Reklama

"Nigdy nie miałam poczucia, że mój czas już się skończył"


Kylie Minogue, pochodząca z Australii wokalistka, jest bezwątpienia jedną z najciekawszych postaci świata muzyki pop końca XX wieku. Zadebiutowała jeszcze w latach 80., śpiewając u boku Jasona Donovana, potem była główną

gwiazdą słynnej stajni kompozytorsko-autorskiej Stock-Aitken-Waterman, symbolem kiczowatej muzyki pop. Jej wydany w 1997 r. album "Impossible Princess", w Europie nie został dobrze przyjęty i wydawało się, iż kariera muzyczna Kylie definitywnie zakończyła się. Za namową członków grupy Pet Shop Boys, wokalistka rozstała się wówczas z taneczną wytwórnią Deconstruction i znalazła schronienie w dużej firmie Parlophone, będącej częścią koncernu EMI.

Reklama

Pierwszy wydany przez nią singel "Spinning Around" stał się numerem jeden zarówno w Anglii, jak i w Australii. Idąc za ciosem, Minogue zmieniła swój image, zaczęła kręcić przemawiające do wyobraźni teledyski. Płyta "Light Years" z 2000 roku przywróciła jej dawną popularność. Zaledwie rok później Kylie ponownie podbiła listy przebojów kolejnym albumem "Fever", a pochodząca z niej kompozycja "Can't Get You Out Of My Head" stała się jednym z największych przebojów 2001 roku.

Świętując swój wielki sukces, Kylie opowiedziała nam o swoim nowym albumie, pracy nad seksownym teledyskiem "Can?t Get You Out Of My Head", miłości do Internetu i muzyki oraz planach na przyszłość.


Mamy jesień 2001 roku. Pierwszy singel z twojej nowej płyty jest numerem jeden gdzie się tylko da, a sam album robi furorę w całej Europie. Jak się z tym czujesz?

Nie mogę w to uwierzyć. Bardzo trudno jest mi opisać to, co czuję. Wszystko nagle przesunęło się na wyższy poziom. Zwykle przy singlach promocyjnych masz nadzieję, że będzie to konsekwentne wspinanie się do góry, powolny postęp. W tym przypadku przeskoczyliśmy parę szczebli i wykonaliśmy prawdziwy skok - to niesamowite...

Kiedy wytwórnia Parlophone/EMI podpisywała z tobą kontrakt, jeszcze przed wydaniem płyty "Light Years", niektórzy liczący się dziennikarze twierdzili, że to był zły pomysł, bo twoja kariera jest już skończona. Nie bałaś się?

Od chwili podpisania umowy z Parlophone instynktownie czułam, że to jest dla mnie najlepsze rozwiązanie. Nigdy nie miałam poczucia, że mój czas już się skończył. Przed podpisaniem przeze mnie tego kontraktu z pewnością byli ludzie, którzy uważali, że moja kariera znalazła się w ślepym zaułku. Ale ja tak nie myślałam, zawsze uważałam, że jest jeszcze coś do zrobienia. Ostatnie lata i albumy ?Light Years? oraz "Fever" przekonały mnie, że miałam rację. To bardzo miłe, że mogę tu być teraz i że wciąż mogę współpracować z ludźmi, w których wierzyłam od momentu, gdy ich spotkałam.

Jesteś teraz światową marką - wszyscy nazywają cię po prostu "Kylie", a nie "Minogue". Pracował nad tym cały sztab ludzi. Dzięki temu rozdawanie autografów stało się chyba łatwiejsze...

Dzięki Bogu, wyrzuciłam tę część. Jestem pewna, że mój autograf jest dziś wart nie więcej niż dwa pensy - podpisałam tyle różnych rzeczy: płyt, zdjęć, paczek papierosów, serwetek... Pozbyłam się nazwiska Minogue już jakiś czas temu, bo było za długie. Ale ja wolę mówić: "my to zrobiliśmy" czy "my mamy taki plan", niż używać liczby pojedynczej, bo to jest praca zespołowa. Oczywiście, na tyle, na ile się da, staram się robić to, na co mam ochotę. Czasami myślę, że wszyscy wokół mają rację, tylko ja się mylę. Wtedy delikatnie dają mi do zrozumienia: "Twój instynkt jest ważniejszy od naszego rozsądku - słuchaj własnego serca!". Ale zasadniczo pracujemy wspólnie i staramy się osiągnąć porozumienie, zanim coś zrobimy. Ostatnio nie mamy zresztą wielu powodów do dyskutowania, czy powinniśmy coś zrobić, czy nie. Wszystko przebiega bardzo naturalnie. Myślę, że to jest główny powód sukcesu tego singla i albumu.

Pierwszy singel "Can?t Get You Out Of My Head" całkowicie podbił świat. Wygląda na to, że bardzo wielu słuchaczy odnalazło w nim coś dla siebie...

Myślę, że to jest bardzo prosta piosenka. Przywodzi na myśl wiele odcieni muzycznych. Kiedy pierwszy raz ją usłyszałam, pomyślałam o utworze "Confide In Me", gdzie przejścia tak samo wznoszą się do góry i są tam też takie ładne, delikatne linie wokalne. Od początku zakochałam się w tej piosence. A teraz, kiedy zdaję sobie sprawę z tego, jakie podstawy ma ten utwór, wręcz nie mogę uwierzyć, że to ja go śpiewam, że udało mi się go przystosować do swoich warunków. Jeżeli chodzi o ludzi, z którymi pracuje - są to dla nich ciężkie czasy. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko, spędziliśmy razem mnóstwo czasu w samolotach, w autobusach, w studiach. W związku z tą nieustanną bliskością oni nie mają przede mną ucieczki ani na moment.

Biffco, Biff Stannard i Jules Gallagher z Dublina mieli wielki wkład w powstanie tej płyty. Jak się pracowało z tymi chłopakami?

Oni mają niesamowite warunki. Ich studio wygląda niczym ze Star Treka. Przygotowują ci wszystko, możesz usiąść i pracować nad piosenkami. Nagrywa się jedną albo dwie dziennie. Zazwyczaj udawało nam się nagrać dwie w ciągu jednego dnia! Oni maczają palce w tylu różnych przedsięwzięciach, że dokładnie wiedzą, co się dzieje w tym biznesie i na listach przebojów. Są odpowiedzialni za wiele z tych rzeczy, które są teraz na topie. Praca z nimi to duża przyjemność. Mogłam być pewna, że pójdzie nam łatwo i że wiele dobrych rzeczy uda nam się zrobić przez te parę dni.

Większość z nowych piosenek ma świetne aranżacje. W "Love At First Sight" podkład zdaje się zanikać, kiedy wchodzi wokal i ponownie go wydobywa. To świetna kombinacja starego brzmienia z nowoczesną technologią.

Myślę, że to odzwierciedla dzisiejsze popowe klimaty, inne od tych z końca lat 80. W piosence pop, jak i na całym albumie, możesz dziś zawrzeć wiele różnych składników. W tym właśnie specjalizują się Biffco i jego załoga. Potrafią wziąć trochę tego, trochę owego i nadać specyficzny smak twojej piosence, nie psując jednocześnie efektu, który zamierzałeś osiągnąć.

Czy te wszystkie tricki produkcyjne słyszysz już w momencie, gdy nagrywasz partie wokalne, czy może ostateczny kształt piosenki pozostaje dla ciebie do końca niespodzianką?

Kiedy pracuję z Biffem i Julesem, brzmi to od razu mniej więcej tak, jak ma brzmieć na końcu. Zostaje jedynie parę zabiegów kosmetycznych. Ale zarówno w ich przypadku, jak i w przypadku innych producentów i autorów, z którymi pracowałam - dzisiejsza technika nagraniowa jest tak zaawansowana, że linie wokalne profesjonalnej jakości możesz nagrać w sypialni, czy domowym studiu nagraniowym. Piosenka nabiera kształtu w miarę powstawania, w przeciwieństwie do dawnych czasów, kiedy śpiewało się na bardzo surowym podkładzie i dopiero później myślało o tym, co z tym dalej robić. Jedną z dobrych stron nagrywania w taki sposób jest to, że piosenki rozwijają się w bardzo naturalny sposób. Okazuje się, że zostawiasz tych kilka linii wokalnych, które nagrałeś jako pierwsze...

Czy dziś bardziej niż kiedyś jesteś zadowolona ze swoich możliwości wokalnych?

Zdecydowanie. Jestem zadowolona i odprężona. Ciężko pracowałam nad głosem przez ostatnie parę lat, szczególnie podczas ostatniej trasy koncertowej. Lekcje śpiewu wychodziły mi już bokiem. Stwierdziłam wtedy, że śpiewanie to nie jest zajęcie dla mięczaków. Niektóre z ćwiczeń przypominały trening piłkarski. To bardzo ciężka praca. Tak wiele rzeczy działo się przed koncertami, a ja musiałam się rozgrzewać. Potem z kolei musiałam ochłonąć. Ale to niesamowite, jakie znaczenie ma nauka technik wokalnych. Miałam szczęście, że znalazłam nauczyciela, który pozwala swoim uczniom zachować naturalny, popowy głos, jednocześnie ucząc klasycznych technik wokalnych.

Na twojej stronie internetowej można zaprenumerować coś w rodzaju powieści w odcinkach, w której na bieżąco informujesz, co u ciebie słychać. Jesteś fanką Internetu?

Tak. Jeszcze jakieś pięć lat temu bałam się komputerów. Mówiłam: "Zabierzcie to ode mnie, nie wiem, jak to się uruchamia!". Dziś jestem prawie maniaczką komputerową. Uwielbiam te wszystkie gadżety, Internet - bardzo pomaga on w utrzymaniu sieci fan-klubów na całym świecie. I wiadomości pojawiają się tam błyskawicznie - to niesamowite. W ciągu ostatnich paru tygodni na mojej stronie znalazło się mnóstwo podziękowań. Dowiadywałam się, że jestem numerem jeden to tu, to tam. Nie wiem, jak mam na to wszystko odpowiadać - mówię więc po prostu: ?dziękuję, dziękuję raz jeszcze?...

Najpopularniejszy brytyjski dziennik "The Sun" nazwał cię "królową pop", kiedy pobiłaś rekord Michaela Jacksona w liczbie numerów jeden na liście przebojów...

Tak, wiem. Całkiem dobrze czułam się też jako księżniczka pop. Oni lubują się w tego typu określeniach. Ja się z tego bardzo cieszę.

Pojawiłaś się na ekranie jako Fairy w "Moulin Rouge". Czy w związku z tym masz zamiar powrócić do grania w filmach?

Z pewnością. W "Moulin Rouge" miałam bardzo małą rolę. Reżyser Baz Luhrmann uwierzył we mnie, po prostu do mnie zadzwonił i zapytał, czy jestem tym zainteresowana. Oczywiście byłam gotowa zrobić co tylko chciał, w każdej chwili - nawet za cenę znalezienia się pod pręgierzem kolejny raz w ciągu mojej kariery. To małe doświadczenie znaczyło dla mnie o wiele więcej, niż mogłoby wynikać z czasu, jaki można mnie oglądać na ekranie. To był taki mały zastrzyk pewności siebie, który ośmielił mnie do powrotu do aktorstwa. Zawsze miałam takie pragnienie, ale zostało ono zredukowane do takiej postawy Piłata - niby w tym uczestniczyłam, ale nie angażowałam się w to zbytnio. Ma to swoje dobre strony, bo przecież przez ten czas, kiedy byłam zajęta muzyką, doszłam do miejsca, w którym teraz jestem. Chciałam zdobyć taką pozycję od bardzo dawna. Ale coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powrócę do aktorstwa. Potrzebuję wstrząsu i jednocześnie odrobiny strachu, bo to popchnie mnie do stworzenia czegoś wielkiego. Jestem bardzo zainteresowana zrobieniem czegoś nowego. Chciałabym zagrać w filmie mającym elementy komedii - wszystko jedno, romantycznej czy czarnej. To jest to, czego powinno być znacznie więcej we wszelkich programach telewizyjnych - są takie momenty, kiedy humor jest właśnie tym, czego najbardziej potrzeba. Z pewnością nie jest to łatwe, ale mam wrażenie, że czułabym się w tym bardzo dobrze.

Gdybyś jutro miała rozpoczynać zdjęcia do nowego filmu, kogo chętniej widziałabyś u swego boku: George'a Clooneya czy Alana Rickmana?

Alana Rickmana. On jest cudowny. W filmie "Truly, Madly, Deeply" moim zdaniem był rewelacyjny. Byłam nim zauroczona. Poza tym, mieszkając już od jakiegoś czasu w Anglii, mam w sobie więcej angielskiej niż amerykańskiej wrażliwości. A on jest cudowny, absolutnie cudowny...

Ostatnimi czasy wiele podróżujesz po świecie, a szczególnie po Europie. Czy udaje ci się coś pozwiedzać przy okazji?

Z ubolewaniem muszę powiedzieć, że niewiele. Mogłabym napisać przewodnik po europejskich stacjach radiowych i telewizyjnych. Ale myślę, że to jest typowe - wszyscy wykonawcy mówią to samo. Niemniej to jest wspaniałe - nawet jeśli masz tylko czas na zjedzenie obiadu i tak możesz dostrzec różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. To i tak jest interesujące. Bardzo chciałabym mieć więcej czasu na zwiedzanie, ale mimo wszystko i tak lubię podróżować.

Pierwszy utwór z płyty "Fever" - "More More More", brzmi żywcem jak jakiś przebój z przełomu lat 70. i 80.. Niczym połączenie Sister Sledge z Kool And The Gang...

Moim zdaniem to super. Nagrałam ten utwór w Londynie z Tommym Dee. Napisali go Tommy Dee i Liz Finn Standley. Nie mogliśmy przestać szaleć w studiu słuchając "More More More". To był nasz "numer tarasowy". Wyobrażaliśmy sobie, że siedzimy gdzieś na tarasie, a ten numer sobie gdzieś z tyłu 'leci'. Bardzo dobrze się bawiłam, śpiewając go - jest taki delikatny, ale jednocześnie zadziorny.

Jak twoim zdaniem płyta "Fever" brzmi w porównaniu z poprzednią, "Light Years"? Jest bardziej czy mniej retro?

?Love At First Sight?... Sądzę, że na "Light Years" było więcej klisz ze starego disco. Uwielbiam to - takie bezgraniczne oddawanie się nastrojowi frywolności, dyskoteki. Było dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Przy "Fever" było tak, jakbyśmy poszli do najbliższego klubu. Ta płyta jest trochę bardziej wygładzona, jest tu więcej dźwięków z późnych lat 70., albo wczesnych 80. Mnie to bardzo odpowiada, bo właśnie to najbardziej mnie teraz interesuje w muzyce pop - te wszystkie syntetyczne dźwięki, przetwarzanie głosu. Przewija się to wszystko przez ten album.

W utworze "Burning Up" kilkakrotnie zmienia się tonacja, jest tam też fragment z wokoderem. Czy trudno ci było to zaśpiewać?

Nie. Tylko ta część z wokoderem miała zabrzmieć, jakby była przetworzona. Reszta tej piosenki, zwrotka i refren, bardzo mi odpowiadały. Zmiany tonacji nie były szczególnie trudne, podobało mi się, że piosenka tak się zmienia.

Na płycie "Fever" nie ma właściwie żadnej przebojowej ballady...

Faktycznie, nie ma piosenki, przy której mógłbyś chwycić kogoś i pociągnąć w swoją stronę. Ta płyta po prostu przyjęła taki kształt. Tak miało być i umieszczanie tam na siłę jakiejś ballady byłoby trochę głupie. Być może zrobię to następnym razem. Wiele ludzi narzeka: "nie ma ballad!". Ja osobiście za nimi nie tęsknię. Na tej płycie jest parę utworów, które pozwalają ci momentalnie ochłonąć.

Tak więc słynna gwiazda pop podbija świat. Ale co jest dla ciebie największym utrapieniem - radiowe wywiady o świcie, godziny spędzone w charakteryzatorni, a może opóźnienia na lotniskach?

Wszystko to, co wymieniłeś. Są pewne rzeczy, których nie da się uniknąć - niezależnie od tego, jak wielką jesteś gwiazdą. Musisz siedzieć w charakteryzatorni przez półtorej godziny. Ludzie mówią mi: "To musi być wspaniałe, siedzieć tak sobie i być pod opieką najlepszych speców od makijażu". Spodziewają się, że to potwierdzę, a ja mówię: "Niekoniecznie, są ciekawsze rzeczy do roboty, niż siedzenie na krześle". To staje się normalną pracą. Co do promocji... Miałam zamiar powiedzieć, że jest równie wyczerpująca, ale wszystkie kanty zostały spiłowane dzięki niezwykle pozytywnemu odzewowi, z jakim spotka się moja muzyka. Wczesne wstawanie, podróże i monotonia tego wszystkiego, są czasami bardzo trudne do zniesienia. Ale musisz robić tego typu rzeczy. Jeżeli dzięki temu możesz dotrzeć ze swoją muzyką do publiczności i skłonić ją, aby przychodziła na twoje koncerty, warto to robić.

Po raz pierwszy w swojej karierze blisko współpracowałaś z kobietą, Cathy Dennis, która jest współautorką piosenek "Can't Get You Out Of My Head" i "Dancefloor". Jak wam się razem pracowało?

To było wspaniałe móc pracować z Cathy, pracować z kobietą. Po pierwsze dlatego, że było to coś innego, niż dotychczas. Ważny był fakt, że ona sama jest piosenkarką i wie, jak to jest, kiedy się jest w studiu. Poza tym mamy podobne głosy, więc mogłyśmy wspólnie nagrywać chórki. Są na tej płycie chórki, w których do końca nie wiedziałyśmy, kto jest kim. Pytałyśmy siebie: "Czy to ty?". Nasze głosy bardzo dobrze się miksują. Obie potrafimy zmieniać głos, więc był to dla nas taki rodzaj porozumienia bez słów. Naprawdę dobrze nam się pracowało. Ona jest niewiarygodna - kiedy nagrywałam piosenkę, siedziała obok, niemal czułam, jak pracuje jej mózg , po czym nagle mówiła: "Może powinnaś to zaśpiewać trochę inaczej?". Było wspaniale. Bardzo się cieszę, że ona ma na koncie takie sukcesy.

Pomówmy o teledysku do "Can't Get You Out Of My Head". Wywołał on sporo zamieszania, szczególnie jeżeli chodzi o twój biały strój...

O wiele większe niż się spodziewałam! Wiem, że strój był niczego sobie - od razu wiedzieliśmy, że będę dobrze w nim wyglądać. Ale ostateczny efekt, jaki pojawił się w teledysku, zaskoczył mnie. Jestem bardzo zadowolona. Wiem, że to może brzmieć dziwnie, kiedy mówię, że jestem zaskoczona tak dobrym efektem. Ale dopasowanie tych wszystkich elementów, aby tworzyły razem tak doskonałą harmonię, aby nic nie przyćmiewało pozostałych części, było naprawdę trudne. Zaangażowanych jest w to wielu ludzi: projektanci, producenci, fryzjerzy, kosmetyczki, tancerze itd. Wszystkie elementy muszą do siebie pasować. I pasują - i to jeszcze jak! Jestem bardzo dumna z tego teledysku. Jeszcze raz muszę podkreślić, że ludzie, którzy nad tym pracowali, dali z siebie więcej, niż można było od nich oczekiwać. W tym teledysku jest mnóstwo odniesień. Opowiem może o jednym, związanym z tym białym strojem z kapturem. Wyglądam trochę jak Grace Kelly - ze względu na klasyczny makijaż, te czerwone usta; trochę jak Grace Jones - to przez ten kaptur. Jest tam też coś z księżniczki Lei. Odniesienia znajdują się też w wyglądzie tancerzy. Wszystkie te elementy z czymś ci się kojarzą - patrzysz na nie i wiesz, że skądś je znasz. Ale wszystkie, połączone razem, tworzą coś nowego. Środkowa część teledysku jest przesycona seksualnością, ale pod koniec staje się on bardziej liryczny: te wszystkie powolne ruchy, rozwiane loki, pulsujące światła.

Czego możemy się spodziewać po twojej najbliższej trasie koncertowej? Czy planujesz też koncerty poza Wielką Brytanią?

Po pierwsze, zobaczycie coś, czego nigdy dotąd nie robiłam. Chcemy, aby moje koncerty tchnęły świeżością. Będą się opierać na materiale z najnowszej płyty "Fever", ale oczywiście znajdą się tam też starsze przeboje. Jest mi dość trudno zwerbalizować, jak to będzie wyglądać, bo dosłownie teraz nad tym dyskutujemy. To jest czas planów, podekscytowania - myślę sobie: ?O Boże, to będzie takie trudne! Dlaczego znowu muszę się tak katować??. Ale podniecenie tym, co mamy zamiar zrealizować, jest o wiele większe niż ogrom pracy, jaki mnie czeka. Nie bardzo umiem ci powiedzieć, co to będzie, ale mam nadzieję, że będzie to coś świeżego i godnego zobaczenia. Kiedy podróżuję po Europie, wszędzie mnie pytają, czy przyjadę tam z koncertami - to świetny znak. Zarykuję twierdzenie, że moja trasa obejmie co najmniej część Europy.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: kariera | piosenka | koncerty | piosenki | Kylie Minogue
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy