Reklama

"Komponuję w biurze, od dziewiątej do szóstej"

Nick Cave, pochodzący z Australii muzyk, wokalista, poeta, pisarz i aktor, ma u nas wielu fanów. W 1999 roku wystąpił u boku polskich artystów na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, podczas wieczoru poświęconemu jego twórczości. Jego wydany wiosną 2001 roku album „No More Shall We Part”, nagrany z zespołem Bad Seeds, zawiera pierwszy studyjny materiał od 1997 roku, gdy ukazała się płyta "The Boatman’s Call". Z tej okazji z Nickiem Cavem o pobycie w Polsce, Biblii i twórczej dyscyplinie, rozmawiał Piotr Metz z radia RMF FM.

Zdajesz sobie sprawę z tego, że życie w Polsce nigdy już nie będzie dla ciebie takie samo po koncercie, który tu niedawno dałeś?

Co masz na myśli?

Chodzi o ten specjalny koncert podczas Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1998 roku, w czasie którego polscy artyści wykonywali twoje utwory.

I moje życie w Polsce już nigdy nie będzie takie samo?

Tak.

Bardzo mi się to podobało. Byłem zaszczycony. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem.

To prawdopodobnie zmieniło twój status w Polsce.

Reklama

Z jakiego na jaki?

Twoja publiczność jest teraz inna, szersza. Ludzie, którzy nic o tobie nie wiedzieli, teraz cenią twoją twórczość.

To dobrze.

Czy zaskakuje cię to, gdy dostajesz zaproszenie z takiego dziwnego kraju, jak Polska i okazuje się, że wszyscy znają tam twoją twórczość?

Nie wiem, co takiego jest w naszym zespole, że tak dobrze powodzi nam się w niektórych krajach. Nie wiem, co ma na to wpływ i dlaczego tak się dzieje. Ale podoba mi się to.

Czym różni się dzisiejsza twórczość Nicka Cave’a od albumów Bad Seeds? Mam wrażenie, że coraz wyraźniej zmierzasz w kierunku kariery solowej.

Zupełnie się z tym nie zgadzam. Mimo że na płycie „The Boatman’s Call” często jest tylko mój głos i fortepian, dla mnie był to po prostu kolejny album Bad Seeds. Tyle, że pozostali muzycy nie grali za wiele. Jedną z zalet Bad Seeds jest to, że wiedzą, jak odpowiednio zaaranżować utwór. Słuchają zestawu piosenek, który im przynoszę i mówią: „Zostawmy to tak jak jest. To brzmi dobrze.” Albo: „Tutaj zagramy”. Na nowej płycie Bad Seeds grają sporo. To dzieło zespołowe. Dominuje tu fortepian, na którym ja gram, ale to bez wątpeinia płyta Bad Seeds. Musisz zobaczyć koncert Bad Seeds, aby zrozumieć, że są oni absolutnie niezbędną częścią tego, co robię. Nie mam zamiaru nagrywać płyt solowych.

Czyli nagrywanie z Bad Seeds jest rodzajem doświadczenia plemiennego? Sama obecność pewnych ludzi w studio ma wpływ na końcowy efekt nagrań?

Zdecydowanie tak. Każdy z nich odgrywa inną rolę. Znamy swoje mocne i słabe strony. Gramy ze sobą od wielu lat, dobrze się rozumiemy i myślę, że oni rozumieją mnie. Więc pracujemy szybko. Lubimy podchodzić do poszczególnych piosenek nie znając ich. Po prostu przynoszę do studia zestaw utworów, siadam przy fortepianie, mówię: „Ten numer idzie tak”, gram go, zespół słucha, gramy go jeszcze wspólnie ze dwa razy i nagrywamy. Tyle zajmuje nam całe przygotowanie i próby.

To tak jak koncert w studio.

Dokładnie.

Zawsze wydawało mi się, że więcej przyjemności sprawia ci pisanie niż nagrywanie, ale wygląda na to, że nagrywanie jest również interesujące...

Dla mnie są to dwie zupełnie różne rzeczy. Proces pisania jest podstawą tego, co robię. Mam biuro, w którym jestem codziennie od dziewiątej do szóstej.

Taka ścisła dyscyplina?

Tak, to jest dla mnie absolutnym priorytetem. Właśnie w tym biurze piszę piosenki. Całą ostatnią płytę napisałem siedząc przy tym samym biurku, wyglądając przez to samo okno. Właśnie to: napisanie kilku linijek, potem jeszcze paru, zagranie tego na fortepianie, obserwowanie, jak wyłania się piosenka – to właśnie sprawia, że wciąż jestem w tym biznesie. To doświadczenie duchowe, rozwijam się w ten sposób, staję się lepszym człowiekiem. Proces nagrywania jest czymś zupełnie innym. Biorę wówczas piosenki, które są jak– upraszczając – moje dzieci i prezentuję je światu, wysyłam je do ludzi. To zupełnie inna rzecz, zupełnie odmienny proces. Z kolei granie na żywo jest jak ich powrót, odkrywanie ich na nowo, sprawdzanie, czy przeżyją czy umrą.

Skoro mówimy już o koncertach. Czy zgodzisz się z tym, że każdy z nich jest niepowtarzalną sytuacją? Mówię to jako przeciwnik płyt koncertowych, które są jedynie marnym odzwierciedleniem towarzyszących koncertom emocji.

Tak, mogą tym być. Ale płytom koncertowym towarzyszy inny duch. Mogą to być naprawdę piękne rzeczy. Myślę, że wiele płyt koncertowych jest nagrywanych w bardzo wyrachowany sposób. Zespół wie, że będzie nagrywał płytę live, specjalnie się do tego przygotowuje, zaprasza tłum ludzi. Więc wychodzi coś w rodzaju płyty studyjnej. Ja osobiście lubię bootlegi. Możesz tam usłyszeć także inne wersje utworów. Słyszysz, czy coś się sprawdza na żywo czy nie. Na tym, moim zdaniem, polega ten proces. Podoba mi się to.

Mówiłeś, że piszesz codziennie od dziewiątej do piątej. Czy to oznacza, że każdemu albumowi poświęcona jest oddzielna sesja, czy po prostu piszesz bez przerwy, a potem wybierasz do nagrania poszczególne utwory?

Nie zawsze pisałem w ten sposób. Biuro założyłem jakieś dwa lata temu. Zrobiłem to, gdyż poprzedni sposób pisania nie działał w taki sposób, jak tego chciałem. Wcześniej nosiłem w kieszeni specjalny notes. Kiedy przyszedł mi do głowy jakiś wers, zapisywałem go, chowałem notes i tydzień później dopisywałem kolejny wers. Mniej więcej w taki sposób pisałem kiedyś piosenki. Nie stawałem z nimi twarzą w twarz. W końcu doszedłem do wniosku, że tracę zbyt wiele czasu. To było bardzo stresujące. 90 procent czasu spędzałem na martwieniu się, że piszę za mało. Myślałem: „Czy to była ostatnia piosenka, jaką napisałem?” Miałem tego typu zmartwienia, więc postanowiłem, że zacznę pisać w zdyscyplinowany sposób. Usiadłem i zacząłem pisać teksty na nową płytę. Postanowiłem robić to z czystym umysłem i dużą systematycznością. Ale nawet gdy nie piszę w danym momencie piosenek, gdy nie uczestniczę w tym procesie, piszę inne rzeczy. W tej chwili kończę scenariusz do filmu, którego reżyserem będzie John Hillcoat. Jakiś czas temu nakręcił taki więzienny film „Ghosts... of the Civil Dead”. Cały czas robię więc inne rzeczy, które powinny ujrzeć światło dzienne jeszcze w tym roku. Potem rozpocznę pracę nad nową płytą i nad tym się skoncentruję.

Pisanie w ten sposób satysfakcjonuje cię?

Tak.

To wygląda prawie tak, jakbyś atakował te piosenki. Czy zdarzają ci się bezproduktywne dni?

Oczywiście. Mam takie okresy, kiedy mało piszę, ale to nie są stracone dni. One też są niezbędną częścią tego wszystkiego. Moja odpowiedzialność za proces twórczy sprowadza się do pojawienia się w biurze. Nad tym, co dzieje się później, nie mam najmniejszej kontroli. Ale wiem, że na tym etapie mojego życia czekanie na inspirację byłoby stratą czasu. Na tym nie można polegać. Po prostu muszę tam pójść i pracować.

My, słuchacze, rozpatrujemy twoją karierę pod kątem poszczególnych płyt. Czy ty sam spoglądasz wstecz w ten sposób, czy dla ciebie każda piosenka jest oddzielnym bytem?

Zazwyczaj piszę piosenki w pewnego rodzaju zestawach. Nie dołączam na nową płytę żadnych odrzutów, nie zostawiam sobie na boku rzeczy, do których kiedyś miałbym wrócić. Gdy słuchasz moich płyt, szczególnie dotyczy to ostatniego albumu, masz wrażenie, że wszystkie utwory są z sobą powiązane. W niektórych z nich możesz odnaleźć odniesienia do innych.

Ale teraz już wiemy, że pisałeś je w tak systematyczny sposób i stąd się to wzięło.

Tak, to taki efekt domina. Piszesz jedną piosenkę i ona sugeruje ci pewne rzeczy, które mają się znaleźć w kolejnej.

Czy w ogóle wracasz do swoich starszych nagrań?

Nie.

Zgadzasz się z tym, że utwory zawsze wiążą się jakimś określonym miejscem, czasem, uczuciem, czy czymkolwiek innym, co później jest bardzo trudno odtworzyć?

Na pewno. Wydawnictwo Pinguin Books opublikowało kompletny zestaw tekstów Nicka Cave’a od roku 1978 do 2001, czy jakoś tak. Ostatnio przysłali mi jeden egzemplarz, abym sprawdził, czy wszystko się zgadza. Zmuszony byłem usiąść i przeczytać to wszystko. I na nowo wróciłem do wszystkich miejsc, w których byłem pisząc te teksty. Nawet nie przypuszczałem, że mieszkałem w tylu różnych miejscach: w Berlinie, Sao Paulo, Londynie, Australii. Wszystkie te miejsca wywarły na mnie niesamowity wpływ. Nie słucham tamtej muzyki i nie bardzo mnie ona interesuje, ale na pewno okoliczności i miejsca, w których żyłem, miały na nią ogromny wpływ.

Przy słuchaniu waszych albumów duże wrażenie robi niepowtarzalne brzmienie Bad Seeds. Czy świadomie staraliście się zmieniać to brzmienie na poszczególnych płytach?

Nie, nie mieliśmy takiego zamiaru. Zazwyczaj mam zestaw utworów i sugeruję, jak powinniśmy je zrobić. Płyta „The Good Son” powstała w Brazylii. Są tam utwory piękne, wytworne, zupełnie różne od tego, co robiliśmy wcześniej. Chciałem, żeby tak właśnie zabrzmiały. Ale tak naprawdę to piosenka dyktuje warunki.

Jaka jest więc rola producenta w waszym przypadku?

Tak naprawdę to nie zatrudniamy producenta. Bardzo często pracujemy z Tonym Cohenem, który jest z nami od początku. On jest właściwie współproducentem. Bardzo dobrze nas zna i wie, że nie potrzebujemy rad typu: „Tutaj powinniście dodać trochę gitary”, albo: „Ta płyta powinna brzmieć w taki sposób”. On po prostu pomaga nam uzyskać takie brzmienie, jakie chcemy. Swego czasu zatrudnialiśmy producentów z zewnątrz. Zdarzyło się nam to dwa razy. Pierwsza płyta, jaką nagraliśmy, została kompletnie zniszczona przez tak zwaną wizję człowieka, który zmienił nasz zespół, zasadniczo grający punk rocka, w jakiś pop. Wtedy jeszcze w ogóle nie mieliśmy pojęcia, jak się nagrywa płyty. Byliśmy zupełnie zdani na łaskę tej osoby. Wtedy zdecydowaliśmy, że nigdy w życiu nie zatrudnimy nikogo spoza zespołu. Nawet jeżeli nic nie będziemy wiedzieli o danym studio, spróbujemy to zrobić sami. I trzymaliśmy się tego zasadniczo aż do płyty „Henry’s Dream”, która była wydana sześć czy siedem albumów później. Wytwórnia płytowa stwierdziła, że jesteśmy zbyt uparci i powinniśmy zatrudnić jakiegoś prawdziwego producenta. To była kompletna, pieprzona klapa, nieustająca walka pomiędzy nami a tym człowiekiem. W zasadzie musieliśmy nagrywać wszystko od początku, albo przynajmniej zmiksować to od nowa. Od tamtego czasu nie robimy tego.

Czyli Tony właściwie tylko wyjaśnia wam, jakim dysponujecie sprzętem i zamienia wasze pomysły w dźwięki...

Nagrywamy w bardzo staroświecki sposób. Mamy bardzo tradycyjne podejście. Siadamy razem, gramy piosenkę, nagrywamy to i miksujemy. Nie ma w tym żadnej tajemnicy.

Kiedy piszesz, masz w głowie jakąś określoną wizję tego, jak ma to brzmieć? Grasz sobie i śpiewasz w myślach powstające teksty?

Tak. To znaczy siadam sam przy fortepianie i gram sobie dany utwór setki razy w samotności. Kiedy zabieram go do studia, znam go już na wylot. Ale ważne jest to, że nie zna go zespół. Oni zaczynają go rozumieć dopiero wtedy, gdy go grają. Nagrywanie jest dzięki temu rodzajem przygody. Nie jest tak, że ćwiczymy dany utwór do momentu, aż umiemy go zagrać perfekcyjnie. Pomyłki są dla mnie równie ważne, jak cała reszta.

Czy często zdarza się, że twoja wizja różni się od tego, jak dany utwór brzmi w rzeczywistości? Czy udaje się wam uzyskać ten wymarzony efekt?

Nigdy się nie udaje, to prawda. Myślę, że masz fałszywy pogląd na to, jak powinna brzmieć piosenka, kiedy pracujesz nad nią zupełnie sam – tak jak ja, kiedy piszę piosenki. Mogę usiąść i zagrać dany utwór na milion różnych sposobów. W zależności od tego, jak się czuję, może on zabrzmieć bardzo smutno albo wręcz przeciwnie... On wtedy żyje. A proces nagrywania polega na zatrzymaniu, przyszpileniu jednej z takich wersji, która staje się tą WŁAŚCIWĄ. Z tego powodu zawsze zostaje mi uczucie rozczarowania. Nie dlatego, że coś jest źle nagrane, ale że zmienia się w taką skamielinę. Dopiero koncert pozwala tym utworom na nowo rozwinąć skrzydła.

Wydaje się, że twoją ulubioną formą ekspresji jest piosenka o tradycyjnej konstrukcji.

Tak.

Niezależnie od tego, czy jesteś akurat kojarzony z punkiem czy rockiem gotyckim, zawsze u podstaw leży piosenka, z jej klasyczną konstrukcją, prawda?

Nie jestem szczególnie zainteresowany nowymi formami. Mój gust muzyczny jest mocno zakorzeniony w tradycyjnej muzyce. Interesują mnie tradycyjne formy: ballady, opowieści. Pracuję w sztywno określonych ramach. Lubię napięcie, jakie może tam istnieć. Moim zdaniem możesz tu dużo zdziałać.

Czy w ogóle słuchasz tego, co dzieje się dookoła? Twoje płyty w sklepach muzycznych wciąż umieszczane są na półce z napisem „rock”...

Chodzi ci o to, czy słucham muzyki tworzonej przez innych ludzi?

Tak.

Oczywiście, że to robię. Nie jestem łowcą wszystkich nowości, pojawiających się w muzyce. Tak się składa, że większość muzyki, której słucham, tworzą ludzie starsi ode mnie. Jest grupa artystów, których słucham od zawsze: John Lee Hooker, Bob Dylan, Van Morrison, Leonard Cohen, Neil Young i paru innych. Zawsze ich słuchałem. Ich płyty nie przestają mnie inspirować i zachwycać, mimo że przesłuchałem je tysiące razy. Z nowszych rzeczy interesuje mnie głównie muzyka poważna. Ale z pewnością nie należę do ludzi goniących za nowościami w muzyce. Nigdy mnie to nie interesowało, niektórzy ludzie to lubią, ale ja nie.

Czyli wierzysz, że piosenka z jej melodią przetrwa wszystko. Pięć lat temu mówiono, że pozostanie tylko rytm, ambient, czy coś w tym stylu...

Moim zdaniem melodia również może być bardzo irytującą rzeczą. Zawsze możesz ułożyć jakąś melodię, opierając się na paru akordach. Można to robić w nieskończoność. Według mnie piękna piosenka powstaje dopiero po połączeniu w jedną całość kilku elementów: tekstu, frazowania, melodii. To nie zdarza się za każdym razem, ale czasami wszystko jak gdyby zaskakuje i słyszysz, że to jest to. To piękna rzecz. Myślę, że kiedy coś takiego się dzieje, piosenka staje się nieśmiertelna, pozostaje na zawsze.

I podnosi to twoją twórczość na wyższy poziom?

Nie chodzi mi tutaj o moją osobę. Mówiłem raczej o piosenkach. Wiele z moich utworów nie spełnia tych warunków, nie osiągają tego poziomu. Ale zdarzają się chwile, kiedy coś takiego się dzieje i to jest duże osiągnięcie. Jeśli uda się to zrobić, to jest dobra rzecz.

Czy czasami chciałbyś mieć więcej czasu? Angażujesz się w różne projekty. Czy zawsze możesz robić to, co byś chciał?

O czym mówisz?

Na przykład teraz jedziesz do Stanów z tym klasycznym repertuarem...

Tak, Wybieram się tam razem z moim małym, czteroosobowym zespołem na parę koncertów.

Poza tym masz Bad Seeds, projekty filmowe, piszesz. Nie brakuje ci czasu na zrobienie wszystkiego, co byś chciał?

Co tydzień, albo nawet kilka razy w tygodniu, spotykam się z moim agentem, który przedstawia mi wszystkie prośby, z jakimi ludzi zwracają się do mnie. Czasami chodzi o zagranie w jakimś filmie – te propozycje ostatnio prawie zawsze odrzucam. Innym razem jest to prośba o wywiad, napisanie czegoś, na przykład scenariusza filmowego. Jeżeli uznaję, że coś jest godne uwagi, zawsze znajdę czas, żeby to zrobić. Tak naprawdę najczęściej otrzymuję ciekawe propozycje. Ale przede wszystkim ważne jest ustalenie pewnych priorytetów. Potem tak sobie wszystko organizujesz, żeby móc się skoncentrować na tych priorytetach i nie rozmieniać się na drobne, robiąc rzeczy, do których tak naprawdę nie masz serca. Jest wiele rzeczy, na których możesz się dorobić. To jest kuszące. Na przykład możesz wystąpić w reklamie, zarobić kupę kasy, kupić dom czy coś w tym stylu. Myślę, że ważne jest, aby znać swoje priorytety, ograniczać się, kierować się przede wszystkim sercem, a nie czymkolwiek innym.

Czy mógłbyś opowiedzieć, jak odkryłeś dla siebie Biblię?

Nie.

Dlaczego?

Wiesz, dorastałem w małym miasteczku w Australii. Chodziłem wtedy często do kościoła. Śpiewałem nawet w chórze, trzy razy w tygodniu, czy coś koło tego. Jako dziecko byłem zafascynowany historiami z Biblii. Gdy miałem dwadzieścia parę lat, zorientowałem się, że znam Biblię całkiem dobrze, pamiętam wiele z tych historii. Zacząłem ją czytać bardzo często. Przez te wszystkie lata poznałem ją bardzo dobrze.

Tak naprawdę chciałem porozmawiać o potędze słów zawartych w Biblii. Jak ta lektura wpłynęła na twoje teksty? Czy starasz się, aby twoje słowa osiągnęły taką moc?

Myślę, że to byłoby zbyt wysokie postawienie poprzeczki. Tak naprawdę przede wszystkim traktuje to jako literaturę. Zawsze uwielbiałem dobre historie, szczególnie takie, jakie znajdują się w Starym Testamencie. Znalazłem tam mnóstwo nadzwyczajnych historii. Stary Testament opisuje Boga jako rodzaj straszliwego, okrutnego władcy, unicestwiającego całe narody. Przedstawiony w nim świat drży w obawie przed despotycznym Bogiem. Kiedy miałem dwadzieścia lat, bardzo mi się to podobało. Tak to wtedy odbierałem. Ale z wiekiem zmieniłem punkt widzenia. Zacząłem czytać Nowy Testament, który jest zupełnie inny, bardziej wyciszony, dziwny, przejmujący. Według mnie w Nowym Testamencie jest dużo smutku. Szczególnie dotyczy to ewangelii. Bardzo lubię głos płynący z tych ksiąg. Ale od jakiegoś czasu nie czytam Biblii. Czytałem ją często, ale od paru lat już do niej nie zaglądam.

A płyta Boba Dylana „Slow Train Coming” z 1978 roku? Czy ona też otworzyła ci oczy na coś?

Z pewnością ten album wywarł na mnie duży wpływ. To jedna z najlepszych płyt Dylana. Miała na mnie wielki wpływ, podobnie jak wiele innych jego albumów.

Wymieniłbyś jeszcze jakieś? Niekoniecznie Dylana. Jakiekolwiek dzieła sztuki, które miały tak duży wpływ na ciebie.

Bardzo lubię niemiecką sztukę religijną z okresu gotyku – Groenewald, Stefan Lochner, nadzwyczajny malarz. Uwielbiam późne utwory Beethovena, są absolutnie przepiękne. Co jeszcze? Znalazło by się jeszcze parę rzeczy. Jest tego więcej. Mógłbym jeszcze długo wymieniać.

Czy mógłbyś opowiedzieć coś o piosenkach z ostatniego albumu? Jakieś historie, których nie usłyszymy, niezależnie od tego, jak bardzo byśmy się wsłuchiwali.

Co masz na myśli?

Chodzi o przedstawienie niektórych piosenek z tego albumu.

Nie rozumiem.

Pomóż nam się w nie wgłębić.

Wiesz, spędziłem długie godziny, pracując nad tymi piosenkami, starając się uczynić je tak jasnymi i zwięzłymi, jak tylko się dało. Czasem się to nie udaje, ale zawsze do tego dążę. Gdybyś mógł zadać jakieś dodatkowe pytanie. Inaczej nie za bardzo wiem, od czego zacząć.

Chodziło mi o przedstawienie płyty podczas premierowego przesłuchania na antenie radiowej. Ale wiem, o co ci chodzi. Uważasz, że piosenka powinna mówić sama za siebie, prawda?

Mam nadzieję, że tak właśnie jest. Dlatego nie bardzo wiem, od czego zacząć. „Love Letter” tak naprawdę jest jedynym utworem nie napisanym w biurze. On się przewijał tu i ówdzie już od paru lat. Grywałem go na koncertach.

Stąd bierze się to wrażenie, że cała reszta została napisana dookoła tego utworu. Bo jest on jedynym, który znaliśmy wcześniej.

Nie sądzę, aby to była prawda. Tak naprawdę to nie byłem za tym, żeby umieszczać ten utwór na płyci,e czy w ogóle go nagrywać. Lubię go, ale w momencie gdy wchodziliśmy do studia, nie byłem do już do niego zbyt entuzjastycznie nastawiony. Usiadłem przy fortepianie, zagrałem go i zaśpiewałem najlepiej jak mogłem. Ale tak naprawdę ten utwór broni się dzięki tej niesamowitej, przepięknej partii smyczków, której autorami są Mick Harvey i Warren Alice. To ona uratowała tę piosenkę. Tak więc nie jest to żaden centralny punkt albumu. Tak naprawdę jest to tylko jedna z jego części.

A czy w ogóle jest coś takiego jak centralny utwór, jądro czy oś tego albumu?

Nie wiem. Tak jak powiedziałem, myślę, że wszystkie jego części zazębiają się z sobą w jakiś sposób. Jako pierwszy został napisany utwór „Oh My Lord”, który ostatecznie znalazł się w środku płyty. Pierwsze wersy, jakie napisałem brzmiały: „I thought I’d take a walk today, it’s a mistake I sometimes make”. Te dwie linijki zasugerowały mi bardzo dużo. Duża część płyty podąża tym tropem.

Wy, poeci, wydajecie się być wyjątkowo zorganizowanymi ludźmi. Rano postanawiacie, że napiszecie wiersz, itd. Czy naprawdę aż tak ściśle planujesz sobie dzień od ósmej do piątej, a dopiero potem dajesz sobie wolne? To brzmi niewiarygodnie.

Tak naprawdę to jest od dziewiątej do szóstej. To ważne, bo trudno mi się wcześniej zebrać. Kiedyś przychodziłem wcześniej, ale moja żona właśnie urodziła bliźnięta, mają teraz siedem miesięcy. Dość trudno jest mi ostatnio wyrwać się z domu. Ale to jest dla mnie absolutnym priorytetem. Przede wszystkim dlatego, że jeżeli nie pracuję w ten sposób, jeżeli w ogóle nie pracuję, staję się nieznośny. Jestem rozdrażniony, niemiły, obwiniam wszystkich o wszystko, zmieniam się w niezbyt miłą osobę. Natomiast gdy ciężko pracuję, jestem milutkim facetem, jakiego widzicie właśnie teraz przed sobą.

Zaczynałeś w czasach winylu. Uważasz, że to było coś zupełnie innego, kiedy płyta miała dwie strony i 40 minut? Postęp technologiczny wydłużył ją do 70 minut. Wysłuchanie czegoś takiego w całości trochę przekracza możliwości człowieka...

Tak, wygląda na to, że przemysł wymaga od ciebie coraz więcej i więcej. Nie chodzi tylko o długość płyty, ale te wszystkie promocyjne gadżety, EP-ki, dodatkowe utwory, bonusy i inne rzeczy, którym nie widać końca. Tak, prawdopodobnie dawniej było lepiej, gdy po prostu nagrywałeś płytę i nie martwiłeś się całą resztą.

I miałeś utwór pierwszy z pierwszej strony, pierwszy z drugiej. Czy ma to jakiś wpływ na to, jak teraz konstruujesz album? Jest na nim siedemdziesiąt minut muzyki, możesz sobie zaprogramować dowolną kolejność...

Tak, zwracamy dużą uwagę na rozmieszczenie poszczególnych utworów. Niektóre muszą się znaleźć wcześniej, inne później. Ale tak naprawdę wolę zostawić ustalanie kolejności pozostałym członkom zespołu, ludziom blisko związanym z daną płytą. Po zakończeniu nagrań jestem ostatnią osobą, która rozumie ukończoną właśnie płytę.

Ile utworów z nowej płyty będziecie grać na żywo?

Nie mam pojęcia.

Będzie się to zmieniać z koncertu na koncert?

Mam taką nadzieję. Ale na razie nie mam pojęcia, jak to będzie. Zbierzemy się razem parę dni przed rozpoczęciem trasy, zagramy kilka prób i ruszamy.

To znaczy, że podczas nagrywania płyty w ogóle nie myślicie kategoriami koncertowymi?

Nie za bardzo. Wiemy, że każdy z tych utworów możemy zagrać na żywo, bo zrobiliśmy to w studio. Na pewno są takie, co do których jestem przekonany, że sprawdzą się na koncertach, że będą tam żyć, że mają w sobie potencjał. Czasem po prostu słyszysz, jak coś zabrzmi na żywo. To bardzo ekscytujące. „15 Feet Of Pure White Snow”, „Oh My Lord”, „Sorrowfull Wife” – te piosenki świetnie wypadną na żywo. Bad Seeds na koncertach jest zasadniczo zespołem rockowym, gra głośną muzykę.

Wiem, że w maju zobaczymy was i usłyszymy również w Polsce.

Tak, słyszałem o tym.

W takim razie do zobaczenia w Polsce.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: RMF | Wrocław | studia | teksty | studio | twórczość | koncert | utwory | piosenki | piosenka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy