Reklama

"Niszczycielski powrót Godzilli"

Walijski sekstet Lostprophets powstał w 1997 roku, w mieścinie Pontypridd, położonym niedaleko Cardiff. Na pierwszą płytę w karierze muzycy zespołu czekali aż cztery lata. Album "The Fake Sound Of Progress" (2001) został nagrany w ciągu zaledwie tygodnia, niewielkim nakładem kosztów. Mimo to okazał się bestellerem - w samej tylko Wielkiej Brytanii znalazł ponad 140 tysięcy nabywców. Magazyn "Kerrang" przyznał Lostprophets zaszczytne miano "Najlepszej nowej grupy brytyjskiej 2001 roku". Druga płyta, "Start Something", powstawała już w zupełnie innych warunkach. Nagrań dokonano w Los Angeles, pod czujnym okiem producenta Erica Valentine?a (Queens Of The Stone Age, Good Charlotte). W Polsce krążek ujrzał światło dzienne na początku 2004 roku. Lee Gaz, gitarzysta zespołu Lostporphets, w rozmowie z Maćkiem Rychlickim opowiada m.in. o "wychowywaniu" walijskich fanów, stosunku do prasy muzycznej i przygodach, jakie zespół przeżył podczas podróży do Japonii.

Dość nietypowo, jak na zespół grający cięższą odmianę rocka, pochodzicie z Walii. Czy sukces Lostprophets nie sprawił, że przeprowadziliście się do rejonów "bardziej rockowych" - Nowego Jorku czy Los Angeles?

Nie, ciągle mieszkamy w Walii. Tu się urodziliśmy, dorastaliśmy i nie zamierzamy się stąd wyprowadzać.

W Walii dużo nagrywa się takiej muzyki jak wasza?

Pewnie, że tak! Może na początku, kiedy zakładaliśmy zespół, było nam dość ciężko, bo graliśmy amerykańską odmianę rocka, a dookoła wszystko obracało się wokół Stereophonics czy Manic Street Preachers. Najtrudniej było nam zebrać publiczność na pierwszych koncertach, ale teraz, kiedy mamy już pewną pozycję, wszystko jest OK.

Reklama

Czyli w Walii wychowaliście sobie już pierwsze pokolenie fanów amerykańskiego rocka?

Można tak powiedzieć. Slipknot czy Linkin Park przyjeżdżają do nas na koncerty i za każdym razem grają tu przy wypełnionych salach.

W takim razie skupmy się na waszej nowej płycie, "Start Something". Nagrywaliście ją w zupełnie innych warunkach niż poprzednią - do dyspozycji dostaliście więcej kasy, znanego producenta itd. Nie zepsuły was takie "wygody"?

Na szczęście większość materiału na płytę napisaliśmy jeszcze w domu, w Walii. Mamy tu takie małe studio, w którym nagrywaliśmy materiał demo poprzedniego albumu i w którym zaczęliśmy pracę nad nowymi piosenkami. Weszliśmy tam w listopadzie 2002 roku i napisaliśmy ich ponad 25. Tak więc początek pracy nad obydwoma krążkami był podobny. Zresztą sukces chyba wcale nas nie zmienił - nawet w Los Angeles byliśmy tylko szóstką chłopaków ciężko harujących w studio przez 14 godzin na dobę. Fakt, że było to akurat L.A., nie miał żadnego znaczenia - to studio mogło się mieścić gdziekolwiek na ziemi.

Wróćmy do waszego producenta, Erica Valentine'a. Kiedy młody zespół zaczyna pracować z kimś znanym, często podświadomie całkowicie poddaje się jego pomysłom. Powstała płyta jest wtedy bardziej jego dziełem, niż zespołu. Jak to było z wami?

Mieliśmy szczęście, że na niego trafiliśmy. Pewnie, że miał swoją wizję, jak wszystko powinno wyglądać, ale ta wizja pokrywała się z naszą. W dodatku tak potrafił nas zmotywować, że każdy pracował dziesięć razy ciężej niż normalnie. Jest perfekcjonistą, dlatego często musieliśmy nagrywać jakieś fragmenty do znudzenia.

A jak w ogóle doszło do waszej współpracy? Czy ktoś go wam zaproponował?

To wytwórnia Sony zadzwoniła do nas z informacją, że Eric chciałby z nami pracować. Ktoś dał go do telefonu - potem wystarczyło jeszcze kilka wspólnych rozmów i gość okazał się naprawdę cool. To on wyprodukował płyty Queens Of The Stone Age i Good Charlotte, więc miał już spory dorobek.

Patrząc teraz na wszystko, co już osiągnęliście - uważasz, że zawdzięczacie to ciężkiej pracy czy po prostu macie w życiu szczęście?

I to, i to. Poprzednią płytę nagraliśmy za minimum kasy, w ciągu zaledwie tygodnia - ale na pewno znalazło się na niej sporo fajnej muzyki. Potem przez trzy lata non-stop koncertowaliśmy - nie można więc powiedzieć, że nie pracowaliśmy. Ale gdyby nie to, że kiedyś znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, pewnie do niczego by nie doszło. Mieliśmy szczęście, że naszym menedżmentem zajęli się ludzie z Q Prime, że podpisaliśmy kontrakt w wytwórnią Columbia. Mogło być znacznie gorzej! (śmiech)

Mówisz, że Platynowa już płyta "The Fake Sound Of Progress" powstała w tydzień?!

Tak - tydzień ją nagrywaliśmy i tydzień zajęło miksowanie materiału. Na początku chcieliśmy nagrać tylko materiał demo, żeby usłyszeli o nas ludzie w Wielkiej Brytanii. I zanim się zorientowaliśmy, płyta naprawdę zaczęła się podobać.

Czy w takim razie album wydany potem przez Columbię zawiera dokładnie ten sam materiał?

W zasadzie tak - były tam jeszcze dodatkowe miksy, ale prawie nic nie zmieniły. Wciąż słuchacie dźwięków nagranych przez te 7 dni!

W zespole jest sześciu oficjalnych członków. W jaki sposób koncertując - czyli przebywając ze sobą przez trzy lata - jeszcze nie zwariowaliście?

Wszyscy znamy się już bardzo długo i trasa była tylko sprawdzianem tego, czy do siebie pasujemy. I okazało się, że owszem! A z drugiej strony to duży skład pozwala zawsze na unikanie kogoś, z kim akurat nie chcemy przebywać - dookoła zawsze jest jeszcze parę innych osób, do których można się odezwać. Jednak najważniejsze, czego wspólnie się nauczyliśmy, to nie wchodzić sobie w drogę i szanować to, że ktoś może po prostu mieć zły dzień. Zachowywaliśmy się jak grupa przyjaciół, która wspólnie snuła się po mieście, chodziła na zakupy czy na posiłki. Patrząc z perspektywy, pierwsze miesiące trasy niczym nie różniły się od ostatnich.

Czyli przez te lata nieźle się bawiliście. A kiedy poczuliście, że to wszystko to coś więcej niż tylko zabawa?

W 2003 roku roku mieliśmy zagrać na Ozzfest przed ponad 60 tysiącami ludzi i w momencie, kiedy wchodziliśmy na scenę, ktoś rzucił butelkę i złamał gryf od mojej gitary. Zostałem więc bez gitary, a wszystko to na oczach 60-tysięcznej widowni. Wtedy pomyślałem, że to już przestało być zabawne. Próbowałem ją jakoś przytrzymywać i grać mimo to, ale i tak był to chyba najgorszy koncert w naszej historii. Byłem tak wściekły, że marzyłem tylko o tym, by było po wszystkim.

A podczas trzyletniej trasy koncertowej, do której tak uparcie wracam, jest czas i miejsce na pisanie nowego materiału?

Trochę tak. Ponieważ ruszając w trasę byliśmy jeszcze mało znanym zespołem i w naszym busie nie było żadnych pro-toolsów ani profesjonalnego sprzętu, więc kawałki melodii, skrecze czy riffy gitarowe nagrywaliśmy na zwykły magnetofon. Ale prawdziwe pisanie piosenek zostawiliśmy sobie na później. Trasa służy bardziej zebraniu samych inspiracji.

Na nowej płycie jest kawałek o przekornym tytule "We Are Godzilla, You Are Japan". Czy to jakaś kontynuacja singla "Shinobi vs. Dragon Ninja" z poprzedniej płyty?

Możliwe - w zespole to Ian [Watkins - wokalista, przyp. red.] pisze wszystkie teksty i nadaje im tytuły. "Shinobi..." był dość zabawnym utworem napisanym przez grupę dzieciaków, podczas gdy "We Are Godzilla..." to już metafora. Tak jak Godzilla co jakiś czas wraca i niszczy Japonię, tak i nasz powrót z drugą płytą to taki niszczycielski powrót Godzilli do Japonii, czyli na świat. Tak można by to w skrócie wytłumaczyć! (śmiech)

Kawałek "Shinobi..." graliście w Japonii. Czy tamtejsza publiczność jakoś specjalnie reagowała na tej numer?

W Japonii publiczność na każdy numer reagowała specjalnie! Graliśmy w małym klubie w Tokio, w którym przez cały koncert panowało istne szaleństwo. To ciekawe, bo japońska publiczność jest znana ze swojego oddania - zanim jeszcze tam pojechaliśmy, inne zespoły ostrzegały nas, że tamtejsi fani obdarowują idoli mnóstwem prezentów, często nocami koczują przed hotelem. Trochę sobie tego nie wyobrażaliśmy - jak to? Kto nas w ogóle zna w Japonii? Potem się okazało, że fani nie odstępowali nas na krok - jechali za nami na lotnisko, wskakiwali do pociągu, którym jechaliśmy.

A co z tymi prezentami, dostaliście parę najnowszych kamer cyfrowych?

Niestety - dookoła w sklepach z pamiątkami były same kamery cyfrowe, ale jakoś się na nie nie załapaliśmy! (śmiech) Może następnym razem...

Teraz wyjaśnij proszę jedną sprawę. Jeden z utworów z singla "Burn Burn" nosi tytuł "Our Broken Hearts" i dopisek - scena z Top Gun 2. Czyżby powstała jakaś kontynuacja filmu "Top Gun", której nie widzieliśmy?

Nie, nic z tych rzeczy! (śmiech) Ten utwór napisaliśmy jakieś dwa lata temu, po obejrzeniu po raz któryś pierwszej części "Top Gun". Tak nam się spodobała, że tylko czekamy, aż powstanie druga część! Kiedy teraz słuchamy "Our Broken Hearts", brzmi to jak piosenka żywcem wyjęta z tych klimatów. Mamy nadzieję, że twórcy filmu nas zauważą i trafimy na ścieżkę dźwiękową.

Pierwszy singel z płyty to - jak już wspomniałem - "Burn Burn". Opowiedz o nim coś więcej.

Tu też Ian odpowiada za warstwę tekstową. Chodzi o to, że prasa brytyjska była swego czasu do nas bardzo przyjaźnie nastawiona - naprawdę pomogła nam "wypłynąć". Ale kiedy nasza płyta zaczęła się wreszcie sprzedawać, wszyscy się nagle odwrócili plecami - zaczęli przepowiadać, że nie uda nam się, że jesteśmy mało wiarygodni. I ten kawałek to odpowiedź na ich zarzuty.

Czy w takim razie brytyjska prasa muzyczna była dla was kiedyś swego rodzaju wyrocznią?

Nie. Miło jest mieć w prasie dobre recenzje, ale tak naprawdę to nie mają one żadnego znaczenia dla tego, co robisz. Dobrym przykładem będą tu zespoły, których prasa nienawidzi: Nickelback czy Evanescence. Oba sprzedają w Wielkiej Brytanii setki tysięcy płyt, grają przy pełnych salach i ludzie nie robią sobie nic z tego, co mogą o nich znaleźć w gazetach. White Stripes obwołani zostali najlepszym zespołem roku czy dekady. Lubię ich muzykę, ale takie wyróżnienie jest po prostu bez sensu.

Wasza oficjalna biografia głosi, że Ian fascynuje się zespołem Queen. Czy zauważyłeś, żeby przemycał do waszej muzyki elementy twórczości tej grupy?

Naprawdę coś takiego powiedział? No nieźle! (śmiech) Osobiście nigdy ich nie lubiłem, może za kilka lat zrozumiem swój błąd... Chociaż, jeżeli Queen kojarzy się z dobrymi melodiami, to może coś w tym jest - każdy kawałek Lostprophets opiera się przede wszystkim na dobrej kompozycji. Tak, chyba jednak mamy w sobie coś z Queen!

Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów promocyjnych wytwórni Sony Music.)

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: start | Stone | Prasa | Queen | studio | Los Angeles | szczęście | publiczność | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy