Reklama

"Trzeba mieć honor"

Kazik Staszewski to jeden z najpłodniejszych polskich artystów. W ostatnim czasie na rynku pojawiły się dwa, a właściwie trzy albumy wokalisty Kultu: podwójny "Czterdziesty pierwszy" i "Los się musi odmienić". A już wkrótce do sklepów ma trafić kolejna płyta macierzystej formacji Kazika, o czym artysta opowiedział w rozmowie z Arturem Wróblewskim. Poza tym Staszewski zdradził kulisy rozstania z "Gazetą Wyborczą", dla której pisywał felietony i opowiedział o nagraniu płyty "Los się musi odmienić", na której znalazła się między innymi intrygująca "kazikowa" wersja "Mazurka Dąbrowskiego".

Na pana stronie internetowej pojawił się wywiad, który przeprowadzili fani pana twórczości. Z kim woli pan rozmawiać: z dziennikarzami czy z fanami?

Generalnie ja wywiadów w ogóle nie lubię. Ale ze względu na zajęcie, jakim się param, jestem zobligowany do ich przeprowadzania. Natomiast na pomysł wywiadu z fanami wpadł mój menedżer. Dlatego ogłosiliśmy to na stronie internetowej i doszedł on do skutku. Niemniej, powtórzę to jeszcze raz, nie lubię przeprowadzać wywiadów.

Ja jestem autorem tekstów i piosenek, śpiewam i wykonuje je. A wywiady dochodzą zazwyczaj do skutku przed wydaniem nowej płyty. I dla mnie to jest trochę jak reklamowanie własnych kartofli. To jest opowiadanie o tym, jakie to świetne piosenki nagrałem i tak dalej (śmiech). No to byłoby tyle w tym temacie.

Reklama

Porozmawiajmy o bardziej aktualnej sprawie. Ostatnio głośno zrobiło się o przerwaniu pana współpracy z "Gazetą Wyborczą". Czy rzeczywiście sprawy stały już na ostrzu noża, że wymagana była tak zdecydowana decyzja?

Nie, nie. Ja bym tego nie nazywał stawianiem sprawy na ostrzu noża i jakąś podbramkową sytuacją. To była bardzo miła współpraca, która w pewien sposób dopingowała mnie do systematyczności. Poza tym płacili godnie (śmiech). Zawsze powtarzałem, że jest to działalność drugoplanowa w stosunku do muzyki, która bez wątpienia jest najważniejsza.

Natomiast, co do współpracy z "Gazetą", to były takie trzy fale. Za pierwszym razem się obraziłem i powiedziałem nawet, że się zwalniam. Za drugim razem było podobnie. A za trzecim razem to już byłaby dziecinada, gdybym miał znowu się "odobrażać".

Na początku naszej współpracy umówiliśmy się, że nikt mi w tekstach nie będzie grzebał. Nie byłem do tego przyzwyczajony, bo i w "Tylko rocku" i w "Machinie", a także w piśmie "Kino domowe", nikt mi w teksty nie ingerował. Poza tym "Wyborcza" jak już powiedziałem obiecała mi to. Dlatego się rozstaliśmy, ale rozstaliśmy się w pewnej kulturze. I nawet trochę żałuję. Ale trzeba przecież swój honor mieć, nie (śmiech)?

Po kolosie, jakim był album "Czterdziesty pierwszy", jak znalazł pan chęć do kolejnych nagrań i w ogóle wenę twórczą. Właściwie zaczął pan pracę nad "Los się musi odmienić" już w kilka miesięcy po zakończeniu poprzedniego albumu. Dodatkowo "Los..." ponoć miał być albumem podwójnym...

Impulsem była propozycja Leszka Wosiewicza, żeby zrobić parę piosenek do filmu o roboczym tytule "Rozdroża Cafe", bo ten obraz nie będzie się tak nazywał. Nie wiem, jak się teraz będzie nazywał.

I właściwie po faktycznie takim dosyć mocarnym ciosie, jakim był "Czterdziesty pierwszy", nie miałem za bardzo siły, ani weny, żeby cokolwiek zrobić. I prawie osiem miesięcy w nieróbstwie przeżyłem. A taki impuls w postaci konkretnej propozycji sprawił, że zasiadłem za komputerem. Tym razem nie było takiego ciśnienia, że muszę coś tam udowadniać.

Ponieważ "Czterdziesty pierwszy" był mocną historią, która miała udowodnić przede wszystkim samemu mnie, że potrafię samodzielnie zrobić płytę długogrającą. Zarówno jako muzyk, jaki i wokalista, ale również jako producent i realizator. I to sobie udowodniłem.

Dlatego przy pracy nad muzyką do filmy ciśnienia nie było. Usiadłem sobie w luźnej atmosferze przed komputerem i nagle tych piosenek zaczęło się robić bez liku. Wobec tego stwierdziłem, że chciałbym nagrać kolejny materiał, który zawierałby piosenki do filmu i nie tylko. I wyszedł mi materiał przebojowy i lżejszy od poprzedniego. Skąd wziąłem wenę? Nie wiem, chyba z głowy (śmiech).

A co do obszerności albumu, to już od początku wiedziałem, że płyta podwójna nie będzie. To już by było przegięcie. Natomiast materiału było na podwójny album, to prawda. Ale powyrzucałem kilka piosenek.

Czyli nie ma szans, że fani usłyszą je na jakiejś płycie?

Ja wiem? Są gdzieś wciąż w archiwum i jako gorsze zostały wyrzucone. Ale te lepsze z tych gorszych może zostaną kiedyś jeszcze dziabnięte. Jednak marnie widzę ich szanse...

Co spowodowało, że postanowił pan tłumaczyć się z własnych tekstów?

To był jeden mail, który dostałem już nawet nie wiem, od kogo. Jakiś chłopak napisał, że ile może być beznadziei w tekstach i takiego spojrzenia, że kiedyś były lepsze czasy. I te lepsze czasy odjechały ekspresowym pociągiem. Akurat w tym przypadku są to słowa, które wypowiada Ubek w filmie i nie są moimi słowami. Dlatego postanowiłem wyjaśnić tę sytuację.

Ale już dzień później wiedziałem, że zadziałałem kretyńsko. I takie "wyjaśnianki" w ogóle są... Nierozsądnie zadziałałem. Teksty takie czy siakie, pisane w pierwszej osobie, czy będące ubraniem kostiumu podmiotu lirycznego, powinny bronić się same. Ta cała historia była niestosowana. Zrobiłem bez sensu. Powodem był ten mail i pokierowałem się impulsem.

Jak powstawały utwory na tę płytę? Czy "Los musi się odmienić" można nazwać albumem improwizowanym?

Podobnie jak w przypadku "Czterdziestego pierwszego". W dużej mierze komponowałem na moim prymitywnym urządzeniu do komponowania, ponieważ ja nie umiem na niczym grać. To "idiotmaszyna", taki keybord Casio, na którym układam melodie i tworzę harmonie.

Potem koledzy, Andrzej Izdebski i Grzegorz Jabłoński, dostawali je do opracowania i robili do tego harmonie. Bo mojego akompaniamentu właściwie nie słyszeli - dostawali tylko linię wokalową, melodie, które śpiewam. I później w studiu składaliśmy to do kupy.

Tak że właściwie na dobrą sprawę w momencie nagrywania, piosenek jeszcze nie było jako całości. W miarę dokładania kolejnych śladów na komputer, utwory zaczynały się obklejać formą.

Była to improwizacja, ale nie w czasie rzeczywistym, ale w czasie wydłużonym. O tyle, o ile potrzeba na indywidualne opracowanie i zgranie pomiędzy kilkoma osobami. Bo nie nagrywaliśmy tego na żywo, tylko każdy robił to u siebie.

"Los musi się odmienić" to kolejny krok, którym odchodzi pan od muzyki stricte rockowej. Czy wyobraża pan sobie, że mógłby nagrać kiedyś prostą płytę na gitarę, bas i bębny?

Ja wiem? Myślę, że tak. To jest najbardziej naturalna mi opcja, pomimo tych wszystkich deklaracji. One są takie, że chciałbym gdzieś tam szarpnąć w inne rejony, i się szarpię, ale ja rockowcem pozostaję i z tego swojego łożyska nigdy tak naprawdę się nie wyrwę. I właściwie nie mam tak do końca na to ochoty. Nie jest mi z tym źle.

Skąd pomysł, by zaproponować własną wersję "W Polskę idziemy"? Szczerze mówiąc spodziewałem się jakiejś nowoczesnej wersji, a pan pojechał takim klasycznym polskim brzmieniem piosenek z filmów z lat 70.

Tych wersji jest od groma. Bo ta piosenka będzie wydana na drugim singlu. Dlatego wszyscy zobaczą, ile żeśmy tych wersji przygotowali i natłukli. Od takich poukładanych i bliskich oryginałowi, do takich naprawdę rozjechanych i praktycznie niewiele mających wspólnego z oryginałem.

A pomysł wziął się stąd, że kiedyś Grzegorz Wasowski, syn Jerzego, zwrócił się do mnie, że będzie robiona płyta z jego piosenkami. I zapytał, czy ja bym tę piosenkę mógł przygotować i opracować. Zgodziłem się. Nie czekając na poważniejsze ustalenia, przedsięwziąłem poważniejsze kroki i zacząłem ją nagrywać. W Hiszpanii nagrałem sekcję smyczkową, ponosząc nawet pewne koszta. A pan Grzegorz przestał się odzywać.

Postanowiłem do niego zadzwonić i zapytałem, co jest grane? Okazało się, że na płytę nie było pieniędzy i pomysł upadł. Ja na to, że właściwie już ruszyłem i skończyłem piosenkę. On mi odpowiedział, że mu bardzo przykro. Ja, że nie ma co być przykro, tylko umówiliśmy się, że będę czekał do końca roku. I jak nic z tego nie wypali, to będę to robił na swoją płytę.

Faktycznie zadzwonił do mnie na dwie czy trzy godziny przed północą 31 grudnia 2004 roku. Okazało się, że ta kompilacja się rypła i mogę to zrobić to na swoją płytę. I tak słowo ciałem się stało.

Nie boi się pan, że zostanie przeklęty za własną wersję "Mazurka Dąbrowskiego"?

Tutaj mamy analogiczną sytuację. Miała pojawić się składanka z różnymi wersjami "Mazurka Dąbrowskiego". I przy tej okazji zachowano się w stosunku do mnie trochę nie fair. Bo płyta ukazała się z jakąś gazetą, o czym w ogóle nie rozmawialiśmy. Generalnie unikam publikowania swoich nagrań jako dodatek do prasy. I dodatkowo nie zapłacono mi pełnej kwoty.

Wobec powyższego uznałem się za zwolnionego z umowy z firmą, która mi to zleciła. I wrzuciłem to na swoją płytę. Aczkolwiek sporo to jeszcze dopracowałem, bo oni dostali dosyć surową wersję. A tutaj trochę posiedzieliśmy i popracowaliśmy nad nią. Ja w tej wersji "Mazurka Dąbrowskiego" zmieniłem naprawdę niewiele. Zmieniłem jedno, metrum z ľ na 4/4. Ale okazało się wtedy, że piosenka robi się kompletnie inna (śmiech).

Porozmawiajmy chwilę o Kulcie. Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty? Powiedział pan, że chce pan odejść od rocka, ale koledzy na to nie pozwalają...

Teraz w Kulcie sytuacja jest taka, że kilku kolegów jest nieczynnych z różnych powodów. Jeden ma depresję, drugi ma tam coś, trzeci nic... Wobec tego grupa zdominowana jest przez Banana, który narzucił gitarową formę całej historii. Ale to może być fajne. Dlatego pytanie o odchodzenie od rocka będzie trochę bezzasadne.

Dobrze by było, żeby płyta ukazała się w październiku, równocześnie z trasą Kultu. Ale koledzy bardzo powoli pracują. Ja chciałem produkować tę płytę i realizować, ale quorum uznał moje pomysły za niestosowne. Dlatego ja tam będę tylko śpiewał i zrobię to najlepiej jak umiem.

Praca producencka i realizatorska jest w innych rękach. Ja wchodzę nagrywać wokale od początku przyszłego tygodnia [tj. od 25 lipca - przyp. red.], a potem jadę na wakacje. I zobaczymy jak to się potoczy. Bardzo logiczne byłoby, żeby to się ukazało na początku października, ale kiedy to się stanie to już pytanie nie do mnie.

Wkrótce zbliżają się wybory. Czy wystąpiłby pan w barwach jakiegoś ugrupowania, gdyby to panu zaproponowano?

Nie. Już mi nawet proponowano, bym kandydował do europarlamentu. Proponowały mi to dwie opcje. Nawet u mnie osobiście był honorowy prezes Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke i zaproponował mi startowanie z listy jego partii. Oraz telefonicznie taką ofertę rzuciła Platforma Obywatelska, ale odmówiłem. Nie, nie, ja bym sobie musiał głowę wymienić, żeby się w takim towarzystwie w minimalnym stopniu komfortowo czuć.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: mięta | śmiech | honor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy