Reklama

"Trio to jest to "

Pat Metheny urodził się w 1954 r. w Kansas City. Znany jest przede wszystkim jako gitarzysta jazzowy, choć udanie udało mu się połączyć jazz z muzyką rockową w ten sam sposób, jak w latach 60. uczynił to Miles Davies. Swą karierę rozpoczął ponad 25 lat temu, ale młodszemu pokoleniu wciąż kojarzy się bardziej jako współwykonawca wielkiego filmowego przeboju Davida Bowiego „This Is Not America” z 1985 roku. Dźwięki jego gitary mają wielu fanów na całym świecie, w tym w Polsce gdzie dość regularnie koncertuje. Ostatnio Metheny zawiesił działalność swej stałej grupy i znów nagrywa z triem, czego owocem jest album „Trio 99-00”. Co się stało? Odpowiedzi na to pytanie szukał Piotr Metz (RMF FM), gdy spotkał się ze słynnym gitarzystą.

Czy praca w trio to dla ciebie rodzaj wakacji?

Nie nazwałbym tak tego. Bez względu na sytuację, czy to jest trio, czy nie, granie jest dla mnie bardzo ważne. Bo za każdym razem można odkrywać nowe możliwości, jakie daje muzyka. Muzyka jest istotna, skupia się na niej cała moja egzystencja. Odkąd pojawiłem się na świecie, nigdy jej nie traktowałem lekko, nie lekceważyłem jej. Granie w trio jest dla mnie kolejnym powrotem, bo wcześniej przez całe lata regularnie grałem z innymi muzykami.

Czy tak właśnie wyglądały twoje początki?

Reklama

Tak, tak zaczynałem. Zanim jeszcze zaczęły ukazywać się moje płyty, zawsze miałem takie trio z gitarą basową i perkusją. Tak też z moim pierwszym zespołem w 1976 roku powstała moja pierwsza płyta „Bright Size Life”,. Potem powstał mój kolejny zespół, taki na stałe. To prawda, że przez długi czas moja grupa nie pracowała nad jakimiś specjalnymi przedsięwzięciami. I wielokrotnie składało się tak, że stanowiliśmy trio. W składzie tego pierwszego był Charlie Haden i Billy Higgins, trwało to mniej więcej rok. Nagraliśmy w 1983 r. wspólnie płytę „Rejoicing”. Kolejne trio powstało kilka lat później z Davem Hollandem i Royem Haynesem. Z nimi wydałem w 1990 r. płytę „Question And Answer”. Obecne trio jest tak naprawdę czwarte. Ale pod wieloma względami to trio powinno być pierwsze. Bo jego podstawą są muzycy mi współcześni. Z Davem, Royem, a jeszcze bardziej z Charliem i Billem to była inna sprawa. Istniała między nami zbyt duża różnica, bym mógł grać w ich świecie. Oczywiście, cieszyła mnie ta współpraca - mowa w końcu o najważniejszych osobach, które miały swój udział w rozwoju tej muzyki. Ale już od czasu pierwszego tria nauczyłem się jak przyzwyczajać otoczenie, by dostosowywało się do mnie, by zwracało uwagę na moje myślenie. Bill i Larry trochę w tym przypominają mnie, w tym sensie, że dojrzewali dzięki przeróżnym wpływom. Tych muzyków mogę uważać - podobnie jak siebie - za takich, którzy potrafią grać w wielu stylach. Oni nie poświęcają się bez reszty jednemu projektowi. Wykorzystują to, że potrafią grać na wiele sposobów. Jest to dla nich zupełnie naturalne. Dzięki współpracy z nimi zyskałem trochę wolności. To mnie inspiruje. Jestem dumny z tej płyty. Uważam ją za zbiór najlepszych nagrań w moim życiu, takich, jakich nie udało mi się jeszcze nigdy zebrać na płycie. Wcześniej miałem problemy z tym, by moje wyobrażenie o utworze zgadzało się z tym, co nagrałem. A teraz udało się. Jestem szczęśliwy z tego powodu.

Jest coś prostego w tym trio - jest ono tak otwarte jak twoja grupa. Ale twoja rola w trio musi być jednak trochę inna?

Moje role nakładają się na siebie. To nie jest tak, że w grupie robię jedno, a w innej sytuacji drugie. W trio jestem tym drugim, ale istnieje pewna równowaga, bo rola każdego z muzyków jest dokładnie określona, każdy ma swoją działkę, funkcje się nie nakładają. Jeśli chodzi o dźwięk, to trio pozwala na swego rodzaju dialog, a przez to na jasną wymianę pomysłów. Łatwiej realizować je w trio. Myślę, że właśnie z tego powodu trio jest tak popularne również wśród słuchaczy. W trio da się ogarnąć pomysły, nadążać za nimi. Nie jest tak, że trzeba iść czterema, pięcioma, czy jak w przypadku mojej grupy, setką tropów. W trio można się skupić nad tym, co się dzieje. W tym - moim zdaniem - tkwi radość grania w trio i jego słuchania.

Jak wygląda komponowanie utworów, a potem ich nagrywanie w trio. Czy jest tak, że najpierw powstają pomysły, a potem nagrywacie, czy może odwrotnie?

Ta sytuacja jest dość niecodzienna. Wcale nie miałem zamiaru nagrywać płyty w trio. To nawet dla mnie było niespodzianką. Chwilowo mam przerwę w graniu z Pat Metheny Group. Wiedziałem, że tak będzie przez jakiś czas. Koncertowaliśmy przez dwa lata. Przed rokiem poprosiłem ludzi, którzy rezerwują moje koncerty, by zaklepali kilka koncertów tria na lato. Wcześniej dużo grałem z Larrym i z Billem. Myślałem, że to będzie świetna zabawa. Już po trzech tygodniach grania koncertów z nimi doszedłem do wniosku, że powstaje coś specjalnego. Nie chciałem przegapić okazji i wykorzystać to. Zarezerwowałem kilka dni w studiu przed naszym przyjazdem do Nowego Jorku. Wiedziałem, bo większość koncertów nagraliśmy, że nie chcę zagrać tych samych dźwięków w studiu. Bo takie wersje już miałem. Chciałem pokazać tożsamość tego tria, która się powoli wyłaniała. Dlatego chciałem dołożyć wszelkich starań do napisania muzyki. Skończyliśmy we wtorek, w Istambule. W środę i w czwartek podróżowaliśmy z powrotem do Stanów, oczywiście razem z instrumentami. Już w piątek byliśmy w nowojorskim studiu. Jeszcze w czwartek poszedłem do siebie, do mieszkania w Nowym Jorku, by wymyślić kilka aranżacji. I tak powstał jakby „kręgosłup” płyty. To było dość proste, same dźwięki nie były specjalnie skomplikowane. Pasowały świetnie do naszego tria. Mieliśmy narzędzia do grania. Jednocześnie kompozycje określały w dużym stopniu to, o co chodziło na płycie „Bright Size Life”. Myślę, że to prawda w przypadku tej płyty. To bardzo proste formy, ale rozpoznawalne jako moje dźwięki. Dzięki temu nasze trio zyskało tożsamość, a przecież do tego zawsze się dąży.

Nagrywanie poszło zatem dość szybko?

Tak, naprawdę szybko.

Podobno odsłuchiwaliście jeszcze playbacki?

Nie, wcale nie ich nie słuchaliśmy. Nie słuchałem też żadnego miesiąc później. Zdarzało mi się to wcześniej. Czasem tak się składa podczas nagrywania, że więcej czasu zajmuje ci słuchanie muzyki, niż jej granie. Dla mnie jest to swego rodzaju tajemnicą. Dopóki masz dźwiękowca, który wie co robi, z którym dużo pracowałeś i wiesz, jak sobie radzi z brzmieniem, możesz spokojnie nagrywać. W tym przypadku tak właśnie było. Po prostu nagrywaliśmy, przy okazji dobrze się bawiąc. Nagrywanie szło gładko. Niektóre z moich płyt są trochę jak wielkie produkcje Stevena Spielberga, albo coś w tym stylu. Takie wielkie, wymagające wielkich umiejętności, brzmienia. Inne płyty były jakby "dokumentalne". Ta płyta przypomina raczej te ostatnie. Jest jak zdjęcia kilku grających razem facetów w pewnym czasie i miejscu.

O ile dobrze zrozumiałem, pracując z dobrym inżynierem dźwięku, przy którym w studiu czujesz się bezpiecznie, możesz się skupić na samym graniu.

Tak, oczywiście. Codziennie obserwuję w studiu ześwirowanych muzyków w studiach nagraniowych. Bez względu, co myślisz na temat swojego brzmienia, nie jest ono takie jak słychać. Zawsze jest inne. Możesz siedzieć w jednym miejscu i słuchając muzyki powiedzieć: "To brzmienie jest świetne". Potem, w innym miejscu, zmienia się nie do poznania. Często tak się dzieje przez miks, albo przez to, że siebie samego słucha się zawsze w inny sposób. Cały dźwięk ładujesz przez dwa mikrofony, a przecież w rzeczywistości dźwięk jest wszędzie. To zawsze jest szok. Zwykle słuchanie przez muzyków tego co robią, kończy się odtwarzaniem.

To zamknięte koło, bo usiłują wychwycić coś, czego nie mogą.

I każdy staje się skrępowany. Ja też. Nie robiłem tego od dłuższego czasu. Dlatego staram się nie słuchać, tylko po prostu grać. Oczywiście, są takie przypadki, że musisz posłuchać - jeśli aranżacje nie są robione wspólnie. Na płycie „Trio 99-00” jest dość podstępny dźwięk, to moja, dość dziwaczna aranżacja w „A Lot Of Livin’ To Do”. Musieliśmy tego posłuchać, żeby wiedzieć, co zrobić, by zrobić to lepiej. Ale to nam zajęło dosłownie 5 minut. Każdy potem zagrał, sprawdziliśmy dźwięk, no i okazało się, że instrumenty brzmiały świetnie, wszyscy byli szczęśliwi. No a później znowu zaczęliśmy grać. Nic już nie odsłuchiwaliśmy. Przypatrywał się nam Gil Goldstein, mój przyjaciel i muzyk, którego zdolności miałem okazję wykorzystać wcześniej, siedział i słuchał jak gramy każdy dźwięk kilka razy i podpowiadał nam, że to musimy zagrać jeszcze raz, albo że z melodią jest coś nie tak, i trzeba coś zmienić. Więc mieliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Niektórych kawałków wcale nie musieliśmy powtarzać. Zostało tak jak nagraliśmy. Dobrze jest mieć coś, co nazywam "dorosłym dojrzałym nadzorem".

Czy mógłbyś opowiedzieć o utworach na najnowszej płycie? Kilka z nich to kompozycje akustyczne....

Ta płyta zasługuje na uwagę ze szczególnego powodu - powiedziałbym o niej, że jest "harmoniczną, towarzyską grą grupową". Wszystko nagrane jest w formie piosenki, z wyjątkiem "Capricorna", na który składa się improwizowana melodia, improwizowana na specyficznej strukturze akordów. Są jeszcze inne aspekty, tego co zrobiliśmy - na przykład pokryliśmy zupełnie dzikie i nie odkryte dotąd tereny w tej specyficznej sferze muzyki. Jak już wspominałem, nagraliśmy masę koncertów i myślę, że i te nagrania będą musiały przejść drogę płyty nagranej na żywo. To będzie zupełnie inny obraz tej grupy.

A wracając do tej specyficznej sfery – skupia się ona na graniu na dwóch sześciostrunowych, konwencjonalnych gitarach elektrycznych, no i trzech dźwiękach granych na gitarze akustycznej. To jest dość ciekawe, bo można w studiu równoważyć dźwięki gitary akustycznej z perkusją. Poza tym można to robić w taki sposób, jaki nie byłby możliwy podczas grania na żywo. No chyba, żeby były świetne warunki. W studio można wszystko kontrolować. Dobrze się przy tym bawię, bo można pomyśleć, że to jest fortepian. W niektórych utworach, szczególnie w „We Had A Sister”, jest coś, co przypomina strukturę harmonii tańca. Jest nad czym pracować.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Pat Metheny | dźwięk | Trio
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy