Reklama

"Powrót do rock'n'rolla"

Pochodząca z Kanady grupa Nickelback przy pomocy singla "How You Remind Me", pilotującego ich drugi album "Sliver Side Up", nieoczekiwanie rzuciła na kolana swoją ojczyznę i Stany Zjednoczone, by w parę miesięcy później zawojować cały świat. Nickelback to kolejny po Bee Gees, Van Halen i Oasis zespół dowodzony przez braci - Chada i Mike'a Kroegerów. To również kolejna grupa w której wielu upatruje nowej nadziei dla prawdziwego rocka. Jak w tej sytuacji czują się sami autorzy "How You Remid Me"? Jak znoszą rosnącą w zastraszającym tempie popularność i towarzyszące jej nieoczekiwane zaszczyty? Jarosław Szubrycht rozmawiał z Ryanem Vikedalem, perkusistą Nickelback.

Gratuluje zamieszania, jakie udało wam się wywołać na całym świecie wokół "Silver Side Up". Spodziewaliście się tak wielkiego sukcesu?

Nie. Prawdę mówiąc, nie oczekiwaliśmy zbyt wiele... Nasza poprzednia płyta "The State" podobała się tu i ówdzie, więc powiedzieliśmy sobie, że fajnie byłoby zrobić krok naprzód. Nikt jednak nie przewidział, że sprawy zajdą tak daleko. Z drugiej strony, zawsze lepsza jest miła niespodzianka od rozczarowania, które mogłoby przyjść, gdybyśmy oczekiwali zbyt wiele. Kiedy graliśmy pierwszą trasę po Europie, po krajach w których wcześniej nigdy nie byliśmy, a wszędzie czekano na nas z platynową płytą, byliśmy w ciężkim szoku. Gramy razem przez sześć lat i większość tego czasu spędziliśmy tłukąc się po jakichś zadupiach w furgonetce w której nawaliło ogrzewanie. Nieraz ciężko było przyciągnąć 30 osób na koncert, a tu nagle przyjeżdżamy do Danii i sala na kilka tysięcy jest wyprzedana! Niesamowite...

Reklama

My malutcy mamy o tym blade pojęcie, ale ci, którzy sukcesu już posmakowali, twierdzą, że ma on również i złe strony. Odczuliście to już na własnej skórze?

Na szczęście nie. Pamiętamy o tym, że jesteśmy zespołem muzycznym, którego zadaniem jest komponowanie i nagrywanie dobrych piosenek. Znam wielu wykonawców, którzy odnieśli sukces i natychmiast zapomnieli, czemu go zawdzięczają. Zamiast myśleć o przyszłości i o nowym materiale, osiadali na laurach, konsumowali owoce pracy wykonanej wcześniej. Nic jednak nie trwa wiecznie i każdy zespół, by funkcjonować w tym biznesie, musi nagrywać płyty, dobre płyty...

Do następcy "Silver Side Up" podchodzimy z identycznymi założeniami, jakie przyświecały nam, kiedy zabieraliśmy się do tworzenia tej płyty. Zamierzamy skomponować kilka numerów na próbę i zaprezentować je na koncertach, żeby zobaczyć, jak ludzie je odbierają. To najlepsza próba, dzięki której dowiemy się, czy możemy już wchodzić do studia, czy może warto byłoby jeszcze trochę popracować.

To wszystko pięknie i łatwo wygląda w teorii, ale podejrzewam, że nagrywając nowy materiał będziecie czuli niemałą presję. W końcu wszyscy będą oczekiwać od was płyty co najmniej tak dobrej jak "Silver Side Up".

Myślę, że poradzimy sobie z presją. Mieszkamy i nagrywamy w Vancouver, z dala od wielkiego świata, od całego szumu. Poza tym w studiu, z którego korzystamy, mamy tak domowe i komfortowe warunki, że bez trudu nabierzemy dystansu potrzebnego nam do zrobienia dobrej płyty. Oczywiście, myśl o oczekiwaniach, które ma wobec nas teraz cały świat mogłaby nas sparaliżować, gdybyśmy tylko ją do siebie dopuścili. Na szczęście jesteśmy na to zbyt zajęci. Dopóki koncentrujemy się na muzyce, a nie na całej otoczce związanej z jej sprzedażą, nie powinno być żadnych problemów.

Dzisiaj cieszy cię fakt, że pochodzicie z Kanady i dzięki temu macie szansę patrzeć na wszystko z dystansu. Czy jednak na początku kariery Nickelback nie było to dla was przekleństwem? Czy Kanadyjczykom, w dodatku z prowincji, łatwo jest zrobić karierę w Stanach?

Rzeczywiście, nie znam zbyt wielu kanadyjskich zespołów rockowych, którym udało się odnieść naprawdę duży sukces w Stanach Zjednoczonych, a już na palcach jednej ręki mógłbym policzyć te, które podbiły cały świat. Nie oznacza to jednak, że żyjemy w jakiejś absolutnej głuszy. Ze studia w którym nagrywamy korzystała kiedyś Metallica, ich czarny album miksował Randy Staub, ten sam, który asystował nam przy "Silver Side Up", więc mamy możliwość współpracy z prawdziwymi profesjonalistami, najlepszymi w swojej dziedzinie. Nie musieliśmy ściągać fachowców ze Stanów, nie byłoby na zresztą na to stać. Przygotowaliśmy więc wszystko w domu, z ludźmi mieszkającymi po sąsiedzku, a potem album zaczął żyć własnym życiem...

Lubujący się w porównaniach dziennikarze, chętnie mówią o Nickelback jako o następcach Creed. O ile wiem, trochę mierzi was to zestawienie?

Jak każdy zespół, w ogóle nie lubimy porównań, bo uważamy, że mamy charakterystyczne i oryginalne brzmienie. Lubimy robić rzeczy po swojemu i bardzo chcielibyśmy, by postrzegano naszą muzykę jako całkiem nowe zjawisko. Mam nadzieję, że nowa Nickelback płyta potwierdzi to, co mówię. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że często powtarzające się porównanie do Creed bardzo nam pomogło w pierwszych dniach kariery, bo to zespół w Stanach bardzo popularny.

Pozwolisz, że przytoczę jeszcze jedno porównanie? Czytałem niedawno recenzję, której autor stwierdził, że "Silver Side Up" to najlepsza rockowa płyta od wydania "Appetite For Destruction"...

To jedno z tych nielicznych porównań, za które nie będziemy się gniewać... (śmiech) Porównanie naszego albumu do debiutu Guns N?Roses to jeden z największych komplementów, jakie jestem sobie w stanie wyobrazić. "Appetite For Destruction" to esencja rock'n'rolla i jeśli ktoś stawia obok "Silver Side Up", czuję się prawdziwie zaszczycony.

Nie rapujecie, nie skreczujecie, nie macie nic wspólnego z tzw. nu-metalem, a jednak udało wam się zajść tak wysoko. Czyżby wróciły dobre czasy dla tradycyjnie pojmowanego rocka?

Moim zdaniem rock nigdy nie przeminął. Na jakiś czas wyparły go z mediów wokalistki soulowe, boysbandy i w ogóle całe to popowe towarzystwo, ale ludzie nie są głupi, szybko połapali się, o co w tym wszystkim chodzi. Oczywiście, zawsze znajdzie się publiczność dla muzyki popowej, ale generalna tendencja dzisiaj jest taka, że wszyscy chętnie przypominają sobie o prawdziwym, surowym graniu. Nawet wykonawcy, którzy do tej pory opierali się wyłącznie na elektronice, skłaniają się ku naturalnym brzmieniom, rezygnują z syntezatorów i automatów na rzecz muzyków sesyjnych, którzy grają na prawdziwych instrumentach. Muzyka znów staje się bardziej prawdziwa, to powrót do rock?n?rolla w czystej formie!

"Silver Side Up" nie jest waszym debiutanckim albumem. Czego brakowało "The State", waszej poprzedniej płycie, że nie spotkała się z tak entuzjastycznym przyjęciem?

Myślę, że tworząc "The State" dopiero się poznawaliśmy. Nie wspominając już o tym, że "The State" nagraliśmy za własne pieniądze, a budżet, który otrzymaliśmy od firmy na "Silver Side Up" pozwolił nam na dokładne przyłożenie się do wszystkiego, eksperymenty z brzmieniem i nowymi instrumentami.

Stać was było również na skorzystanie z pomocy takich fachowców od brzmienia jak Rick Parashar (m.in. Pearl Jam) i Randy Staub (Metallica, U2). Jak wielki jest ich wkład w "Silver Side Up"?

Płytę nagrywaliśmy z Rickiem, który świetnie zna się na rzeczy. Od początku sesji czuliśmy, że robimy coś naprawdę świetnego, co w dodatku dobrze brzmi. Ale dopiero kiedy Randy zabrał się za miksowanie płyty, usłyszeliśmy coś kompletnie nowego, potężnego i wielkiego! Nie bez powodu cieszy się tak wielkim poważaniem w tym biznesie. Randy potrafi zmiksować materiał tak, że przy słuchaniu krew ci pójdzie z uszu. Jestem pewien, że zaprosimy go do współpracy również przy okazji następnego materiału.

Z Ricka usług już nie macie zamiaru korzystać? Nie sprawdził się?

Owszem, odwalił kawał dobrej roboty, ale chcielibyśmy spróbować czegoś nowego. U2 na przykład współpracują ciągle z Brianem Eno, bo to człowiek, który przy każdej płycie proponuje coś nowego, który ciągle się rozwija, zarówno jako producent, jak i muzyk. Zazdroszczę im i mam nadzieję, że my również znajdziemy kiedyś kogoś takiego. Kogoś, kto będzie potrafił nauczyć nas czegoś nowego, wydobyć z nas rzeczy, o których istnieniu sami jeszcze nie wiemy. Rick jest świetny, ale specjalizuje się w rockowym graniu, w rzeczach typu Alice In Chains czy Temple Of The Dog. Wolelibyśmy współpracować z kimś, kto pochodzi z innego świata i korzystając z jego świeżego podejścia do tematu, nagrać płytę jak najbardziej rockową, ale oryginalną.

Kiedy podpisywaliście kontrakt z Roadrunner, była to wytwórnia specjalizująca się wyłącznie w muzyce metalowej. Nie obawialiście się, że choć nie gracie metalu, wpakujecie się w getto, z którego nie będzie wyjścia?

Wiesz, co nas przeraża w perspektywie współpracy z dużą wytwórnią? Polityka wydawnicza wszystkich fonograficznych gigantów polega na tym, że jeśli nie sprzedasz płyty w określonym czasie, wylatujesz na bruk. Kończy się twoja kariera. Tymczasem wytwórnie niezależne, takie jak Roadrunner, podpisują kontrakty tylko z zespołami w które wierzą i współpraca ma charakter długofalowy. Nasza pierwsza płyta nie sprzedawała się rewelacyjnie, ale oni dali nam drugą szansę, wyłożyli na to jeszcze więcej pieniędzy i udało się. Nie możemy na nich narzekać.

"Silver Side Up" wydaliście niewiele ponad rok po "The State". Wciąż utrzymujecie takie szalone tempo pracy?

Tak, komponujemy nowe piosenki cały czas, a Chad właściwie nie rozstaje się z gitarą. Muzyka to całe nasze życie, więc poświęcamy jej każdą wolną chwilę. Uważam jednak, że jesteśmy zespołem, który dużo lepiej radzi sobie na scenie, niż w studiu nagraniowym. Gramy ponad 200 koncertów rocznie, to jest nasz żywioł! Żadnych samplerów czy metronomu, żadnych efektów specjalnych - po prostu wpinamy gitary do pieców i gramy nasze kawałki jak najlepiej potrafimy. Nasze koncerty mają w sobie wielki ładunek energii, którą czerpiemy z reakcji publiczności. Dlatego najczęściej gramy szybciej i ostrzej niż na płycie.

Na "Silver Side Up" nie brakuje dobrych piosenek, ale "How You Remind Me" to utwór, który być może komponuje się raz w życiu. Pamiętasz okoliczności w jakich powstał?

Chad rozstawał się właśnie z dziewczyną. Nie trzeba dodawać, ile go to kosztowało, więc kiedy dowiedzieliśmy się, że równocześnie pracuje nad nową piosenką, wiedzieliśmy, że będzie to coś mocnego. Pewnego dnia przyszedł na próbę i zagrał niemal gotowy kawałek, który zaaranżowaliśmy w ciągu 20 minut. To jeden z tych utworów, które powstają bardzo szybko i bezboleśnie. Nie rozmawialiśmy właściwie na jego temat, nie naradzaliśmy się, po prostu zagraliśmy go i gotowe... Od razu wiedzieliśmy, że będzie to jeden z najlepszych utworów na tej płycie, ale oczywiście nie śmieliśmy przypuszczać, że zwariuje na jego punkcie cały świat. Pamiętam, jak naradzaliśmy się, jaki numer powinien pójść na pierwszym singlu z "Silver Side Up". Ja byłem za czymś ciężkim i czadowym, na przykład "Never Again", ale zostałem przegłosowany. Wszystko wskazuje na to, że mieli rację. (śmiech)

Wiesz, co zespoły Bee Gees, Oasis i Nickelback mają ze sobą wspólnego?

Bee Gees, Oasis i my? Nie mam pojęcia! (śmiech)

Chodzi o braci w składzie grupy. Zastanawiam się czy to komplikuje, czy może ułatwia wam pracę?

Choć sam nie wiem, dlaczego to mówię, wydaje mi się, że tak jest łatwiej. (śmiech) W Nickelback panuje naprawdę rodzinna atmosfera, nie tylko dlatego, że Chad i Mike są braćmi, ale również dlatego, że z drugim Ryanem, gitarzystą, znamy się od piątego roku życia. Do tej zwariowanej rodziny należą również ludzie z ekipy, która towarzyszy nam na trasach. Możemy być ze sobą naprawdę szczerzy, każdy mówi, co myśli i dzięki temu wiele rzeczy załatwiamy pewne sprawy od ręki. Większość zespołów funkcjonuje na nieco innej zasadzie - muzycy mieszkają w innych miastach i widują się tylko na sali prób i w studiu. Czasem zdarza się, że ktoś ma jakiś pomysł, ale nie wie, czy podzielić się nim z kolegami. Może się wstydzi, może nie wie, czy zostanie zrozumiany... i powstają utwory, do których połowa zespołu już na starcie nie jest przekonana. U nas nie ma takich problemów. Żadnego czajenia się, żadnych podchodów. Wszystko walimy prosto z mostu.

Moim zdaniem fani Nickelback cenią nie tylko waszą twórczość, ale również to, że wyglądacie i zachowujecie się jak zwykli kolesie z sąsiedztwa. Żadnego szpanu, żadnego wymyślnego image'u - to przemyślana taktyka czy tak po prostu wyszło?

Wiele gwiazd rocka zwraca na siebie uwagę ekstrawaganckim wyglądem i zachowaniem, z muzyki czyniąc sprawę drugorzędną. U nas odwrotnie - najważniejsza jest muzyka, a to jak wyglądamy, to już tylko nasza sprawa. Kiedy mówię ludziom, że nikt w Nickelback nie ma tatuażu, ani nawet jednego kolczyka, nie chcą wierzyć. (śmiech) Okazuje się, że właśnie przez to jesteśmy bardzo oryginalni. Kogo obchodzi moja twarz? Liczą się tylko dobre piosenki!

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: USA | braci | PORÓWNANIE | muzyka | świat | śmiech | rock | Side
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy