Reklama

"Ta muzyka mówi sama za siebie"


Kiedy 27 lipca 2006 roku Bartosz Donarski rozmawiał z gitarzystą Terrorizer Jessem Pintado, nic nie wskazywało na to, że dokładnie miesiąc później legendarnego w świecie ekstremalnego metalu muzyka z Los Angeles nie będzie już wśród nas.

Wieść o śmierci Pintado - zmarłego w sutek uszkodzenia wątroby w szpitalu w Holandii - zatrzymała na chwilę rozpędzoną scenę, skłaniając fanów i muzyków do głębszej refleksji.

37-letni Jesse, przez lata związany z brytyjskim Napalm Death, zaledwie tydzień cieszył się z wydania "Darker Days Ahead", powrotnego albumu reaktywowanej po 17 latach, cenionej, amerykańskiej formacji Terrorizer, którą kierował wspólnie z perkusistą Morbid Angel Petem Sandovalem.

Reklama

W jednym z ostatnich wywiadów, jakich udzielił, słynny grindcore'owiec z Kalifornii wydawał się cieszyć z życia, być dumny z nowego dokonania, podkreślał świetną atmosferę w zespole i nie krył radości ze spełniania wieloletnich obietnic składanych fanom.

I choć jego już z nami nie ma, dźwięki, które z taką pasją tworzył nadal przypominają nam o jego ogromnym wkładzie w to, co wszyscy tak bardzo kochamy. W muzykę.

Po pierwsze, jestem bardzo rad, że po tylu latach wróciliście do gry. Nie sądzisz, że wśród wielu powrotów, jakie dziś obserwujemy, odrodzenie się Terrorizer wydaje się być zdecydowanie najbardziej nieoczekiwane? Prawdę mówiąc, dla wielu fanów muzyki ekstremalnej to wciąż coś, w co trudno uwierzyć.

Nie nazwałbym tego wskrzeszeniem Terrorizer. Wiesz w LA, jak nie ma się 21 lat to nie ma się wstępu do klubów. My grywaliśmy u przyjaciół na chatach w pokojach lub na podwórkowych imprezach. Prowadziłem wtedy fanzina "Filth" i wymieniałem się taśmami. Znałem już wtedy Pete'a Sandovala z Morbid Angel, ale zostałem też w tym czasie zaproszony do Europy, aby grać w Napalm Death. I tak nasze drogi jakoś się rozeszły.

Jednak co kilka lat przylatywałem do niego, jammowaliśmy razem, graliśmy próby. Po jakimś czasie udało nam się zebrać wystarczająco dużo materiału na album. Chcieliśmy po prostu, aby to wszystko zostało wykonane właściwie.

Jesteście aktywnym zespołem już od ponad roku. Czy tę decyzję o powrocie podjęliście niedawno, czy też może chodziło wam to po głowie przez ostatnie 18 lat?

Znów nie nazwałbym tego powrotem, ale fakt jest też taki, że zawsze na ten temat rozmawialiśmy. W każdym wywiadzie udzielonym przez Pete'a Sandovala i mnie, ciągle powtarzaliśmy, że zrobimy nowy album w przyszłym roku. I tak w kółko, choć nic z tego nie wychodziło. Aż do teraz.

W sumie to nawet nie była kwestia podjęcia jakiejś decyzji. Po prostu on grał w Morbid Angel, ja w Napalm Death i często nie byliśmy w stanie zgrać swoich planów. Mimo to zawsze chodziło nam to po głowie.

Czy twoje odejście z Napalm Death przyspieszyło w jakiś sposób reaktywację Terrorizer?

Nie, moje odejście z Napalm Death nie miało nic wspólnego z pojawieniem się Terrorizer.

Trudno było znaleźć nowych muzyków i przekonać ostatecznie Pete'a?

Z Anthony'm razem dorastaliśmy, a Pete znał się z Tony'm Normanem. Po prostu wszystko od razu między nami zagrało. Przyjaźnimy się ze sobą, często ze sobą przebywamy. Terrorizer to trochę jak taka mała rodzina, która tworzy coś brutalnego. Jesteśmy tym wszystkim bardzo podekscytowani.

Dlaczego Oscar Garcia, oryginalny wokalista Terrorizer nie był zainteresowany ponownym dołączeniem do szeregów Terrorizer?

Ma dobrze płatną pracę na stanowisku, ożenił się, a poza tym minęło w końcu tyle lat. Każdy podąża własną drogą. Oscar powiedział nam, żebyśmy lepiej poszukali kogoś innego, bo on na pewno nie będzie miał czasu na podróżowanie, granie koncertów i tras. I tak pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy był Anthony Rezhawk.

Wiesz może, co dziś dzieje się z waszym dawnym basistą Alfredem "Garvey" Estradą?

Nie mam zbyt wielu informacji na jego temat. Wiemy tylko tyle, że grał w jakimś hardcore'owym zespole w Kalifornii. Ale poza tym niewiele więcej mogę na jego temat powiedzieć.

Czuliście tym razem większą presję? Nie da się przecież ukryć, że mocno podnieśliście fanom ciśnienie.

Nie. Czuliśmy się dobrze z tym materiałem, podobały nam się zrobione przez nas utwory. Szczególnie ze względu na ich ekstremalność i brutalność. Presja? Nie, nic z tych rzeczy. Niektórzy ludzie zapewne zaczną zadawać różne pytania, poddawać pod ocenę to, co zrobiliśmy. Ale jeśli posłuchasz tej płyty, wątpliwości znikają. Ta muzyka mówi sama za siebie.

Jak porównałbyś dzisiejszą atmosferę w zespole z początkami waszej kariery? Co się zmieniło, a co pozostało takie same?

Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, i to jest to, co się nie zmieniło. Oczywiście dziś jesteśmy już dorosłymi ludźmi i trochę się postarzeliśmy, ale poza tym nic nie uległo zmianie. Wszystko między nami idealnie zaiskrzyło.

"Darker Days Ahead" to Terrorizer jaki znamy. Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale wydaje się, że nie chcieliście odchodzić zbyta daleko od tego, co zostało zrobione wiele lat temu. Najwspanialsze w tym jest chyba właśnie to, że po blisko 20 latach ta formuła nie traci na aktualności. Ta muzyka się nie zestarzała. Nie uważasz, że to niesamowita sprawa?

Sprawa polega na tym, że taki jest styl grania tego zespołu. I gdy zaczynamy pisać muzykę, czy kiedy wchodzimy do sali prób, zawsze w ten właśnie sposób gramy. Tak to po prostu wychodzi. Nie musimy się z niczym szarpać czy ścigać, to wydobywa się z nas naturalnie.

Pete wychodzi z jakimś pomysłem na bębny, ja nakładam na to gitary i tak to się zaczyna. To głównie my robimy muzykę, ale należy też podkreślić, że każdy ma swoje zdanie.

Szczególnie jeśli chodzi o wokale, bo choć Anthony napisał teksty, to razem siadaliśmy i omawialiśmy tematy, którymi chcielibyśmy się zająć. To on jest wokalistą i to on wie, jak należy śpiewać, ale pod to trzeba też nieraz odpowiednio dopasować riffy. Myślę, że to jedynie słuszna metoda działania. Inaczej byłoby to sztuczne. My nie podążamy za modą czy nowymi trendami w muzyce. Gramy po prostu ekstremalną, brutalna muzykę. To styl Terrorizer, którego się trzymamy.

Następca "World Downfall" zawierać miał ponad 13-minutową kompozycję. Tak się jednak nie stało.

Mieliśmy zrobić ten utwór, ale doszliśmy do wniosku, że może to być trochę za dużo (śmiech). Nie chcieliśmy ludzi aż tak bardzo zanudzać. Zrezygnowaliśmy z tego, choć pomysł wciąż w nas siedzi i może w przyszłości pokusimy się o jego realizację.

Niektórzy fani byli nieco zaniepokojeni wcześniejszymi informacjami o wprowadzeniu do brzmienia Terrorizer kilku partii fortepianu czy industrialnych hałasów. Jedyne ślady tych zabiegów można jednak usłyszeć tylko w zamykającym utworze "Ghost Train", który - nawiasem mówiąc - jest bardzo fajny. Kto wpadł na ten nowy dla was pomysł?

Ten utwór, będący w zasadzie outrem wymyślił Pete. Świetnie potrafi grać na fortepianie i wszelkich instrumentach klawiszowych. Kiedyś zagrał mi ten kawałek i doszliśmy do wniosku, że jest całkiem w porządku. Wiem, że może on wydawać się nieco inny, choć nadal jest to granie ekstremalne. Dlatego go wykorzystaliśmy.

Może to spostrzeżenie wyda ci się nieco banalne i przesadzone, jednak wydaje się, że dzisiejszy świat potrzebował takiej muzycznej odpowiedzi, jaką dostajemy na "Darker Days Ahead". Ekstremalne czasy wymagają adekwatnych na niego reakcji. Wy daliście nam jedną z nich. Jak to postrzegasz?

Kiedy włączasz międzynarodowe stacje telewizyjne, jak CNN czy nawet lokalne wiadomości, możesz obejrzeć w nich wiele rzeczy, których wcale nie masz ochoty oglądać. My nie jesteśmy zespołem politycznym, jednak do pewnego stopnia, podświadomie dotykamy takich spraw. Mimo to nie wytykamy nikogo palcami, ale nasz przekaz jest raczej wyraźny. Jeśli coś pojawia się w gazetach lub w CNN, jest duże prawdopodobieństwo, że zajmiemy się tym na płycie.

Myślisz, że "Darker Days Ahead" przyciągnie do Terrorizer nowych fanów? Ludzi, których, kiedy ukazywał się "World Downfall", nie było może jeszcze na świecie?

Minęło już wiele lat i potrafię sobie wyobrazić, że są ludzie, którzy nie mają nawet pojęcia, że taki zespół jak Terrorizer kiedyś istniał. Ale w dzisiejszych czasach ma się pełne zaplecze informacyjne. Każdy niemal dzieciak ma komputer, zapewne usłyszy lub przeczyta o nas. Najlepiej niech posłuchają tej płyty i wyrobią sobie własne zdanie.

Skąd pomysł nagrywania w studiu "DOW" z Punchy'm za konsoletą?

Co do studia Punchy'ego, to Pete pracuje z nim już od dobrych dziesięciu lat. To dźwiękowiec Morbid Angel. Ma własne studio, którego produkcje nam się podobają. Ufamy mu i lubimy to, co nagrywa. Dlatego wybór był sprawą niezwykle prostą.

Istniała w ogóle opcja ponownej współpracy ze Scottem Burnsem?

On już nie zajmuje się pracą studyjną.

Zapowiadacie też wydanie materiału DVD. Co to będzie?

Mamy kilka różnych pomysłów. Główny program to będzie zapewne koncert, ale nie zabraknie też wywiadów, jakiś klipów i innych ciekawostek. Nie mówię tu oczywiście o czymś w stylu Metalliki z dziesięcioma godzinami materiału, czy coś takiego, jednak będzie tam sporo różnych rzeczy.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama