Reklama

"Jesteśmy wolni"

In Flames to wręcz podręcznikowy przykład grupy, która wypłynęła na fali melodyjnego death metalu pierwszej połowy lat 90. W przeciwieństwie do wielu innych szwedzkich formacji, twórcom "The Jester Race" udało się jednak uniknąć losu przebrzmiałej gwiazdy minionej dekady. Dzieje się tak zapewne dlatego, że In Flames nie zamyka się we własnej skorupie, nadal eksperymentuje i choć bardzo rozwija swoją muzykę wciąż pozostaje blisko własnych korzeni. I taka też jest "Come Clarity", ósma duża płyta Szwedów, która ukaże się na rynku 6 lutego 2006 roku. O tym pełnym melodii, ale i nie pozbawionym kilku nowości albumie oraz o najważniejszych dla grupy chwilach z ostatniego roku, z gitarzystą Björnem Gelottem rozmawiał Bartosz Donarski.

Do wydania albumu wciąż pozostaje jeszcze sporo czasu. To chyba trudno wytrzymać?

Jasne. Najgorzej jest jeśli uważasz, że jest to najlepsza płyta na świecie, a ty nie możesz jej nikomu zaprezentować. To trochę denerwujące. Z drugiej strony, gdy oczekuje się czegoś dobrego, można poczekać trochę dłużej. Poza tym jest to też dla nas okres wzmożonej pracy. Mamy w tej chwili zatrzęsienie wywiadów, przygotowujemy się również do trasy.

Sprawdzamy także, czy wszystko zostało zapięte na ostatni guzik, jeśli chodzi o wydanie płyt: książeczka, okładka i tego rodzaju sprawy. Mimo tego, wciąż znajdujemy w tym wiele przyjemności. To części naszej pracy.

Reklama

In Flames to zespół bardzo doświadczony. Przystępując do pisania utworów musicie mieć pewnie jakiś plan. Trudno byłoby mi uwierzyć, że po tylu latach i płytach, nadal robicie wszystko spontanicznie, jak za dawnych dni.

Wiesz, najważniejsze, żeby robić to dla siebie. Właściwie dbam tylko o to. Bo w końcu dla kogo tak naprawdę piszesz tę muzykę, kto będzie ją tysiące razy grał? Ja. Dlatego w pierwszej kolejności liczy się to, co mnie interesuje, co uważam za dobre, czego tu może brakować.

Co zrobiliśmy źle na poprzednim albumie? Do czego zmierzamy? To są pytania, które sobie zadaję. Ja i Jesper [Strömblad, gitara] piszemy muzykę i po prostu siadamy dyskutując na takie tematy. Oczywiście rozmawiamy o tym, czy należy w danym miejscu zagrać np. szybciej, czy gdzieś indziej skupić się na czymś innym. Ale to wszystko jest w porządku, dopóki robimy to dla siebie. Z takim nastawienie, zrobić coś spontanicznie jest bardzo prosto. Jeśli stać cię na eksperymentowanie, nie ma przed tobą praktycznie żadnych granic.

Spytałem o to, bo przeczytałem, że pracując nad "Come Clarity", czuliście się ponoć tak, jakbyście nagrywali pierwszą płytę.

Nawet samo pisanie muzyki było bardzo spontaniczne. Od początku wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć, a te wszystkie riffy i melodie sypały się jak z rękawa. To było bardzo proste.

Jednak różnica między tym albumem a pierwszą płytą jest ogromna. Zwłaszcza jeśli chodzi o pisanie utworów. Ale duch i inspiracja pozostały takie same. Tym razem wspólnie z Jesperem zorganizowaliśmy sobie małe studio, w którym tworzyliśmy i nagrywaliśmy muzykę. Było tam wszystko, co potrzebne, od sprzętu po lodówkę zimnego piwa i komputery, na których mogliśmy się zrelaksować grając w gry. Tam można siedzieć cały dzień. Urządziliśmy sobie taki chłopięcy pokój. Było naprawdę w porządku.

In Flames już od dawna siedzi na tronie melodyjnego death metalu. Mimo tak dużych osiągnięć, wciąż chcecie więcej i więcej. Myślę tu oczywiście o muzycznym rozwoju, który w przypadku wielu innych szwedzkich grup nie ma miejsca.

Oczywiście. My się nie zatrzymujemy. Wiesz, jeśli uważasz, że nagrałeś już swój najlepszy album, to chyba najwyższy czas z tym skończyć. My jeszcze takiej idealnej płyty nie zrobiliśmy, choć czasami jest bardzo blisko. Mam jednak nadzieję, że to się nigdy nie stanie (śmiech).

Zawsze staramy się znaleźć nowe rozwiązania, nowe pomysły na udoskonalenie melodii, nowe sposoby ich wydobywania. Tutaj zawsze chodzi o zmianę. To wszystko musi też wzbudzać nasze zainteresowanie. Jak już wcześniej powiedziałem, to my będziemy musieli grać te utwory w nieskończoność. I dlatego to musi być dobre granie, które nas kręci. To ewolucja, którą lubimy. Jeślibyś tego nie lubił, granie na żywo straciłoby najmniejszy sens.

Czy to, co gracie można jeszcze nazywać death metalem?

Nie wiem i nie zawracam sobie tym głowy. Etykietki zostawiam innym. Zespoły czy muzycy rzadko sami siebie kategoryzują. In Flames wrzucano już do różnych worków, ale nas to zupełnie nie obchodzi, skoro robimy muzykę, która nam samym się podoba.

Jesteśmy w o tyle dobrej sytuacji, że o wszystkim możemy decydować sami. Nie bojąc się eksperymentowania i odkrywania nowych rzeczy, w tym co robimy jesteśmy wolni. Niektóre części tej płyty mogą być deathmetalowe, inne progresywne, jeszcze inne bardziej klasyczne. To wszystko się ze sobą łączy. Nazywanie tego zależy od danej osoby. Ja tego nie zrobię.

Staracie się być też chyba na bieżąco z tym wszystkim, co dzieje się we współczesnej muzyce metalowej. In Flames cały wciąż brzmi na czasie.

To się wiąże z tym, że ciągle staramy się ewoluować i ulepszać to, co gramy. Nie powiedziałbym jednak, że słucham wszystkiego, co obecnie się ukazuje. Preferuję stare rzeczy. Ale jeśli chodzi o muzykę, którą tworzę, istotne jest, aby brzmiała świeżo. To dla nas bardzo ważne.

"Come Clarity" to dobry przykładem tego, czym zawsze był In Flames. Płyta jest bogata w melodie i dość szybka, choć wciąż zawiera w sobie trochę nowości. To takie połączenie starego z nowym.

Też tak myślę. Jest tam wszystko, co gramy. Niektóre partie mogłyby się znaleźć na "Lunar Strain" czy "Jester Race" i tak dalej przez całą naszą karierę. Uważam, że o to właśnie w tym chodzi, aby wszystko czego się nauczyłeś przenosić dalej. To są nasze korzenie. To jak album z naszymi najlepszymi przebojami, składający się z samych nowych utworów.

Zgodzisz się, że na tej płycie nie ma aż takie wielu eksperymentów?

Trudno powiedzieć, czy jest to album mniej eksperymentalny. Nazwałbym go raczej bardziej zwartym. Bo przecież nadal robimy różne rzeczy inaczej niż to było wcześniej. Wciąż eksperymentujemy. To odbywa się w ten sam sposób, przybierając jednak różne formy. Tym razem postanowiliśmy skupić się całkowicie na gitarowych melodiach, choć sam proces pisania muzyki jest taki sam od co najmniej pięciu albumów.

Dlaczego album nie został ostatecznie zatytułowany "Crawl Through Knives", jak początkowo informowaliście?

To był pierwszy utwór, który napisaliśmy i pierwszy, który posiadał tytuł. Dlatego właśnie tak, wstępnie nazwaliśmy ten nowy projekt, nad którym pracowaliśmy. W końcu jednak stwierdziliśmy, że tytuł "Come Clarity" zdecydowanie lepiej symbolizuje atmosferę tego albumu.

Przez ostatni rok wiele koncertowaliście. Zagraliście m.in. na Ozzfest, z Motörhead czy Judas Priest. Która z tych tras najmocniej zapadła wam w pamięć?

Każda z tych tras była na swój sposób inna. Ozzfest był bardzo długim tourne z wieloma zespołami. Graliśmy tam z czteroma czy pięcioma innymi szwedzkimi grupami, które dobrze znamy. To była niemal szkolna wycieczka - dwa miesiące zabawy.

Trasa z Judas Priest była dla mnie osobiście wyjątkowa, bo wychowałem się na ich muzyce. To był dla mnie zaszczyt, móc z nimi grać i każdego wieczora oglądać ich występ.

A co do Motörhead, te koncerty też były niesamowite. Udało nam się odwiedzić takie miejsca w Wielkiej Brytanii, w których nigdy wcześniej nie graliśmy. Świetnie się z nimi bawiliśmy, a publika przyjmowała nas niezwykle ciepło. I może właśnie dzięki nim, niebawem znów pojawimy się w Anglii.

Poza tym w zeszłym roku zagraliśmy również duży koncert tutaj w Goteborgu na ogromnym stadionie, na który przyszło 57 tys. ludzi. Występowaliśmy przed Iron Maiden. To też było świetne przeżycie, i to we własnym mieście.

Wybacz moją niewiedzę, ale kim właściwie jest Lisa Miskovsky, której głos możemy usłyszeć na "Come Clarity"?

To bardzo znana w Szwecji piosenkarka i kompozytorka. Zajmuje się bardzo delikatną, akustyczną muzyką, która oddalona jest od metalu o lata świetlne. Usłyszeliśmy kiedyś od wspólnych znajomych - bo pracujemy z tymi samymi ludźmi - że ona bardzo lubi metal, a w tym In Flames. Muszę przyznać, że bardzo nas to zaskoczyło.

Powiedzieliśmy sobie, że gdy kiedyś się spotkamy, zaproponujemy jej zaśpiewanie na naszej płycie. W końcu do tego doszło, a ona była jak najbardziej za. Zamiast napisać dla niej jakąś spokojną, akustyczną piosenkę, wymyśliliśmy utwór, który jest jak najbardziej w stylu In Flames. Jej piękny głos w duecie z Andersem wypadł w "Dead End" świetnie.

Miałeś w zeszłym roku czas na wakacje?

Tak, i to zaraz po zakończeniu Ozzfest. Ostatni koncert odbył się na Florydzie i tam też zostaliśmy. Moje dziewczyna z córką dojechały do mnie i przez dwa tygodnie mieszkaliśmy w hotelu tuż przy plaży. Było bardzo uroczo. Podobnie zrobił Jesper. Reszta chłopaków pojechała prosto do domu, do swoich rodzin.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: nowości
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama