Reklama

"Zorganizowany chaos"


Muzyczna prasa zachwyciła się fenomenem Dillinger Escape Plan. Dwa przykłady: brytyjski "Kerrang" napisał, że ich muzyka jest dźwiękiem przyszłości, "Terrorizer" - że są rewolucją w muzyce. Ich twórczość to połączenie rozpasanej muzycznej wyobraźni, spajającej nurty tak odległe jak hardcore, grind, jazz, muzyka elektroniczna ze ścisłym i precyzyjnym wykonaniem. To muzyczne szaleństwo zamknięte w rygorystycznej, perfekcyjnej formie. Nieskrępowana wyobraźnia poddana surowym prawidłom muzycznego rzemiosła. Matematyka i chaos zarazem.

Reklama

Ale od początku. W 1997 pięciu młodych chłopaków z New Jersey, zmęczonych grą w hardcorowej kapeli Arcane, założyło nowy zespół - The Dillinger Escape Plan. Na pierwszym koncercie spotkali starego znajomego Matta Beckermanna, który właśnie założył wytwórnię płytową Now or Never Records. Zgodził się wydać ich krótkie, świeżo nagrane demo zatytułowane - a jakże! - "The Dillinger Escape Plan". Liczne koncerty i rosnąca w metalowym światku popularność przyciągnęły uwagę Relapse Records, która już wtedy szykowała dla nich nowy kontrakt. Po jego podpisaniu muzycy zabrali się za pisanie nowego materiału, który złożył się na debiutancką, wydaną w 1999 roku płytę "Calculating Infinity".


Techniczna sprawność, muzyczna inwencja i bezkompromisowość, zaprezentowane na albumie, zapewniły im mocną pozycję na metalowej scenie. Dwa lata później z zespołu odszedł Dimitri Minakakis i zespół został bez wokalisty i z częściowo opracowanym materiałem na EP-kę. Poprosili więc o wokale samego Mike'a Pattona i razem z nim nagrali "Irony Is A Dead Scene". Gdy materiał był zarejestrowany, muzycy spotkali niejakiego Grega Puciato, który ostatecznie został nowym wokalistą. Razem z nim wyruszyli na trasę. W przerwach między koncertami obmyślali nowy album, który właśnie teraz, pod nazwą "Miss Machine", trafił do naszych rąk.

O tym jak powstawała nowa płyta, o tym, dlaczego ukazuje się tak późno, o muzycznej nieprzewidywalności, nowym teledysku, surrealizmie i przygodach Amerykanina w Europie opowiada Brian Benoit, gitarzysta Dillinger Escape Plan.

Poprzedni album "Calculating Infinity" ukazał się pięć lat temu. W międzyczasie nagraliście EP-kę i dwa utwory na Black Flag tribute album. Dlaczego nowa płyta - "Miss Machine" - ukazuje się dopiero teraz, po tylu latach?

Z wielu powodów. Po pierwsze, zmiany personalne w zespole: dwa lata temu odszedł z zespołu Dimitri Minakakis i zostaliśmy bez wokalisty. Minęło trochę czasu zanim jego następca - Greg Puciato - wdrożył się do pracy, nauczył utworów i mógł grać koncerty.

Po drugie, chciał nas wykupić Universal Records, co pociągnęło za sobą masę biurokratycznego, koszmarnego zamieszania. Wszystko przeciągało się w nieskończoność, a nam - koniec końców - bardziej zależało na wydaniu albumu, a mniej na kontrakcie. Więc przyłożyliśmy się do pracy i wypuściliśmy wreszcie płytę.

Po trzecie: graliśmy tak wiele koncertów, że nie mieliśmy czasu na spokojne komponowanie. Więc płytę zaczęliśmy pisać między występami. Od jakiegoś czasu na trasie poruszamy się nowocześnie wyposażonym busem i w nim spokojnie możemy pisać nowe utwory. Cała przed-produkcja albumu powstała praktycznie w tym busie.

I te warunki pracy musiały sprzyjać komponowaniu. Mam bowiem wrażenie, że "Miss Machine" jest albumem bardziej przemyślanym pod względem kompozycyjnym. Każdy utwór - jakkolwiek zróznicowany i urozmaicony by on nie był - ma swoją dramaturgię i napięcie. Każdy ma swój motyw i dlatego tworzy zamkniętą całość. Weźmy np. utwór "Highway Robbery". Zaczyna się od połamanych rytmów, ma kilka ciężkich, gitarowych przejść, a wieńczy go refren, który może stać się hitem. I wszystko to jest doskonale spójne.

Masz rację, ale po kolei. Przez wszystkie lata nie zmieniła się nasza postawa jako muzyków. Wciąż jesteśmy agresywnym, ciężko grającym zespołem. To po prostu tkwi już w naszych sercach. Przez te pięć lat Dillinger Escape Plan bardzo dojrzał jako zespół. Od dwóch lat - od ostatniej wymiany członków - rozwinęły się nasze wewnątrz zespołowe relacje. Wytworzyła się właściwa chemia między muzykami, która wpłynęła na jakość i skuteczność naszej pracy.

Uległo pewnej ewolucji nasze podejście do komponowania. Dawniej bardziej skupialiśmy się na części utworu, dzisiaj koncentrujemy się na całości. W przeszłości pisaliśmy kilka krótkich fragmentów i - potem - "zlepialiśmy" je w jeden utwór. Dzisiaj najpierw mamy wizję całego utworu i podporządkowujemy temu proces kompozycyjny. Stąd większa troska o spójność. Ponadto, pisząc nową płytę skupiliśmy się na melodii. Zależało nam na płynnych przejściach, jak te w "Highway Robbery".

Nowa płyta udowodniła także możliwości nowego wokalisty i jego imponującą skalę głosu...

Rozpiętość głosu Grega jest czymś niesłychanym. Czegoś takiego jeszcze nie było w DEP. Greg cały czas pracuje nad swoim głosem, bada jego możliwości, wydobywa z siebie wciąż coś nowego (śmiech). Dzięki temu rozwijają się nasze utwory. Greg nadał im nową dynamikę...

...Nadal jednak pozostajecie zespołem całkowicie nieprzewidywalnym. Nigdy bym się nie spodziewał, że DEP może nagrać taki klimatyczny i melodyjny utwór jak np. "Unretrofied".

Nieprzewidywalność to słowo-klucz do zrozumienia filozofii DEP. Chcieliśmy być zespołem, po którym możesz oczekiwać wszystkiego, a który i tak cię zaskoczy. "Unretrofied" jest koronnym dowodem tego, o czym mówię. Wszyscy dotychczasowi słuchacze nowej płyty zwracali na to uwagę.

Wydanie EP-ki "Irony Is A Dead Scene" było dla nas jak otwarcie drzwi na coś nowego. Zaadaptowaliśmy metodę naszego współpracownika Mike'a Pattona, który tworzy wszystko to, co wydaje mu się godne zapisania i nagrania. Nie krępują go żadne przekonania ani przesądy co do muzyki. Do materii muzycznej podchodzi z otwartym umysłem. Gdyby nie przygoda z Pattonem, utwory takie jak "Unretrofied" czy nie mniej zaskakujący "Phone Home" zapewne nie znalazłyby się na nowej płycie.

A może eksperymentalne "Unretrofied" i "Phone Home" to ukłon w stronę szerszej publiczności, która łatwiej przełknie łagodniejsze dźwięki niż połamane rytmy i brutalną jazdę?

Nigdy tego nie planowaliśmy, ale zgadzam się, że dzięki tym utworom cała płyta może być bardziej przystępna dla szerszej, może także nie-metalowej publiczności. Nie umieściliśmy tych utworów na płycie z uwagi na ich potencjał komercyjny. My nie rozumujemy w takich kategoriach. Zamieściliśmy "Unretrofied" i "Phone Home", bo uznaliśmy, że płyta może na tym tylko zyskać. Jeśli dzięki nim przyciągniemy nowych fanów, którzy normalnie słuchają innej muzyki, będę bardzo szczęśliwy, ale nie jest to działanie zamierzone.

Gdy zakładaliśmy DEP wiedzieliśmy, że z muzyką, którą chcemy grać, nie osiągniemy komercyjnego sukcesu. Zdawaliśmy sobie jednocześnie sprawę, że jeśli będziemy konsekwentni i wytrwali, przyciągniemy do siebie wielu fanów. Coraz więcej ludzi przychodzi na nasze koncerty, ponieważ szukają czegoś nowego. Są zmęczeni wykonawcami, którzy przykrawają swoje muzyczne pomysły na potrzeby mas. Dzisiaj jest wielu słuchaczy, którzy chcą czegoś mocnego, ciężkiego i nieoczekiwanego. Czegoś, co ich zaskoczy.

Nieprzewidywalność na poziomie muzycznej koncepcji i chirurgiczna precyzja jeśli chodzi o wykonanie. Chyba dzięki temu waszą muzykę określa się mianem "matematycznego metalu" lub - właściwiej - "zorganizowanego chaosu"...

Dla DEP ważne są dwa czynniki: precyzja i spontaniczność, przy czym dominuje ten drugi. Naszą marką jest zaawansowana technika wykonania utworów, ale ważniejsza jest emocjonalna strona, energia ukryta w muzyce. Pisząc "Miss Machine" bardziej koncentrowaliśmy się właśnie na emocjach. Techniczność i precyzja zeszły na drugi plan. Stały się oczywiste; przestały być wartościami samymi w sobie.

Nie zrozum mnie źle: grając utwór, chcieliśmy przekazać pewną atmosferę. Często wymagało to niemałych umiejętności muzycznych. Nie ma sprawy, posiadamy je! Ale powtarzam: emocje na pierwszym miejscu!

W utworze "We Are The Storm" na pierwszym miejscu jest jednak wykonanie. Emocje emocjami, ale rytmika tego utworu, jego wielowymiarowość i złożoność wymagały przecież muzycznej wirtuozerii.

Zgoda. To był najtrudniejszy utwór. Długo pracowaliśmy nad jego rytmiką. "We Are The Storm" ma jak gdyby dwie części. Otwierający riff jest niezwykle zawiły, bardzo szybki i połamany. Druga zaś część jest spokojna. Największym wyzwaniem było harmonijne połączenie obu części w jednolity i płynny utwór. Udało się?

Udało. Avi Pitchon, dziennikarz brytyjskiego magazynu TERRORIZER stwierdził, że twórczość DEP stanowi muzyczną rewolucję. Jej istota polega na połączeniu dwóch tradycji: surowego, prymitywnego dźwięku oraz progresywnej, złożonej i profesjonalnej muzyki. Myślisz, że miał rację?

Tak. Wynika to z tego, że nie baliśmy się wyjść poza to, co już wcześniej stworzyliśmy. Jedynymi prawdziwymi recenzentami naszej muzyki byliśmy i jesteśmy tylko my. A jedynym kryterium był rozwój - muzyki i nas jako muzyków. Moglibyśmy wydać po raz drugi album bardzo podobny do "Calculating Infinity". Nie kosztowałoby nas to wiele wysiłku. Tylko po co? Przecież to nie ma sensu! Jako zespół nie czujemy żadnej presji poza naciskiem wewnętrznym, który motywuje nas do dalszej pracy i rozwoju. Uwielbiamy agresywne numery i rozwinęliśmy się jako muzycy. I to spotkanie naszej fascynacji brutalną muzyką i wciąż rozwijanymi technicznymi umiejętnościami dostrzegł wspomniany brytyjski dziennikarz.

Wytłumacz mi jedną rzecz.Jak to się stało, że przez pięć lat, pomimo, że nie wydaliście żadnej dużej płyty, udało wam się nie tylko utrzymać, ale także powiększyć grono waszych fanów?

W dużej mierze dzięki koncertom. Wiele osób darzy nas dzięki temu wielkim szacunkiem. Są wśród nich nawet ci, którzy nie słuchają metalu, ale widzą nasze poświęcenie i interesują się.

Graliśmy wiele koncertów z zespołami, które nie grały tak ciężko jak my i których muzyka była skierowana do innej niż nasza widowni. Ale ludzie świetnie bawili się także przy naszych utworach. Dlaczego? Bo widzieli, że traktujemy to poważnie i na scenie dajemy z siebie wszystko. A nawet więcej!

Kilka dni temu graliśmy na festiwalu we Włoszech. Tuż przed naszym występem szlag trafił instalację dźwiękową na scenie. Więc podpięliśmy instrumenty na placu, gdzie szalała publiczność. I zagraliśmy razem z fanami, którzy do końca nie wierzyli, że to zrobimy. Ale skoro przyszli, koncert musiał się odbyć.

I czasem traktowaliście koncerty tak poważnie, że kończyły się poważnymi kontuzjami.

(śmiech). Dawniej kontuzje zdarzały się praktycznie podczas każdego występu. Biegaliśmy jak wariaci na scenie, zderzaliśmy się ze sobą, przewracali nawzajem, potykali o głośniki. Szaleństwo! Pamiętam taki koncert, po którym miałem zerwane ścięgna, Ben (gitarzysta - MB) miał kilka szwów na głowie i podbite oko. Jedynie Chris - nasz perkusista, nigdy chyba nie był porządnie poturbowany. Zresztą teraz te kontuzje już prawie się nie zdarzają. Zmądrzeliśmy i uważamy na siebie (śmiech).

Zmieńmy na chwilę temat. Czy to prawda, że nazwa zespołu pochodzi od nazwiska legendarnego rabusia, napadającego na amerykańskie banki w latach 30. poprzedniego stulecia - Johna Dillingera?

John Dillinger był bandytą, który wielokrotnie wpadł i trafiał za kratki. Ale z każdego więzienia potrafił uciec i znowu napadał na banki. Policja była bezradna. Każda ucieczka zwiększała jeszcze bardziej jego popularność i powodzenie. Wtedy, w latach 30., John Dillinger był tak znany jak, bo ja wiem, gwiazdy filmowe dzisiaj. Wybraliśmy nazwę Dillinger Escape Plan, bo jest tak długa i okropna, że od razu znaleźliśmy się na uboczu sceny. Gdy wielu popularnych wykonawców skraca swoje nazwy, wymyśla łatwe do zapamiętania pseudonimy, my postanowiliśmy zrobić coś przeciwnego.

Zanim jednak powstał Dillinger Escape Plan, twoi aktualni koledzy z zespołu grali w Arcane.Wiesz coś o tym?

Mogę się wypowiadać tylko jako człowiek z zewnątrz, bo nigdy nie grałem w Arcane. Dołączyłem do DEP w 1998. Wcześniej grałem w Jesuit. Natomiast Arcane był hardcore'owym zespołem, który nie mógł się rozwijać, gdyż nie sprzyjała temu ani atmosfera ani podejście do muzyki. W 1997 roku Chris skończył studia, dogadał się z Benem i naszym poprzednim wokalistą Dimitrijem i zdecydowali się założyć zupełnie nowy zespół. Resztę znasz.

W 2002 roku wydaliście wspominaną już EP-kę "Irony Is A Dead Scene" z Mike'm Pattonem. Jak doszło do tej zaskakującej współpracy?

W 1998 roku Mike zobaczył nasz koncert i postanowił zaprosić nas na trasę, na której zagraliśmy jako support jego awangardowego projektu Mr. Bungle. Od tego czasu Patton darzył nas co najmniej takim szacunkiem jakim my darzyliśmy jego muzyczne dokonania. Zostaliśmy przyjaciółmi. Gdy napisaliśmy już utwory na EP-kę "Irony Is A Dead Scene", odszedł od nas wspomniany już Greg Puciato. Więc poprosiliśmy o pomoc Mike'a. Trochę obawialiśmy się, że jako doświadczony wokalista może być wyniosłym mentorem i pouczać nas. Myliliśmy się. Mike był po prostu doskonałym partnerem do współpracy. Żadnego mentorstwa, żadnego mędrkowania, po prostu solidna, efektywna praca!

A łatwo było przekonać Mike'a Pattona, aby zaśpiewał w przeróbce kultowego utworu Aphex Twin "Come To Daddy"?

Gdy to zaproponowaliśmy, Mike się nie zgodził. Po jakimś czasie postanowił jednak spróbować. I wyszła z tego wspaniała mieszanka hardcore'a, metalu i Bóg wie czego jeszcze (śmiech).

Po odejściu Dimitrija i wydaniu EP-ki zabraliście się za poszukiwanie nowego wokalisty. Na stronie internetowej zamieściliście utwór "43% Burnt" z "Calculating Infinity", usuwając z niego ścieżkę wokalną. I ludzie wysyłali wam próbki swoich wokalnych umiejętności. Musiało być zabawnie.

(śmiech). Jeszcze jak! Przez te kilka miesięcy gdy poszukiwaliśmy wokalisty, dostaliśmy bardzo wiele demówek. Dobrych, kiepskich, całkowicie beznadziejnych. Piski niektórych kandydatów na wokalistów brzmiały tak przerażająco jak krzyki gwałconych kobiet, zabijanych zwierząt czy sam nie wiem czego (śmiech). Greg, którego ostatecznie przyjęliśmy do zespołu, zdecydowanie najlepiej zaśpiewał utwór "43% Burnt". Spotkaliśmy się z nim i od razu zrozumieliśmy, że razem będziemy stanowili najmocniejszą ekipę.

Niedawno zakończyliście nagrywać wasz pierwszy w historii teledysk. Nakręciliście obraz do piosenki "Panasonic Youth".

Wyreżyserował go Josh Graham, który ostatnio współpracował m. in. z Neurosis. To, co zrobił dla nich jest tak rewelacyjne, że postanowiliśmy go zatrudnić. Nie dysponowaliśmy dużą kasą, ale wystarczyło na zrobienie dobrego klipu. Wybraliśmy "Panasonic Youth", bo chcieliśmy, aby piosenka do naszego pierwszego teledysku była bardzo agresywna. Nakręciliśmy go w Filadelfii i, cóż, więcej nie powiem. Zobaczcie sami! Wkrótce zostanie wyemitowany na MTV 2, w programie "Headbanger's Ball".

Okładka "Miss Machine" trochę przypomina dokonania niektórych twórców surrealizmu. Wydaje mi się, że jej chaotyczna konstrukcja jest realizacją jednego z czołowych haseł surrealizmu: całkowite wyzwolenie wyobraźni poza wszelką kontrolą rozumu. I jeszcze jedno: czy pewną inspiracją dla tego obrazu nie było przypadkiem dzieło Salvadora Dali "Lęk przed wojną domową"?

Okładka nawiązuje do malarstwa Dalego. Chcieliśmy stworzyć na okładkę coś brzydkiego, ale nie za bardzo. Wszystko to powinno kojarzyć się trochę ze szpitalem. Wskazywać na to powinna kolorystyka. Pokraczne formy, jakieś wykrzywienia, wynaturzenia i przedmioty zupełnie do siebie nieprzystające - nigdy nie widziałem podobnej okładki.

Jesteście kilka dni po i kilka dni przed trasą w Europie. Co prawda cichnie już międzynarodowy, transatlantycki spór wywołany wojną w Iraku, ale czy jako Amerykanie spotkaliście się z wrogością w Europie i obawiacie kolejnej trasy?

Kilka dni temu graliśmy we Włoszech. Był to jeden z ostatnich koncertów na trasie. Po obu stronach sceny było coś w rodzaju telebimów, niedużych ekranów elektronicznych. W czasie naszego koncertu pokazywano amerykańskie flagi powiewające nad irackimi miastami, prezydenta Busha dostającego kulę w łeb. To bardzo dziwne, że ludzie uważają nas za zespół polityczny. Utożsamiają nas z Bushem tylko dlatego, że jesteśmy jego rodakami. Nasz gitarzysta Ben jest Żydem, więc bardzo dotknął go jeden zmontowany obraz - amerykańska flaga z wolna przekształcająca się w nazistowski sztandar. To dziwaczne!

Planujecie przyjechać do Polski?

Nie wiem. Jest wiele miejsc, w których chcielibyśmy zagrać. Należy do nich także Polska. Z różnych względów nie udało nam się tego jeszcze zorganizować. Moja dziewczyna ma polskie korzenie. Opowiadała mi trochę o waszej kulturze. Bardzo chciałbym zobaczyć wasz kraj na własne oczy. Marzę, żeby do was przyjechać. Nawet jeśli nie żeby grać koncerty, to żeby trochę poszwendać się pod waszym polskim niebem.

Zapraszamy. Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: przykłady | koncert | muzycy | Prasa | muzyka | utwory | koncerty | Ola Chlebicka | muzyczna | śmiech | chaos
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy