Reklama

"Blues ma to na co zasługuje"

Tadeusz Nalepa to jeden z najważniejszych muzyków polskiej sceny bluesowej rockowej. Nazywany jest często "ojcem polskiego bluesa" lub "polskim Johnem Mayallem". Gitarzysta i wokalista takich zespołów, jak Blackout (w latach 1956-1967) i przede wszystkim słynnego Breakout (1968-1981), z którym nagrał między innymi płyty "Na drugim brzegu tęczy" (1969), "Blues" (1971) czy "Karate" (1972), które na stałe weszły do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej. Od 1982 roku Nalepa występuje pod własnym nazwiskiem. W 2005 roku do sklepów trafiły reedycje dziesięciu płyt Breakoutu. Z tej okazji Paweł Amarowicz rozmawiał z Tadeuszem Nalepą o powodach wznowienia wspomnianych albumów, życiu bluesmana w PRL-u i obecnej scenie bluesowej w naszym kraju.

Skąd pomysł na ponowne wydanie 10 płyt Breakoutu, poczynając od debiutanckiej "Na drugim brzegu tęczy", na olimpijskiej z 1979 roku kończąc?

Właściwie cały czas płyty Breakoutów gdzieś krążyły na rynku - niestety, dużo piractwa w tym było, ale nigdy nie było to wydane w całości. Dlatego jestem teraz bardzo zadowolony. A pomysł wyszedł od Polskich Nagrań, w których, jak widzę, sporo się zmieniło... Dostałem propozycję, żeby się też trochę przy tym pobawić i popracować, i oczywiście ją przyjąłem.

Miałem propozycję od innych wydawców, ale Polskie Nagrania to jest dla mnie poważny partner. Mam do nich sentyment, bo tak jak wszyscy, ja też tam zaczynałem. Chyba 17 czy 18 płyt nagrałem w Polskich Nagraniach.

Reklama

Czy nagrania są zremasterowane, odświeżane, poprawiana została ich jakość?

Tak, to się robi za każdym razem, ale oczywiście te wymagania zwiększają się praktycznie co chwilę. I pod tym kątem zostało to zrobione przez dwóch dobrze słyszących ludzi (śmiech) - jednym był specjalista z Polskich Nagrań, a drugim mój syn Piotrek, który reprezentował moje ucho w tym wszystkim.

Jestem zadowolony z remasteringu. Niestety, nie zachowały się taśmy wielośladowe z tamtych czasów, ponieważ jak wiadomo brakowało dolarów i taśmy po przegraniu nagrania na stereo były wykorzystywane ponownie.

Co pan czuje patrząc teraz na ten zbiór płyt?

Na pewno satysfakcję. Zresztą uważam, że Breakout odegrał sporą rolę w historii muzyki w Polsce. Istniał 10 lat, 10 płyt wydaliśmy, a poza tym jestem twórcą prawie wszystkich utworów (z wyjątkiem dwóch). Dlatego gdy trzyma się w ręku taki zbiór, to już jest coś!

Ja sobie zdaję sprawę, że trochę nagrałem i jeszcze trochę nagram... Ale szczęśliwy bym był, gdyby to było tylko tych 10 płyt.

Która z nich jest panu szczególnie bliska, z którą wiąże się specjalne wydarzenie, anegdota?

Wszystkie miały jakąś swoją historię, jakieś swoje wydarzenia. Ogólnie powiem, że nie byłem przekonany do takiego rodzaju muzyki, którą narzucił - oczywiście za moją zgodą - Franciszek Walicki, nasz opiekun artystyczny na pierwszej płycie. Trudności mieliśmy z basistą, ale to była taka płyta przebojowa - a odkryciem na niej był Włodek Nahorny.

Jak trafił do zespołu?

To był przypadek. Szef nagrań Wojciech Piętowski, zresztą też kompozytor, w trakcie nagrań, jak zostawiłem sobie dziury na dogranie gitary, powiedział: "Tadziu, wiesz co? Dobrze będzie, znam takiego gościa, Włodka Nahornego, on gra na wielu instrumentach, on ci to pięknie wypełni, on ci to zrobi". Skontaktowaliśmy się z Włodkiem i to, co pokazał, to było mistrzostwo świata. Nie tylko wtedy, bo i dzisiaj nikt już tak nie zagra. Nie widzę na rynku nikogo takiego...

To miało pośredni wpływ na to, że pozyskałem na następną płytę Józka Skrzeka. Pracowało się świetnie, niestety z różnych nieporozumień - zresztą nie mnie dotyczących, tylko innego kolegi z zespołu - musieliśmy się z Józkiem rozstać. Oczywiście to straszna szkoda, bo mieliśmy różne plany, ale zrobiło się miejsce na inny skład. Inaczej dłużej tkwił bym w muzyce tych pierwszych płyt.

Zmieniliśmy skład i przypadkowo nawinął mi się Darek Kozakiewicz, wybitny gitarzysta, w tamtych czasach to naprawdę mistrzostwo świata.

W Breakoutach pojawiło się wiele znanych nazwisk...

Tracąc jednego, zyskiwaliśmy kolejnego i tak powoli to wszystko się kręciło. Ludzie się wymieniali, a zespół istniał. Aż przyszedł czas przemęczenia materiałem u wszystkich. W międzyczasie grał, czego na płytach, niestety, nie utrwalono, Janek Borysewicz. Też wspaniały gitarzysta.

Wspomnień jest dużo, ten okres jest wspaniały. Już pomijam to, że jak człowiek jest młodszy, wszystko jest piękniejsze... To było moje spełnienie.

Ciężko było być bluesmanem w PRL-u?

Nie, uważam, że to są jakieś legendy, że nas jakoś piętnowano. Może nie każdemu to pasowało, ale dzisiaj jest tak samo, tak samo jest cenzura. Kiedyś nagrałem piosenkę i teledysk, bez żadnej myśli politycznej, z niczym, a panowie z telewizji zaczęli jakieś legendy do tego przyprawiać, że ja coś o Wałęsie, że go szkalowałem... Tak sobie dośpiewali.

Dziwi mnie taka podziemna cenzura, dlatego że nie pochwalam bełkotu, bluzgów, chamstwa, jakie są w tekstach, a do tego się nie przyczepiają. A jak jest coś przyzwoite, to szukają dziury.

W PRL-u kłopot był taki, że człowiek obawiał się cały czas, że nie dostanie paszportu. To też zależało od instytucji, w telewizji było ciężko, w radiu i Polskich Nagraniach było lepiej - nagrywaliśmy nawet w czasie bojkotu Breakoutów w radiu i telewizji.

Czy teraz nie ma pan chęci nagrania czegoś z tego zestawu inaczej? Poprawienia czegoś?

Oczywiście, że coś by tam człowiek zmienił dzisiaj. Ale mało. Zdaję sobie sprawę, że tak się kiedyś grało. Ale takie uczucie przychodzi, jednak w innym momencie - w pierwszym okresie po nagraniu każdej płyty.

Przez jakiś rok człowiek nie chce tego słuchać, wszystkiego się boi i wszystko by pozmieniał. Ale troszeczkę poleży, ze 3 lata, i wtedy już z przyjemnością się słucha. Ja wiem, że moje płyty sprawdzają się dopiero po paru latach...

Jakie bonusy czekają na fanów, którzy kupią specjalne wydanie kolekcji w 5-płytowych boksach?

Są ludzie, którzy nad tym pracują i szukają ciekawych nagrań. Zastanawiamy się... Na przykład popełniliśmy kiedyś coś takiego, że zaśpiewaliśmy z Mirą po niemiecku. Dyrektor Polskich Nagrań namawia mnie, żeby to się ukazało. Mnie się to nie podoba, ale mój syn powiedział, że to byłoby ciekawe.

Musiałem to nagrać, ponieważ taki postawili warunek, że jak nie nagram po niemiecku, to już więcej do Niemiec nie przyjedziemy. I splamiłem się.

Jaki to był utwór?

Śpiewałem utwór, którego już po polsku nie nagrałem, chociaż jest polski tekst - "Wietrze czarnowłosy", natomiast Mira śpiewała "Czarno-czarny film".

Denerwuje się pan, gdy określa się pana "ojcem polskiego bluesa"?

Jest mi to obojętne, ale nie wiem skąd to określenie. Może dlatego, że pierwszy nagrałem bluesy na płytach? Akurat ja miałem takie możliwości, inni nie mieli, albo nikt solidnie do tego nie podszedł, żeby przygotować materiał na całą płytę.

Jakie plany muzyczne ma na dzisiaj Tadeusz Nalepa?

Właściwie cały czas gram. Pracuję w ten sposób, że cały czas grzebię w tych starych nagraniach, nagrywam też nowe rzeczy i przymierzam się do nagrania w ciągu roku na pewno dwóch płyt. Na pewno będzie to album "live", bo mam już tyle zamówień od fanów, no i nową płytę, o której nie powiem, że jest na ukończeniu, bo brakuje mi dużo tekstów, ale muzycznie jest już OK. Wydaje mi się, że mam zarys całej płyty.

A później to już szybko się dzieje, chyba jesteśmy jedynymi z tych szarpidrutów gitarowych, którzy nagrywają płytę w kilka wieczorów. Inni strasznie się z tym męczą.

Jaka jest według pana kondycja bluesa w Polsce?

Blues ma to, na co zasługuje. Ma jakieś festiwale, których jest sporo, kilkadziesiąt w całej Polsce. Bez przerwy są nowi ludzie, których to interesuje. Nie wszyscy przy nim zostają, bo blues może trochę ograniczać, swoją harmonią, melodyką. Dlatego ja trochę więcej czerpię z muzyki rockowej, bo nie wyobrażam sobie, żebym tak zasmucił towarzystwo grając tylko bluesy (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Brzeg | Polska Rzeczpospolita Ludowa | nagrania | blues
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy