moich wspomnień z tej wizyty związanych jest ze wspaniałym człowiekiem, radiowcem, Piotrem - znasz go, prawda? (chodzi oczywiście o Piotra Kaczkowskiego - przyp. jor). Jego miłość do muzyki jest ogromna, niesamowicie mnie inspiruje. To on nauczył mnie, żeby każdy występ na scenie traktować tak, jakby miał być moim ostatnim. I nigdy nie przestawać doceniać tego, że mogę podzielić się z ludźmi swoją twórczością. I że mogę stworzyć przestrzeń, w której spotkam się ze swoimi muzami. I że powinnam odłożyć swoje ego na bok i poddać się temu doświadczeniu. Myślę, że Piotr w pewnym sensie mnie obudził. Bardzo dużo wtedy występowałam, dużo pracowałam, byłam też matką - i chyba momentami mnie to przytłaczało, byłam tym zmęczona. Wiesz - kiedy masz dziecko, męczysz się (śmiech). I wyglądało na to, że tracę radość z tego, co robię - a on mną potrząsnął. "Hej! Możliwość tworzenia muzyki, to możliwość tworzenia magii! Ciesz się tym!".

Powiedziałaś mu, jak wiele jego wsparcie dla ciebie znaczyło?

- Och, musi to wiedzieć, bo rozmawiałam z nim w ciągu tych lat wiele razy. I spotykałam go wielokrotnie w wielu miejscach na świecie. Odbyłam z nim mnóstwo, prawdziwie magicznych wywiadów.

Jesteś znana ze swych antyreligijnych poglądów, które promujesz w zarówno w swojej twórczości, jak i w życiu osobistym. Konserwatywne środowiska w Polsce czasem orientują się, że chce u nas zagrać jakiś blackmetalowy zespół - i próbują takie występy oprotestowywać. A ilekroć przyjeżdża do nas Madonna, nie może się to obyć bez społecznego sprzeciwu. Tymczasem to chyba twoich koncertów powinni się obawiać dużo bardziej...

- Chyba nie są zbyt bystrzy, co? Moim zdaniem ich problem polega przede wszystkim na tym, że nie znają angielskiego.

Koncertem w Warszawie promujesz swój nowy album, wydany właśnie "Gold Dust", z orkiestrowymi aranżacjami twoich dawnych utworów. To dla ciebie bardziej kompilacja, czy bardziej płyta z nową muzyką?

- Cóż, to moja współpraca z holenderską orkiestrą i podsumowanie dwudziestu lat na scenie. To nowy projekt, nowe, albo po prostu odświeżone aranżacje starych utworów. Taki album jest dla mnie nowością, bo nigdy nie opracowywałam moich piosenek wspólnie z muzykami klasycznymi. Zawsze robiłam to sama, a orkiestra była dogrywana potem. Tym razem graliśmy wspólnie i pod tym względem było to wyjątkowe doświadczenie. Ale piosenki są znane - więc jest to rodzaj książki pamiątkowej.

Dlaczego nazwałaś płytę "Gold Dust"?

- Bo wspomnienia są szczerym złotem - czyż nie? Chwile, które przeżyłeś, to nie jest coś, co możesz pójść i kupić w sklepie. Ale też nie możesz pstryknąć palcami i przeżyć ich ponownie, nie możesz wejść do filmów rodzinnych, które masz nagrane. Ale możesz je nosić w sercu. Kiedy słucham moich utworów, każdy z nich przywołuje jakieś wspomnienie - i pracując nad tym albumem oglądałam kalejdoskop obrazów z mojego życia - pokrytych złotym pyłem czasu.

Flirt z orkiestrą i muzyką klasyczną rozpoczęłaś na poprzednim albumie, "Night Of Hunters" z 2011 roku. Ale nie był on twoim pomysłem - z propozycją nagrania go zwróciła się do ciebie wytwórnia Deutsche Grammophon. Było to dla ciebie zaskoczeniem? Poczułaś się dowartościowana?

- Przede wszystkim się przestraszyłam. Uświadomiłam sobie, na jak grząski grunt wkraczam. Jeśli się tego podejmę i nie poradzę sobie z tematem, mogę na zawsze stracić dobrą opinię w świecie muzyki. Na całe życie okryć się wstydem. Podeszłam do sprawy bardzo serio i okazało się, że muszę podjąć szeroko zakrojone studia. Ale było po stokroć warto! Kiedy pracuje się z kompozycjami największych mistrzów muzyki klasycznej, to jeszcze inne doświadczenie niż praca z orkiestrą. To był gorący romans... mimo, że ci kompozytorzy są od dawna zimnymi trupami (śmiech). Mój mąż powiedział: "i niech lepiej nimi pozostaną".

Grałaś na fortepianie od zawsze - zaczęłaś mając dwa i pół roku. Powiedz mi: jak to możliwe?

- Moja matka zadawała mi wciąż to samo pytanie (śmiech). Ale mam swoje zdjęcia z tamtego okresu i wiem, że to prawda. Muzyka była moim pierwszym językiem - usłyszawszy jakąś melodię, od razu potrafiłam ją zagrać. Odkąd pamiętam tak po prostu było. Nikt mnie tego nie uczył. Uczono mnie jak czytać muzykę - kiedy miałam pięć lat rozpoczęła się nauka nut i rozumienia muzyki intelektualnie. Ale mówić jej językiem umiałam, zanim jeszcze umiałam mówić po angielsku.

Czy to, że jako nastolatka uczęszczałaś do konserwatorium - które jednakowoż porzuciłaś - pomogło ci w karierze?

- Bez wątpienia - i pomaga aż po dziś dzień. Chociażby podczas pracy na "Night Of Hunters". Bez wykształcenia nie sądzę, abym była w stanie zrozumieć klasyczną strukturę muzyki. A tak, zakorzeniła się w mojej głowie w bardzo młodym wieku. Na pewien czas odłożyłam ją na półkę, ale kiedy do niej wróciłam - była na miejscu.

Kiedy jako młoda dziewczyna zaczęłaś występować publicznie, odbywało się to w klubach gejowskich. Czy był to rodzaj buntu przeciwko twojemu ojcu, który był duchownym?

- Mój ojciec i cały ruch gejowski pozostawali w bardzo specyficznej relacji. Przede wszystkim w Georgetown klub gejowski był jedynym, który dał mi szansę na występ. Inne były dla mnie zamknięte. To było lato, tuż przed moimi 14 urodzinami, skończyłam właśnie 8 klasę. I zrobiliśmy z ojcem rundę po wszystkich możliwych miejscach i dopiero w tym klubie powiedziano: "OK! Nie zapłacimy jej, ale może grać za napiwki". I rzeczywiście występowałam tam przez miesiąc czy dwa. W tym czasie ludzie w kościele taty urządzili mu prawdziwe piekło. A on próbował im uświadomić, że nie ma bezpieczniejszego miejsca dla 13-letniej dziewczynki, niż męski klub dla gejów.

No właśnie. Dlatego ze zdziwieniem przeczytałem, że był tam twoim ochroniarzem.

- Nie, nie. Był moją przyzwoitką. W tego typu miejscach, gdzie sprzedaje się alkohol, niepełnoletni nie mogą przebywać bez opiekuna, dlatego musiał być ze mną.

Bardzo długo pracowałaś na swój sukces. Co dodawało ci siły przez te wszystkie lata?

- Masz na myśli okres między 13 a 28 rokiem życia? Wiesz, przede wszystkim musiałam dopracować swój warsztat. Samo granie na fortepianie to nie wszystko - trzeba się odnaleźć na scenie, trzeba się rozwijać jako kompozytor. Moje muzyczne propozycje były wielokrotnie odrzucane - pewnie dlatego, że tworzyłam muzykę fortepianową, która nie była modna w latach 80. Długi czas byłam głucha na wszelką krytykę, jednak w pewnym momencie uznałam, że nie chcę występować w barach do końca życia - i zdecydowałam się stworzyć coś bardziej komercyjnego. Powstał wtedy zespół Y Kant Tori Read, podpisałam kontrakt, wydałam płytę (album bez tytułu, który ukazał się w 1988 roku - przyp. jor)... która okazała się porażką. I właśnie wtedy zrozumiałam, że muszę tworzyć coś, co szanuję i w co wierzę każdą cząstką siebie. Muszę grać z właściwych powodów. Tak postanowiłam i kroczę tą ścieżką do dzisiaj. Natomiast prawdą jest, że przez długi, długi czas było mi bardzo trudno.

Czy kobietom w ogóle nie jest ciężko w męskim świecie rocka?

- Powiem tak: kobietom jest trudniej w świecie jako takim. Przyjrzyjmy się faktom. Mężczyźni mogą się starzeć. Johnny Depp jest ode mnie starszy - zdaje się o miesiąc. W filmach jednak zawsze gra główną rolę. Ale towarzysząca mu kobieta z wielkim prawdopodobieństwem będzie od niego młodsza. Reżyser, producent - oni bez wątpienia dadzą mu partnerkę młodszą przynajmniej o 10 lat. 50, 55, 60-letni mężczyźni mogą być wciąż głównymi bohaterami filmów, tymczasem kobiety w tym wieku - chociaż oczywiście grają role matek czy babć - nie są nigdy na pierwszym planie. Z jakichś względów siwe włosy, zmarszczki i starszy wiek są seksowne tylko wtedy, kiedy są przymiotami mężczyzn. Absolutna większość opinii publicznej nie docenia inteligencji i mądrości, która idzie w parze z wiekiem kobiety. Takie są fakty i dobrze o tym wiesz.

Wiem doskonale. Faktem jest jednak również to, że kobiet w zespołach rockowych jest bardzo mało. Jak myślisz - dlaczego?

- Dobre pytanie! Wydaje mi się, że zespoły rockowe są postrzegane raczej jak drużyny futbolowe. Ludzie kibicują im, jak drużynom sportowym. Tymczasem artyści solowi wywołują emocje raczej jak malarze. Albo poeci. Albo trubadurzy. Zespoły to raczej gangi, drużyny. I chociaż jestem pewna, że są na świecie kobiety, które dobrze grają w piłkę nożną, ale ludzie chyba nie chcieli by oglądać ich w zespole piłkarskim. Wolą widzieć je w sportach indywidualnych. Z drugiej strony popatrzmy na wielkich gitarzystów, jak Eddie Van Halen czy Jimi Hendrix - żeby osiągnąć taki poziom wykonawczy trzeba mnóstwa dyscypliny, ogromnej siły w rękach, niesamowitej szybkości. Myślę, że dużo łatwiej jest nauczyć się dobrze grać na fortepianie niż na pianinie.

Mężczyźni mają więcej samodyscypliny, żeby nauczyć się dobrze grać?

- Ostrożnie dobieraj słowa (śmiech)! Myślę, że mężczyźni podjęli decyzję, aby spędzić odpowiednią ilość czasu na graniu na gitarze, aby grać dobrze. Ale ja spędziłam nad fortepianem nie mniej czasu, niż najwybitniejsi gitarzyści nad swoimi gitarami. Jednak próbując nauczyć się gitary, trafiłam na obiektywne, fizyczne przeszkody - mam za małe dłonie, żeby móc robić to, co bym chciała. To było niesamowicie frustrujące - po prostu nie mogłam grać. I wydaje mi się, że z tego powodu nie ma kobiet, które byłyby wirtuozami gitary. Są za to kobiety, które są genialnymi skrzypaczkami albo wiolonczelistkami. Albo pianistkami. Ale powiem ci, że wciąż czekam na kobietę, która będzie żeńskim odpowiednikiem Jimiego Hendrixa. Ona gdzieś tam jest, czeka, aż w odpowiednim momencie gitara wpadnie jej w ręce. I kiedy to się stanie, będzie to dzień glorii i chwały.

Czy większy wpływ na ciebie mieli artyści płci męskiej, czy żeńskiej?

- Absolutnie po równo! Studiowałam twórczość artystów obu płci. To znaczy: zgłębiałam kariery gitarzystów - a wśród nich przeważają mężczyźni. I uzmysłowiłam sobie, że sposób postrzegania ich przez ludzi, bardzo różni się od postrzegania pianistów, a pianistek w szczególności. Żadna pianistka nie wywoła takiej ekscytacji, jak Jimi Hendrix, prawda? I postanowiłam to zmienić!

Jaki był najbardziej ekscytujący aspekt muzyki rockowej, który sprawił, że zapragnęłaś być gwiazdą rocka?

- Na pewno muszę wskazać więcej niż jeden. Po pierwsze - kwestionowanie autorytetów, walka ze status quo i w pewnym sensie - z systemem patriarchalnym. Z drugiej strony rock pociągał mnie w nieoczywisty sposób - chciałam zaistnieć w tym środowisku nie konkurując z innymi w dziedzinie hałasu. Chciałam zmierzyć się ze światem rocka na siłę pióra, nie potencjometru głośności. Jeszcze z innej strony - możliwość występowania i romansu z tysiącem słuchaczy naraz, to niezwykłe przeżycie duchowe. I oczywiście emocjonalne. Wiesz, ja osobiście czuję związek z niektórymi malarzami - kiedy idę do muzeum i oglądam ich obrazy, czuję, jakby zwracali się bezpośrednio do mnie. Mimo, że mnie nie znają i od wielu, wielu lat spoczywają w grobach, mam wrażenie kontaktu z nimi. Muzyka daje mi to samo, tylko w drugą stronę - nawiązuję relację z obcymi ludźmi.

Powiedz mi na koniec: kim jest kornfleksowa dziewczyna, bohaterka twojego największego przeboju?

- Nie wymienię żadnych nazwisk. Ale powiem, że chodzi o kobiety, dziewczyny, które zdradzają przyjaźń. Na zewnątrz zachowują się, jakby wszystko było świetnie, dbają o to, aby wszyscy mieli ich obraz jako dobrych, życzliwych, troskliwych osób, ale w środku planują jak cię zniszczyć.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tori Amos | koncert w Polsce | nowa płyta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama