Reklama

"Znów jest w nas więcej ognia"

"La Muerte", szósty album holenderskiej grupy Gorefest, nagrany po 6 latach scenicznego niebytu, choć znaczy po polsku "Śmierć" (6 liter), wbrew swemu tytułowi nie jest ani pogrzebaniem legendy tej znamiennej dla death metalu formacji, ani tym bardziej ukrytym manifestem diabelskiej ideologii, wobec której kwartet z Goes był zawsze wyraźnie zdystansowany. Już 31 października ręce wszystkich fanów zespołu ugną się pod zaskakującym ciężarem solidnej dawki death metalu, stylu, od którego triumfalnie powraca jedna z najbardziej cenionych grup w historii europejskiej muzyki ekstremalnej. Na blisko miesiąc przed ukazaniem się powrotnej płyty Holendrów - tym razem znów w barwach niemieckiej Nuclear Blast Records - o najbardziej nurtujących sprawach związanych z przeszłością i teraźniejszością twórców pomnikowego "False", Bartoszowi Donarskiemu opowiedział tryskający entuzjazmem Frank Harthoorn, gitarzysta i współzałożyciel Gorefest.

Kiedy zespół przestaje istnieć, rozwodzenie się nad tym faktem nie należy do najprzyjemniejszych. Dziś, gdy wszystko wydaje się być w porządku, jest też pewnie i lepszy czas ku temu, aby na początku naszej rozmowy wyjaśnić powody nagłego zniknięcia Gorefest pod koniec 1989 roku. Jaki były główny powód waszej decyzji?

Właściwie to było ich kilka. Po pierwsze nie byliśmy już dłużej przyjaciółmi, tylko współpracownikami. To, co robiliśmy zaczęliśmy postrzegać, jako zwykłą pracę, a dawny urok i zabawa towarzysząca naszemu graniu, gdzieś znikła. Zespół powinien być zabawą przyjaciół, gdy tego nie ma, trudno cokolwiek zrobić.

Reklama

Poza tym, w pewnym sensie wypaliliśmy się muzycznie. Nie mogliśmy wymyślić nic, co naszym zdaniem warto byłoby nagrać. Dotarliśmy do końca ślepej uliczki. I to był nasz finał.

Zostawiając przeszłość, powiedz, kto z was zainicjował powrót Gorefest? Powrót, chyba sam przyznasz, dość zaskakujący.

Prawdę mówiąc, nie było jakiegoś wydumanego pomysłu na powrót. Spotkaliśmy się wszyscy gdzieś tak na początku 2004 roku, aby omówić sprawy związane ze wznowieniami naszych wcześniejszych płyt. Byliśmy już bliscy sprzedania całego naszego katalogu wydawniczego Transmission Records, ale zanim miał to nastąpić, musieliśmy, całą czwórką obgadać różne związane z tym kwestie. W końcu wiadomo przecież, że obecnie jest to zwyczajny biznes.

Tak wszyscy znaleźliśmy się razem w jednym pokoju od prawie sześciu lat. Zaczęliśmy rozmawiać o starych czasach, wypiliśmy kilka piw. Pomyśleliśmy, że fajnym pomysłem byłoby zrobienie próby i zagranie kilku starych utworów, aby zobaczyć, czy coś w nas jeszcze pozostało. Nawet wówczas nie było mowy o ponownym zejściu się razem.

Jednak mieliśmy z tego grania tyle uciechy i zabawy, że niejako naturalnie zaczęliśmy robić nowe utwory. Nie mogliśmy się powstrzymać. Nagle okazało się, że mamy już sześć nowych kompozycji i zaczynamy poważnie myśleć o albumie (śmiech). Dlatego też nie może być tu mowy o jakimś odgórnym zamyśle powrotu. To stało się samo, w bardzo naturalny sposób.

Tego lata zagraliście już na kilku dużych festiwalach. Spotkaliście jakiś starych znajomych z metalowej sceny, innych zespołów?

Tak, spotkaliśmy się z chłopakami z Obituary, których oczywiście nie widzieliśmy od wielu lat. To samo z Samaelem, z którymi graliśmy kiedyś dwie trasy. To było również bardzo fajne.

Czy przez te kilka lat waszej nieobecności, utrzymywałeś kontakt z niektórymi muzykami?

Prawie wcale. Wiesz, przez te sześć lat próbowaliśmy różnych innych rzeczy. Chodziliśmy też do normalnej pracy. Prawda jest taka, że gdy odchodzisz ze sceny w pewnym stopniu wypadasz z obiegu. Było jednak kilka osób, z którymi od czasu do czasu korespondowałem, na przykład ludzie z The Gathering czy Gene z Death [perkusista Gene Hoglan, aktualnie w Strapping Young Lad, m.in. eks-Dark Angel, Death, Testament - przyp. red.].

Z wieści z waszego obozu, jakie docierały do nas przez ostatnie kilka miesięcy, mogliśmy dowiedzieć się m.in. o tym, że Ed pokiereszował sobie nogę, a Jan-Chris złamał stopę. Przyznasz, że w tamtym czasie wyglądało na to, że coś stara się was powstrzymać, że jakiś zły omen zawisł nad Gorefest.

(Śmiech) Ten pech okazał się być doskonałą promocją! Jan-Chris zagrał nawet całkiem udany koncert w gipsie i ortezie. To były naprawdę głupie wypadki. Z Edem było nieco gorzej, ale wszystko dobrze się skończyło.

Mimo wszystko nie poddaliście się przeciwnościom losu.

Co to, to nie. Jesteśmy dorosłymi mężczyznami, a nie chłopcami, i tak łatwo się nie poddajemy (śmiech).

Mam nadzieję, że aktualnie jesteście wszyscy cali i zdrowi?

Wszyscy mamy się doskonale. Przynajmniej, jak na teraz (śmiech).

Przechodząc wreszcie do muzycznej zawartości "La Muerte", nie trudno zauważyć, że prawie całkowicie zrezygnowaliście z wpływów rocka lat 70., które były przecież tak charakterystyczne dla dwu poprzednich albumów Gorefest.

To się po prostu stało. Utwory zaczęliśmy pisać niemal od razu, gdy spotkaliśmy się w sali prób. Nawet, kiedy nie ćwiczyliśmy wspólnie, każdy z nas miał swoje pomysły. To były same ciężkie riffy, żadnego bluesa, rocka czy lat 70. To już zrobiliśmy i nie bardzo widzieliśmy sens w powrocie do tych brzmień.

Myślę, że trochę nieświadomie wróciliśmy do ciężkiego grania, co uważam, wyszło nam naprawdę na dobre. Pomysły sypały się jak z rękawa i dlatego powstało tak dużo utworów. Gdy pisze się muzykę, nie myśli się o tym, jaka ma być. Ona tworzy się sama.

Zatem, czy wciąż jesteś zadowolony z "Soul Survivor" i "Chapter 13"?

Oczywiście. Uważam, że "Chapter 13" jest właściwie jedną z naszych najlepszych płyt. To również jeden z najbardziej niedocenionych i źle zrozumianych albumów. Ludzie często traktują "Soul Survivor" i "Chapter 13" podług tej samej miary, co nie jest słuszne.

Na "Chapter 13" nie ma aż tak wielu odniesień do lat 70., to całkiem mroczny materiał. Z kolei "Soul Survivor" jest jedyny w swoim rodzaju. To bardziej projekt, który mieliśmy w głowach, i który powinniśmy może wydać pod inną nazwą. Gdy teraz o tym myślę, pewnie byłby to lepszy pomysł. Ale nadal jestem z niego bardzo dumny. Są tam naprawę dobre utwory. Brzmienie może trochę kuleje, ale ciężar jest.

Muszę przyznać, że gdy wychodziły tamte albumy, byłem nieco rozczarowany. Chciałem, abyście nadal grali w stylu znanym z "False" czy "Erase". Co ciekawe, dopiero z upływem lat odkryłem urok tych materiałów. Myślę, że to typowe spostrzeżenie wielu, niegdyś zatwardziałych fanów death metalu z przysłowiowymi klapkami na oczach.

Byłem taki sam. "Soul Survivor" wydaje się dziś stawać albumem wręcz kultowym. Ludzie, z którymi rozmawiam zaczynają naprawdę uświadamiać sobie, czym tak naprawdę była ta płyta - fajnym rock'n'rollem.

Może nie ma w nim zbyt dużo metalu, ale wciąż mamy tam do czynienia z nisko strojonymi gitarami i potężną perkusją. Oczywiście nie da się ukryć, że wówczas była to dla nas ogromna metamorfoza. Zmiana stylu, którą dopiero dziś zaczyna się doceniać. Szczerze przyznam, że do chwili obecnej nie znajduje innych zespołów, które poszłyby tak mocno w tym kierunku, jak my. W stronę Led Zeppelin i Deep Purple.

Powracając do "La Muerte". Nie sądzisz, że jednym z najmocniejszych punktów tej płyty jest jej dynamika i ten szczególny rytm, o którym nie zapomnieliście?

Myślę, że masz jak najbardziej rację. Ten potężny rytm jest dla nas naturalny. Zawdzięczamy go w dużej mierze Edowi [Edward R. Warby ? przyp. red.], naszemu perkusiście, który jest po prostu niesamowity w swoim fachu. Zawsze znajduje właściwy bit i rytm dla riffów, z czego jesteśmy niezmiernie zadowoleni, od kiedy do nas dołączył w 1992 roku.

Ogromne wrażenie robią również solówki.

No tak, w końcu nawet ja zrobiłem ich kilka (śmiech). A musisz wiedzieć, że ostatnie nagrałem jakieś 14 lat temu!

Skłonię się nawet ku tezie, że w death metalu, mało kto gra je właśnie tak, jak Gorefest.

Solówki trzeba pisać tak, aby podążały za całością kompozycji, a nie ukazywały twoją niesamowitą technikę, której zresztą i tak nie mam (śmiech). Ja nawet nie próbuję udawać. Moim największą inspiracją był zawsze Bill Steer z Carcass [eks-Napalm Death, obecnie w bluesowo-rockowym Firebird - przyp. red.].

Doskonale zdaję sobie sprawę, że nigdy nie osiągnę takiego poziomu, jak on. Nawet jeszcze w czasach jego grindcore'owej kariery pisał gitary, które rzeczywiście pasowały do utworów. To właśnie próbujemy robić. Zazwyczaj nam wychodzi (śmiech).

Z tego, co wiem, od czasów "Erase" używacie w studiu podobnego sprzętu. Jak słyszę, "La Muerte" nie jest od tego odstępstwem.

Tak, to prawda. Od "Erase" nagrywamy na wzmacniaczach Mesa Boogi. Tym razem jednak, Masa posłużyła nam do zarejestrowania drugiej gitary, bo zapisywaliśmy je na czterech ścieżkach, każdą podwójnie.

Podstawowe brzmienie płynie za to z robionego na zamówienie Marshalla 800. Co ciekawe, należało on kiedyś do Accept. Z tego, co wiem nagrywali na nim album "Breaker", na początku lat 80. Dzięki temu uzyskaliśmy bardzo fajne brzmienie, które, jak dla mnie może się kojarzyć nawet z "False". Nigdy nie podobał mi się dźwięk "Erase". Jest zbyt klinicznie czysty.

Pozostając w temacie prac studyjnych. Podejrzewam, że po tylu latach, każdy z was miał nieco inną wizję tego, jak ma wyglądać ten album. Czy w trakcie produkcji nie dochodziło między wami do żadnych spięć i małych kłótni?

Przyznam, że prawie wcale. Sami wyprodukowaliśmy ten album i w takiej sytuacji trzeba się wzajemnie szanować. Po pierwsze musisz być krytyczny wobec siebie i innych. Musisz mieć swobodę powiedzenia swojemu muzykowi z zespołu wszystkiego, co myślisz. To było trochę polityczne, ale jednocześnie bezlitosne (śmiech).

Stosowaliśmy się do tej zasady i każdy z nas starał się wycisną z drugiego to, co najlepsze. Cudownie się to sprawdziło. Chyba po raz pierwszy, wszyscy byliśmy zadowoleni z tego samego albumu. No może za wyjątkiem "False".

Z tego, co mówisz wnioskuję, że atmosfera w zespole jest porównywalna z początkami waszej kariery.

Tak. Jest podobnie, jak przy "False". Gdy pojawia się jakiś problem, od razu zaczynamy o nim rozmawiać, a nie odkładać go przez następne pół roku. Znów jest w nas więcej ognia. Ognia, którego brakowało nam przez ostatnie cztery lata naszego życia, co trzeba przyznać jest całkiem długim okresem czasu. Dziś czujemy się zdecydowanie lepiej.

"Excess" to ponoć najlepsze studio w Holandii do nagrywania ekstremalnej muzyki. Czy właśnie z tego względu postawiliście na to miejsce?

Może nie najlepsze, ale z pewnością najbardziej znane. Jest kilka innych miejsc, ale to właśnie w tym studiu nagrywa np. Severe Torture czy Sinister, a to czyni je sławniejszym. To było też pierwsze studio, o którym pomyśleliśmy, gdyż znajduje się w Rotterdamie, a to niedaleko od miejsca zamieszkania Eda.

Była też taka sprawa, że Ed mógł nam wynegocjować lepsze warunki (śmiech). Tylko raz odwiedziliśmy to miejsce, jeszcze przed nagraniami, żeby zobaczyć, jak tam jest. Od razu nam się spodobało. Znajdują się tam w zasadzie dwa studia w jednym budynku, co umożliwia jednoczesną pracę, np. nad wokalami i gitarami. W ciągu jednego dnia można wykonać sporo pracy.

A jak było z duńskim "Antfarm", w którym dokonaliście miksów i masteringu? Ktoś zarekomendował wam to studio?

Tue Madsen jest oczywiście dobrze znany ze swej współpracy z Aborted, Born From Pain, czy Hatesphere. Bardzo spodobały nam się te płyty. Miały bardzo ciężkie brzmienie, a przy tym wyjątkowo czyste, co zapewnia słyszalność wszystkich instrumentów.

W naszym przypadku nisko strojone gitary czasami zderzają się z brzmieniem perkusji, co bardzo utrudnia uzyskanie czystości dźwięków. Tue Madsenowi udała się ta sztuka wydobycia czystego brzmienia, przy jednoczesnym zachowaniu bardzo dużego ciężaru. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Dlatego też to właśnie on zajął się naszą płytą.

Wspomniałeś kilka nazw zespołów, które znane są ludziom raczej dobrze zaznajomionym w meandrach metalowej sceny. Jak wnioskuję, cały czas śledzisz to, co dzieje się w tej muzyce.

Nigdzie tak naprawdę nie odszedłem. Słucham metalu od 12-13 roku życia. Cały czas staram się być na bieżąco.

Zauważasz jakieś zmiany?

Oczywiście. Jakość jest dużo lepsza. Patrząc na holenderską scenę, bo to ona jest mi najbliższa, zauważam dużo zespołów, które są naprawdę zadziwiająco techniczne. Sprawa jest jednak taka, że dawniej, w naszych czasach - przemówił staruszek (śmiech) - takie grupy, jak nasza, Pestilence, Dead Head, Thanatos, czy Asphyx miały swoje wyraziste, własne brzmienie.

Obecnie wszystkie zespoły wydają się grać amerykański brutalny death metal. To jest nawet fajne, ale wciąż takie same. Szkoda, że te formacje brzmią niemal identycznie, bo siedzi w nich olbrzymi talent. Czasami myślę sobie: "Hej, ludzie, postarajcie się choćby odrobinę poeksperymentować!".

Ukierunkowanie na bezwzględną technikę jest też chyba przeciwieństwem muzycznego etosu Gorefest?

Racja, nie lubimy za bardzo techniki (śmiech). Staramy się utrzymać naszą muzykę tak zrozumiałą i brutalną, jak to jest tylko możliwe. Nie powiem, że nie bylibyśmy w stanie tak grać, bo moim zdaniem mamy za sterami jednego z najlepszych perkusistów na całej scenie metalowej. Ale to nie bylibyśmy my. To całe techniczne... [tu następuje onomatopeja bulgoczącego basu w wykonaniu Franka Harthoorna - przyp. red.] nie jest dla nas (śmiech).

Nie dalej niż wczoraj słyszałem płytę Necrophagist i choć grupa jest cudowna technicznie, przykro to mówić, ale za diabła nie mogłem usłyszeć na niej choćby jednego ludzkiego utworu.

My byliśmy zawsze za pisaniem kompozycji, a nie technicznych riffów. Nie wyobrażam sobie, żebym chciał tak grać. Brzmi to dla mnie po prostu śmiesznie. Jestem już pewnie za stary (śmiech).

Lubię proste, chwytliwe riffy, i tyle. Dorastałem przy dźwiękach Carcass, kiedy jeszcze robili "Symphonies Of Sickness". To było proste, ale oparte na przytłaczająco bujających riffach. To lubię do dziś.

Zmieniając temat. Gdy byliście jeszcze w studiu rozmawiałem z Janen-Chrisem i zapytałem go o jego nową fryzurę. Powiedział mi, że dopóki żyje w wolnym kraju, może robić ze swoimi włosami, co mu się żywnie podoba. Mimo wszystko, to musiał być szok również dla was. Rozpoznaliście go w ogóle?

(Śmiech) Pewnie! Tego wielkiego nosa nie da się nie zauważyć! Muszę przyznać, że sprawa jego nowej fryzury była najobszerniej opisywana we wszystkich relacjach z festiwali, które zagraliśmy. Nie wiem, ale dla mnie gadanie o włosach jakiegoś faceta jest trochę niemądre. Chce tak wyglądać, jego sprawa. Ja nie mam z tym żadnego problemu. W metalu masz też masę łysych gości. O nich jakoś nikt nie mówi.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: utwory | studio | rytm | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama